Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 92>|>

SPOWIEDŹ GIN-a

 

 

Andrzej Ziemiański aka GIN. Rocznik 1960 (szczaw!). Można by powiedzieć, że jeden z weteranów fantastyki, debiutujący w latach osiemdziesiątych, gdyby nie dekada milczenia. Dekada, po której nastąpił come back, w znakomitym stylu i dużym hałasem. Laureat tegorocznego plebiscytu Nowej Fantastyki oraz nagrody Sfinksa. Nominowany do Nagrody im. Janusz A. Zajdla. A wszystko to za sprawą opowiadania “Bomba Heisenberga”. Jak sam pisze (a inni potwierdzają) znawca kobiet, militariów, alkoholi i innych dobrych rzeczy. Współzałożyciel Fahrenheita, pierwszego polskiego sieciowego periodyku sf&f.

 

 

P: Zacznijmy od końca, od „Bomby Heisenberga.” To tekst bardzo typowy dla Twojej twórczości, niemalże wizytówka – dynamiczna, sensacyjna akcja, błyskotliwy pomysł, a wszystko oparte na solidnej wiedzy. Bardzo blisko stąd do początków, do twoich pierwszych opowiadań czy powieści. Jak zatem zmienił się GIN przez dziesięć lat milczenia?

 

Z: Dziesięć lat milczenia sprawiło, że nauczyłem się pisać dla przyjemności. Z powodu różnych tam, kompletnie nieistotnych spraw, zacząłem dłubać przy okropnie dłuuuuugiej powieści “Achaja”. Pisałem tylko dla siebie, a nie pod żadnego wydawcę. I zmieniło to styl, mam wrażenie, diametralnie. Zacząłem się bawić tekstem. Strasznie mnie interesowało co będzie dalej. Potem dorwał to Robert Szmidt i stwierdził jedynie: “Ale sado-masochizm. Kogo tak strasznie nie lubiłeś w trakcie pisania?...”

Te dziesięć lat nauczyło mnie jeszcze jednego. Napisałem sobie powieść niefantastyczną kompletnie, “Miecz Orientu”. Wydrukowała ją “Twórczość” w odcinkach. Potem sprzedałem opcję na scenariusz Włochom ale z filmu nic nie wyszło. Niemniej “Miecz...” dał mi jakby inną perspektywę. To jakoś tak trudno wyrazić.

To jest po prostu pisanie dla samej własnej, wewnętrznej radości, a nie po to żeby tfu... tfurcą być wielkim. :-)) “Bomba Heisenberga” jest właśnie serum pisania dla siebie. Mówię o tym, co sam chciałbym, usłyszeć. Wiem, że to schizofrenia ale nic mnie to nie obchodzi. Uwielbiam określenie bodaj Ballarda: “Facet, który pisze to story-teller, a nie writer”. “Opowiadacz historii”. Strasznie mi to określenie pasuje. Gdyby nie było technologii druku to pewnie byłbym starym dziadem, który krąży po wsiach z laską i opowiada różne bajki w zamian za dzban piwa. To bym chyba bardzo lubił. Muszę przedzwonić do Urzędu Zatrudnienia z pytaniem czy nie mają jakiegoś wolnego etatu bajarza. Podejmę się natychmiast.

P: „Bomba Heisenberga”wpisuje się znakomicie w Twoje najnowsze publikacje – osadzone w polskich klimatach (bo realiami nie można ich nazwać, realne staną się może kiedyś) opowieści o ludziach w ekstremalnych sytuacjach. Na ile owo osadzenie było świadomym zabiegiem? Skąd odwrót od realiów “uniwersalnych”, a nawet wręcz tych “zza oceanu”?

