Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 71>|>

Komu jest potrzebna filologia, czyli wielka męska przygoda

 

 

[najpierw garść teraźniejszości]

 

Zdarza mi się oglądać telewizję. Zdarza mi się z tego powodu płakać. Nie dlatego, że Meg Ryan rozminęła się w windzie z Tomem Hanksem, ani również nie dlatego, że Leslie Nilsen wylądował rzycią w torcie brytyjskiej królowej. Płaczę, kiedy słyszę naszych polskich dziennikarzy telewizyjnych (czasem zdarza mi się to również przy słuchaniu radia, ale rzadziej). Do łez doprowadza mnie, kiedy słyszę o goalkeeper’ach w trakcie relacji z meczu piłkarskiego. Odkąd żyję, na bramce stał bramkarz i tak było po bożemu. Flaki mi się wywracają, kiedy od Panoramy do Wiadomości słyszę o George’u Dablju Bushu (dla mnie, choćby mnie miał zbombardować niczym Usamę ibn Ladina, pozostanie i tak Georgem Wu Bushem). Włosy rwę ze łba całymi garściami, kiedy Jego Nieomylność Milewicz nadaje krew w żyłach mrożące reportaże z Betlehem. Widać Betlejem Palestyńczycy wysadzili w powietrze. Takie oto niebezpieczeństwa czyhają w teleodbiorniku na człowieka szarego, przeciętnego, acz wychowanego w poszanowaniu dla mowy ojczystej. Tak, to wszystko boli, ale trzeba będzie się pogodzić, usiąść i przeczekać. Niebezpieczeństwo jest w istocie mniejsze, niż to się z pozoru wydaje. Na co dzień bulwersują nas zapożyczenia, neologizmy, kalki, które coraz intensywniej napływają do naszego języka, ale nie ma się co zacietrzewiać na zapas.

 

[skończył się jad, przechodzimy do tematu]

 

Wymienione wyżej, te, które podstępnie zamieniają słowa i językowe obyczaje obecne w naszej kulturze od dziesięcioleci (bramkarz) czy wręcz od stuleci (Betlejem), godne są wszelkiego potępienia i zdecydowanego tępienia. Z drugiej jednak strony pojawia się cała masa słów, których zastąpić się niczym nie da, neologizmów właśnie, które (tu przyjmijmy postawę trochę bardziej liberalną) w istocie wzbogacają język, uzupełniają go i niekoniecznie, co ważne, psują. Niechże hamburger zostanie hamburgerem, kserokopiarka kserokopiarką, kopirajter kopirajterem, a komputer – komputerem (z tym ostatnim jakoś nie chcieli się zgodzić między innymi Chorwaci, Czesi, Francuzi i Islandczycy i też żyją, choć nie wiem, czy tak wygodnie, jak my). Te słowa i tak albo już prawie są, albo za chwilę będą nasze. Za dziesięć lat nikt nie będzie pamiętać o ich pochodzeniu i bez żadnych kompleksów znajdą się w słowniku języka polskiego. Tak jak kiedyś było z dachem (fikuśna krytnica za cholerę nie zechciała się przyjąć i dziś Word podkreśla ją wężykiem), czy parasolem (deszczochron widać brzmiał zbyt prostacko). Próba wyrugowania wyrazów obcego pochodzenia z jakiegokolwiek języka europejskiego mogłaby się skończyć nagłym zaniemówieniem i głębokim debilizmem komunikacyjnym. Język potrzebuje wpływów jak laboratoryjna bakteria pożywki. No, w każdym razie w sytuacji, kiedy przyszło nam żyć wśród sąsiadów oraz bliższych i dalszych kuzynów. Prymitywne plemiona, odseparowane od reszty dziwacznego świata, obracają się w kręgu pojęć w zupełności im wystarczających do opisania niezmiennego od stuleci życia. Enga banga ecie pecie wystarczą za “Pana Tadeusza”. My w takiej błogiej nieświadomości istnienia czegokolwiek za lasem nie żyjemy i tak już pewnie zostanie. Amen.

 

Dochodzimy więc do konkluzji,

 

[hurra, będzie jakiś konkret wreszcie...]

