Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
publicystyka

<|<strona 91>|>

Odpowiedź do odpowiedzi

 

 

Redakcja ESENSJI ma miły zwyczaj zamieszczania odpowiedzi na polemiki niejako "z marszu". Pewne to novum, jeśli odniesiemy się do przyjętych zwyczajów, tym niemniej nie zamierzam kruszyć o to kopii. Ale tym razem polemikę (kontr-kontrpolemikę?) zamieszczam u nas – trochę dlatego, by choć przez chwilę było "moje na wierzchu", a już na pewno dlatego, by Czytelników ESENSJI nie nudzić – tekstem moim i nieuchronną odpowiedzią.

Pisze w swej odpowiedzi Janusz Urbanowicz o "gromach iście rewolucyjnej retoryki", jakie obruszyły się na jego głowę. Cóż, bój to nasz będzie ostatni, skoro mój adwersarz wykazał się kontrrewolucyjną czujnością, pora na bolszewicką szczerość.

Pisze Autor, iż jego celem nie było "dyskutowanie o gustach konkretnych ludzi", natomiast "przeanalizowanie gustu statystycznego" było. Niestety, z pierwszego tekstu to nie wynika w żaden sposób. Zwłaszcza w tych paru skromnych akapitach dotyczących fantasy. Błąd formalny czy dopowiadanie po fakcie?

Słowa o "łatwiejszej fantasy" jak najbardziej pochodzą od autora, są częścią jego oceny i definicji gatunku. Dopiero w odpowiedzi uzyskujemy wyjaśnienia, ze dotyczy to "szerokiego odbiorcy", że takie są gusta czytelników. Że nieliczne książki odbiegające od kanonu nie zyskują takiej popularności, jak nie kończące się serie i opowieści oparte na światach gier.

I gdyby takie stwierdzenie padło w pierwszym tekście, nie czepiałbym się wcale, nie miałbym czego. Bo to najprawdziwsza prawda. Ale nie padło, dowiedzieliśmy się tylko o "łatwiejszym gatunku". Być może statystycznie Autor ma rację. Biorąc pod uwagę obecną ilość wydawanej fantasy, oraz (zasłonię się jeszcze raz prawem Sturgeona) obecną w tej ilości przewagę chłamu. Ale wnioskować z tego, iż gatunek jako całość jest łatwiejszy?

Tego dotyczą moje pretensje. Bo takie stwierdzenie jest co najmniej nie udokumentowane. A pewnie i nieusprawiedliwione.

Przyznam się od razu, że nie lubię pisania o literaturze w kontekście "odbiorcy", a tym bardziej "odbiorcy masowego". Cały czas mam wrażenie, że w ten sposób można się dowiedzieć czegokolwiek o odbiorcy właśnie, a nie o samej literaturze. Zaś to, czego się dowiemy, wcale ciekawe nie będzie. Przynajmniej dla mnie, jako że nie jestem specjalistą od marketingu. Może jestem zarozumiały, ale moje osobiste gusta nie należą do tych przeciętnych, nie oceniam czegokolwiek na podstawie "poczytności" czy "oglądalności". Gdyby tak było, zamiast ESENSJI czytywałbym Skandale i sprawy by nie było. Nie czytam Skandali, i nie piszę opowieści celowanych w "masowego odbiorcę". Nie sądzę też (przepraszam za zestawienie), aby czynił to Sapkowski czy Jeskow.

Nie przekonuje mnie argument, że "czytelnikom fantasy chodzi właśnie o takie fabuły jakie Tomasz Pacyński wyparodiowuje z mojego opisu". Być może chodzi, statystycznie. Ale co z tego wynika? Przeciętnemu oglądaczowi też bardziej podoba się Steven Segal od Olivera Stone’a. Czy można w ten sposób wnioskować o "łatwiejszych gatunkach"? Czy w związku z tym należy przeprowadzać badania rynkowe, jak pisma kobiece, i pisać pod przeciętnego odbiorcę? Owszem, można. Tylko po co? I jak to się ma do oceny gatunku jako całości?

Jeśli już o odbiorcę chodzi – pisze Janusz Urbanowicz, że o "sukcesie Sapkowskiego na skalę światową będzie można mówić, jak Hollywood wyłoży konkretne pieniądze na ekranizację jego prozy". Znowu ten fetysz masowości, masowości za wszelką cenę. W tym wypadku cenę jak najbardziej konkretną, spłycenia fabuły, pozbawienia twórczości Sapkowskiego wszelkich atrybutów, które tak naprawdę o jego wielkości zadecydowały.