 

Z: Zupełnie świadomy zabieg. A składają się na to dwie przyczyny. W każdej amerykańskiej szkole pisarstwa (z których to żadnej nie ukończyłem) zaczyna się od pierwszego wykładu, na którym informują adeptów, że jest pewna podstawowa zasada pisania: “Pisz o tym, na czym się znasz”. A ponieważ jednak niezbyt znam się na pętlach czasowych, niewiele wiem o szpiegowaniu we śnie więc umieszczam akcję we Wrocławiu. Nikt mnie przynajmniej nie wyhaczy na żadnym szczególe – opisuję tylko to co istnieje naprawdę, a miasto znam bardzo dobrze. Zresztą byłoby to wstydem dla architekta gdyby nie znał swojego otoczenia od podszewki. Oczywiście nie wszystko da się umieścić w polskich realiach – stąd cykl o Toy (która w oryginale jest jednak wrocławianką, prostytutką z ulicy Gwarnej, jest naprawdę bardzo mała i nazywają ją “Zabaweczka”...). Ponieważ przez kilka lat kręciłem programy o policji, konkretnie pisałem komentarze, to udało mi się poznać wielu ludzi i wiele spraw “z podziemia”. Od realnej Toy dowiedziałem się, że można sobie spokojnie radzić tkwiąc w miejscu, które normalne społeczeństwo nazywa “dnem”, że można być optymistą i, że nareszcie, jeśli ktoś używa słowa “kurwa” zamiast przecinka to wcale nie musi być złym człowiekiem... [tu mały komentarz: nie polecam przyjezdnym ulicy Gwarnej z powodu agresji i “numerów” robionych przez alfonsów – panienki bywają jednak świetne! Tylko trzeba wiedzieć jak gadać, żeby nie zostać wplątanym w sprawy kryminalne, a można dowiedzieć się od dziewczyn zupełnie nieprawdopodobnych historii. Ostrzegam: trzeba mieć naprawdę duże doświadczenie w lawirowaniu i grze aktorskiej, żeby poznać te opowieści, które normalnemu człowiekowi nie mogły się nawet przyśnić, a jednocześnie zachować nienaruszoną osobę własną... Jak ktoś nigdy tego nie próbował, to niech nie próbuje w dalszym ciągu, bo straty mogą być duże].

Jakoś to wszystko tchnie optymizmem (mimo alfonsów). Ja w ogóle jestem chyba niepoprawnym optymistą, osobą podejrzaną moralnie i psychicznie, bo przecież nie można się cieszyć z tego wszystkiego wokół, a ja się nieustannie cieszę.

Ot, i wariata znalazłeś do rozmowy...

 

P: Teraz pytanie, które zadaje się zawsze – twoje fascynacje literackie, książki, które Cię kiedyś ukształtowały i takie, które fascynują, a może też kształtują teraz? A także te, które po przeczytaniu odrzuciłeś.

 

Z: Herman Hesse i “Wilk Stepowy”. Świat, który ociera się o paranoję i w końcu ona go dosięga. “Sklepy cynamonowe” Schultza. No i Biblia architekta, tegoż autora “Xięga Bałwochwalcza”. Jak ktoś nie widział Xsięgi, a jest architektem to niech zerknie w lustro i się natychmiast wiesza... Ale szybko, rebiata! Bo was rzeczywistość zdąży dopaść i się nie wyrobicie.

Poza tym Golding, Vonnegut, Ballard, Aldiss, Lem, Buzatti, Tournier, Witkacy, Gombrowicz, Herling-Grudziński i ten facet, zaraz, jak go zwą? Legion chyba? Chryste, tu przesadziłeś. Jak wymienić Conrada i Dafoe razem? Jak powiedzieć Mann i Arlto? Przecież w łeb można za to dostać. Jak można porównać Biblię i “Album zniszczeń Wrocławia”? Nie zapełnię następnych 30 megabajtów wyliczanką bo na szczęście mam sklerozę.

 

P: A w takim razie – Twoi klasycy, coś, od czego zaczynałeś?