 

że język jest tworem żywym, zmiennym i elastycznym. Tak, tak, wiemy o tym wszyscy, uczyli nas w szkole. Kto się jednak zastanawiał, co to w praktyce oznacza? No tak, językoznawcy, od tego są niby, przynajmniej z tytułu. Pomijając jednak zasuszonych profesorów niepraktycznych katedr i wymarłych instytutów, kto? Wysportowana młodzież, uzbrojona w pałki (tak, pałki właśnie, a nie kije, o czym nieliczni baseballiści tylko wiedzą i personel sklepów prawdziwie sportowych) nie jest tak całkiem głupia, jak się przypuszcza. Często przejawia zdolności manualne, rozległą wiedzę o funkcjonowaniu silników mechanicznych, podstawowe wiadomości o anatomii, lecz o języku? Bezcelowe pytanie, wiadomo. Kurwa, pierdolęmelanż są w stanie przekazać treść Ulissesa Joyce’a, i to w oryginale. Wiem, to mało finezyjny przykład, ale gdy idzie o chwilę zamysłu nad istotą, jaką jest język, wszyscyśmy niemal im równi i w niczym nie lepsi. Znaczy – jeździmy, benzynkę dolewamy, ale pod maskę jeszcze w życiu nie zaglądaliśmy. A szkoda, bo w języku czytać można jak w księdze (zaszyfrowanej, lecz nieomylnej), a i wszelka kreacja z języka się bierze (wszak wyrzekł Pan Słowo, które Ciałem się stało, czyż nie, mili moi?). Tak tak, choć nie jesteśmy tego faktu świadomi, wszyscyśmy niewolnikami języka, który kształtujemy i który nas kształtuje w niemniejszym stopniu.

 

[co z tego wynika, do jasnej cholery?]

 

Co z tego wynika? Cóż, po pierwsze musimy nauczyć się wykorzystywać język jako narzędzie (i nie chodzi mi bynajmniej o cunnilingus). Jeśli wykorzystamy go jako archeologiczną magiczną różdżkę, okaże się ona o wiele skuteczniejsza, niż większość wykopalisk. Jeden z nauczających mnie profesorów opowiadał historie z archeologicznych wykopek (bo wykopaliskami wstyd to raczej nazwać), podczas których odnalezione ślady wiejskiej chaty opisano jako ślady świątyni (w końcu co to za radocha odkopać kurną chatę, w której jakaś tam Rzepicha drapała się po kuciapie?). Język jest szczęśliwie o wiele bardziej komparatywny, bo aspektami polskich zaimków dzierżawczych może się zajmować równolegle cała zgraja zmyślnych filologów, podczas gdy ślady kultury neolitycznej pod Pierdystawem zaledwie jeden docent i trzech długowłosych studentów. Tu efekty badań tak łatwo nie przepadają w muzealnym składziku, czy innej uniwersyteckiej drewutni.

A ponadto bywa to i ciekawe, i frapujące. Na przykład duża część terminologii pasterskiej spod samiuśkich Tater jest tak samo żywa w języku pasterzy bułgarskich, macedońskich, czy serbskich tysiąc kilometrów w dół mapy. Czemu? Co to oznacza? Jaki wniosek? To dzięki językowi potrafimy określić (już nie hipotetycznie, ale dość precyzyjnie), kto skąd przywędrował i z kim jest spowinowacony. Oto dowiadujemy się, że Baskowie mówią inaczej, niż reszta Indoeuropejczyków, czyli nas. Cholercia, ci terroryści i separatyści byli tu wcześniej... Czyżby lekka konsternacja? Polak – Węgier, dwa bratanki? Bzdura. Bzdurrrra! powiadam. Węgier? Z Finem, Estończykiem, to tak, ale z Polakiem? Co więcej, języki ugrofińskie wyszły z tego samego pnia, co język turecki, a te przybyły z Zakaukazia. Czyli Węgier – Turek, może nie bratanki, ale na pewno kuzyni. Wierzcie mi, nie byłoby łatwo udowodnić to archeologicznie. Dłubanie w ziemi opóźnia tylko budowę autostrad, a tymczasem wszystko już i tak jest zapisane w języku, w nazwiskach, w nazwach miejscowości, w zapożyczeniach. Wielkimi wołami, wystarczy otworzyć ślepia i przeczytać. Są ludzie, którzy to potrafią, którzy to lubią, ale zarabiają 800 PLN w PAN-ie i częściej muszą kombinować, jak zapłacić czynsz, niż szukać dalszych powiązań. Dość jednak z tym.

 

[do remu, człowieku, do remu!]

 

Tak, właśnie. Skoro już się nagadałem o głupotach, to może mały kroczek w stronę fantastyki? Ależ proszę, już robię.