Sapkowski odniósł niezaprzeczalny sukces, zgoda, w pewnym obszarze kulturowym. To właśnie pozwoliło ten sukces odnieść, nie sprowadzając jednocześnie dzieła do homogenicznej papki, lekkostrawnej dla wszystkich, od Eskimosa do mieszkańca centralnych stanów USA.

Sapkowski jest zrozumiały do końca na niewielkim obszarze. Do końca, bo zawsze można z niego wyekstrahować pojedynki i wątki erotyczne. Pewnie zresztą te wątki najbardziej trafiają w przeciętne gusta. Ale nie sprowadzajmy wszystkiego do tych gustów, bo łatwo dojdziemy do wniosku, że Big Brother jest lepszy od literatury.

Pisze Janusz Urbanowicz, że posiada dowody, iż czytelnikom chodzi właśnie o proste fantasy, to łatwiejsze. Wierzę, że ma, nie zamierzam przeczyć. Na tej samej zasadzie podejmę się udowodnienia, iż czytelnikom s-f chodzi bardziej o przygody pięknej blondynki, uciekającej przed zmutowanym karaluchem o twarzy Jeffa Goldbluma, niż o powieści takie, jak "Cryptonomicon". Wniosek – s-f jest łatwiejsze, zasadą s-f jest ucieczka przed paskudnym robalem. Po przecież ludzie głosują za tym portfelem.

Kiryła Jeskowa, jak słusznie Autor zauważa, odsądzano od czci i wiary. Ale ta książka w Polsce sprzedana została w ponad dziesięciu tysiącach egzemplarzy – przy czym pozbawiona była jakiejkolwiek promocji, wydana przez małe wydawnictwo miała olbrzymie, związane z ogólną sytuacją rynku trudności dystrybucyjne. To, jakby się kto pytał, w dzisiejszych warunkach sukces olbrzymi. Więc jednak ktoś takie rzeczy czyta. Zarazem Jeskow jest znakomitym przykładem na to, że fantasy też w miejscu nie stoi, że od czasów Tolkiena przeszła znaczącą ewolucję.

Fantasy, jak każda literatura, pokazuje interakcje międzyludzkie. Dobra fantasy – przy czym, aby nie było wątpliwości, "dobra" to taka, która mi się podoba. Jako że nie aspiruję do roli krytyka, mogę sobie pozwolić na takie kryterium. Nic nie poradzę na to, że książki oparte na światach gier nudzą mnie śmiertelnie, toteż nie zmuszam się specjalnie do ich czytania.

Nie zarzucam Autorowi, że wywleka tylko złe książki fantasy. Problem w tym, że on w ogóle nie wywleka (przynajmniej w pierwszym tekście), a tylko ex cathedra ocenia gatunek. Gdyby wywlókł, to pewnie przytłoczony erudycją (jak w tej chwili) podwinąłbym ogon pod siebie, i w ogóle się nie odzywał.

W tych kilku zdaniach, co wyzwoliły "rewolucyjną retorykę", pada nazwisko Tolkiena. A dalej, do jednego worka wpada Sapkowski wraz ze światami RPG, wpada Ursula Le Guin i Jeskow. O to cała afera.

W odpowiedzi czytamy zapewnienie, iż nie jest prawdą, że Autor fantasy nie lubi. Cóż, wypada wierzyć, tym bardziej, że na mój niezbyt subtelny zarzut o nieznajomości gatunku przywalił mnie lawiną tytułów. Których, ze wstydem stwierdzam, nie tylko nie czytałem, ale też nawet o nic nie słyszałem. Ale mam wątpliwości.

Owszem, rola popularyzacji nauki jest ważna. Znajomość nauk ścisłych w społeczeństwie istotnie jest przeraźliwie niska. Dodać jednak należy, że tych nie-ścisłych również. Tylko skąd takie niesprawiedliwe różnicowanie? S-f ma popularyzować, w związku z tym nauka na poziomie szkoły średniej wystarcza. A z fantasy uczyć się o średniowieczu nie można. Skąd te nierówne wymagania?

Skąd te wymagania konkretu? Który z autorów s-f osobiście lądował statkiem na Marsie? Który się osobiście choć raz teleportował? Wiem, znowu czepiam się kosmosu.