Bez języka nie byłoby fantastyki. Bez fantastyki nie byłoby języka. Nie całego, kawałka ledwie, ale zawsze. Nie byłoby warpów, hipernapędów, podprzestrzeni, Imperium Zła, robota, tajnego śmiga, fotonowego działa, laserowej torpedy, podprzestrzennej wykałaczki. To wszystko istnieje (Słowo Ciałem itd...), nawet jeśli części z tych rzeczy nikt na oczy nie widział. Nie można stworzyć świata przyszłości (delikatne uproszczenie, i tak wszystkich światów może się to tyczyć) bez dania mu języka. Powie ktoś: nieprawda, mogą wszak mówić normalnie! Mogą. I dlatego, że mówią, Sapkowski to nie Sienkiewicz. W czym więc problem? Ano w tym, że fantastyka w swej masie kwestie językowe traktuje raczej po macoszemu. Ja mogę być niedoczytany i dupa nie erudyta, ale jedynym, który siłę języka w pełni pojął i wykorzystał, był jak dotąd Tolkien. I niech nie myślą ludeczkowie, że się od hobbitów i elfów zaczęło. Profesor z Oxfordu był jednym z najgenialniejszych lingwistów w historii tej nauki i gdyby nie owe właśnie talenta, żaden “Władca” żadnych “Pierścieni” by nie ujrzał. Z fantasy jest jednak łatwiej, “wystarczy” rekonstruować... Co innego SF z przyległościami, tu od podstaw by trzeba. Dwa przykłady przychodzą mi do głowy – “Mechaniczna Pomarańcza” i “Rok 1984”, w których język stał się istotnym i nieodłącznym elementem przedstawionego świata. A inni (uwaga, uogólniam)? Okazuje się, że łatwiej wymyślić podróże w czasie i wycieczki w kosmosie, niż to, jak się ludzie w XXX wieku do siebie będą zwracać. Nie chodzi wyłącznie o wynajdywanie nazw dla coraz to wymyślniejszych gwiezdnych gadżetów. Bardziej mam na myśli procesy, z których część przynajmniej w języku przebiega liniowo. Skoro da się prześledzić, jak palatalizowały się spółgłoski przez ostatnich 1000 lat, to może dało by się wykombinować, co się stanie za kolejnych 500. Skoro dziś angielski przenika do polszczyzny, odciskając na niej piętno mniej lub bardziej znaczące, to czemu nie spróbować pobawić się pożyczkami w angielskim z języka Obcych, których być może spotkamy? Pamiętacie slang z “Blade Runnera”? Cóż to był za język! Nie szło zrozumieć ni słóweczka (oj, czy aby na pewno???), ale brzmiał, jak trza, czasem po chińsku, czasem po niemiecku... Oto szczegóły, w których diabeł najchętniej przesypia brazylijskie seriale. Nie sztuka owinąć bohatera cynfolią błyszczącą. Nie sztuka dać mu w łapę laserowy karabin przekroju rurociągu “Przyjaźń”. Wszystko to marność, mizerność raczej. Wszystko to bledziuńkie i bez wyrazu wobec jednej sceny, w której zmoknięty Łowca nie może się dogadać ze sprzedawcą chińszczyzny co do ilości makaronu. Tak się światy buduje!

 

[spokojnie, już kończę...]

 

To prawda, krytykuje się łatwo, trudniej samemu zrobić lepiej. Wielu tak postępuje, a i jam od tego grzechu, jak widać, nie wolny. Przyznaję, nie potrafię. Chciałbym, podchody różne robiłem, ale nauka tak konkretnych rzeczy z trudem mi idzie, a może i za leniwy. Nie stworzę arcydzieła, ani udawać nie będę, żem więcej wart, niż jestem. Może się jednak zdarzy, że jest ktoś, kto potrafi. Ktoś, kto by umiał, tylko jeszcze o tym nie pomyślał. Ktoś, kto sobie jeszcze nie uświadomił, jak wielką potęgą dysponuje. Nie musi po rękach całować za poddanie idei, wystarczy, że napisze, że stworzy. Przez lingwistykę do fantastyki! To trudniejsza droga, niż przez fizykę; każdy dziś wie, czemu gwiazdy spadają i co promieniuje z uranu. Wierzcie mi jednak, że warto, bo od zarania czasów (według pewnego, przytaczanego już w nawiasach światopoglądu) w języku i słowie największe siły twórcze się kryją. Niechby się ktoś zebrał w sobie, z tylu już rzeczy tę fantastykę klecono. Z polityki, historii, socjologii, biologii, fizyki, astronomii, a nawet feminizmu. Parę nauk można by wciąż jeszcze do roboty zaprząc, a ja tę jedną właśnie zgłaszam, licząc, o zgrozo!, że sens jakiś w tym bajdurzeniu był jednak.

Amen.

I cały ten szajs.

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 71 >