Nie jest moim zamiarem teraz wyszukiwanie wszystkich niekonsekwencji, opisywania zamiast nauki obiegowych technomitów. Tym bardziej, że nie to jest najważniejsze, czasem w beznadziejnie spieprzonych, czy potraktowanych powierzchownie realiach może rozgrywać się porywająca akcja. Mogą powstawać dzieła bardzo wartościowe, traktujące sztafaż s-f jako dekorację. Można napisać porywającą s-f w szablonowych realiach, nie wnoszących nic do dorobku fantastyki w kwestii tych realiów właśnie.

Zaś podawanie rzeczy wybitnych, w których nauka wykracza poza moją "szkołę średnią", jest bronią obosieczną. Bo skoro ja nie mogę przywoływać Sapkowskiego, jako niereprezentatywnego, to proszę też tego nie robić.

Tak samo jest w fantasy. Może być szablonowe, i tylko szablonowe, gdzie fabuła pasuje do wyświechtanych, wtórnych dekoracji. Może być wybitne, gdzie wtórne dekoracje w niczym nie przeszkadzają.

Zaś co do "wartości poznawczych" (brrr!) – to na przykład u takiego Dicksona w całym cyklu o Smoczym Rycerzu trudno się do czegokolwiek przyczepić. Ten cykl, jeden zresztą z tych "zjadających własny ogon" niesie cała masę informacji o średniowieczu właśnie. Tu widać korzystanie ze źródeł, dbałość o realia. Jeśli pozbieramy informacje porozrzucane po wlokących się w nieskończoność tomach, zbierzemy je do kupy, to otrzymamy "Życie codzienne w Anglii i Francji epoki średniowiecza".

Wzięcie do ręki prawdziwego miecza, czy strzelanie z prawdziwego łuku nie gwarantuje sukcesu. Przykładem Poul Anderson, członek stowarzyszenia miłośników dawnej broni. On się na tym naprawdę zna, co nie zmienia faktu, że książki pisuje raczej przeciętne. Fakt, często wypisywane są nieprawdopodobne głupoty, zwłaszcza w tzw. "literaturze menstruacyjnej", jak to kiedyś nazwał bodajże Parowski. Ale Skrzetuski też "ciął Burdabuta koncerzem", co jest równie możliwe, jak cięcie łyżką do opon. U Sapkowskiego wprawdzie ewidentnych głupot nie znalazłem, wdzięczny będę za wskazanie.

Podsumowując, bo tekst robi się przydługi – nie będę polemizował na pewno ze stwierdzeniami, odnoszącymi się do przeciętnego, statystycznego odbiorcy. Trudno polemizować z faktami, choćby najbardziej mi się nie podobały. Ale, powtarzam, w tekście do którego się odniosłem, w kontekście fantasy te fakty nie zostały przytoczone. Padło tylko arbitralne stwierdzenie.

Odpowiedziałem na tekst, bo nie lubię szufladkowania bez argumentacji, lub z argumentacją wybiórczą. Nie sądzę, by takie szufladkowanie wiele wnosiło, stwierdzenia, które padły, były zbyt arbitralne, zwłaszcza, że postawione "w porównaniu". Tak można było tekst odczytać, przynajmniej tak go odczytałem.

I na koniec – o wyścigu kosmicznym słów kilka. To nie cywilny wyścig technologii rakietowych przekładał się na rozwój militarny. Bardzo długo nie było cywilnej technologii, to dopiero (i też nie do końca) ostatnie lata.

Wyścig kosmiczny był irracjonalny. Korzyści militarnych żadnych nie przynosił, wręcz przeciwnie, obciążał tylko budżety programów wojskowych. To właśnie rakiety balistyczne adaptowano do wynoszenia psów, małp i ludzi, a nie odwrotnie. Rakiety Saturn czy Energia były absolutnie nieprzydatne do niczego z punktu widzenia korzyści strategicznych.

W tę pułapkę wpadli Rosjanie. Nie byli zdolni ekonomicznie do podźwignięcia wysiłku podboju Księżyca i jednoczesnego rozwijania technologii militarnych. W rezultacie przegrali w pierwszym przypadku, zostali w tyle w drugim, i dlatego ten świat wygląda teraz tak, a nie inaczej. Ale w tym jednobiegunowym świecie już nie polecimy na Marsa. Teraz robimy to, co się opłaca. A opłaca się wynosić kolejnego satelitę do transmisji niezliczonej liczby kanałów telewizyjnych. Zabrakło tej irracjonalnej z punktu widzenia militarnego chęci odniesienia zwycięstwa nad rywalem. Zabrakło rywala. Jeśli się nie pojawi, będziemy dreptać w miejscu.

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 91 >