 

Z: To są książki, które czytałem w dzieciństwie. Do których mam straszny sentyment, ale jakoś do nich nie wracam, żeby nie psuć sobie wyobrażeń i tego co teraz wykluło się w mojej fantazji na temat tamtych dzieł. To są różności. “Destiny can wait”, o polskich lotnikach w Anglii. Verne, Boruń i Trepka, Lem, jakieś cykle indiańskie... Zwykły konglomerat tego co każdy chłopak musiał wtedy przeczytać. Piraci na południowych morzach, kosmonauci strzelający bohatersko z laserów, odkrywcy, żołnierze... Chyba to jest moją klasyką bo zawsze pozostaje w pamięci jako zapis pierwszych chwil niesamowitego szczęścia w obcowaniu z literaturą.

Choć miałem potem wiele możliwości sprawdzenia jak dzisiaj odbierałbym te dzieła to zawsze jak wyciągałem rękę w ich stronę przed oczami zapalał się czerwony sygnał: “Verboten!!! No way”. Trzeba je pamiętać takie jakimi były wtedy, jakich wzruszeń dostarczyły przed laty, a nie konfrontować z rzeczywistością.

 

P: Po swoim powrocie jesteś odbierany przede wszystkim jako autor “fantastyki akcji” (Last Polish Action Hero?), fantastyki twardej, zmilitaryzowanej, nawet brutalnej – w warstwie akcji i słownictwa. Pierwsza wersja “Toy Toy Song” w Portalu została przez wydawcę “uładzona”. Robert Szmidt przyznawał się do wątpliwości w kwestii słownictwa bohaterów. Tu pytanie – na ile sam język bohaterów jest dla ciebie ważny jako narzędzie wyrazu?

 

Z: Last Polish Action Hero? Piękne... A ja zawsze chciałem pisać nastrojowe powieści, gdzie nic się nie dzieje, a ludzie roztrząsają problemy istoty bytu. No ale chyba się nie udało. W dzisiejszym, ztelewizowanym świecie zaduma nie ma niestety racji bytu. Albo jesteś interesujący, albo w ogóle cię nie ma. Zawsze miałem wielki podziw dla autorów, którzy pisali o ogólnej niemocy wszystkiego. Kiedyś to wszystko czytałem, teraz jednak jak mnie książka nie zainteresuje na pierwszych dwudziestu stronach to ją ciskam w kąt. Z tym, że są autorzy, którzy potrafią skłonić do zadumy waląc akcją po oczach, że aż łzy w nich stają. Myślę o Vonnegucie, Goldingu, Bułhakowie... Taki “Mistrz i Małgorzata” to przecież tylko akcja, akcja, akcja. Zero głębokich przemyśleń autora i jego postaci. A jednak wraca się do tej książki, wraca i wraca... Nastrój i przesłanie rodzą się w głowie czytelnika.

Pytanie o język bohaterów porusza ciekawy problem. Wygląda to tak: pisarze dzielą się na opisowców i dialogowców. Osobiście należę do tej drugiej kategorii. Akcję prowadzę głównie dialogiem, “dzianiem się”, opis wrzucam tylko tam gdzie jest on absolutnie niezbędny. To wynika właśnie z tego podziału: opisowcy są intelektualistami, a dialogowcy są po prostu świetnymi obserwatorami. Tylko tyle. I stąd muszę opisywać to co widzę i słyszę w najdrobniejszych szczegółach, a skoro historię ciągnie dialog, więc muszę pisać tak jak ludzie mówią. Znam wielu autorów, którzy wręcz wychodzą z magnetofonem do knajpy czy na przystanek autobusowy, zapisują dowolne dialogi, a potem, w domu, je tylko stylizują. Znam też takich, którzy nigdy nie wstali od biurka, przeczytali tysiące dzieł filozoficznych ale nigdy się nie upili, nigdy gorąco nie zaprzyjaźnili się z motorniczym, złodziejem, panią, która obsługuje miejską toaletę. Ja mam inną szkołę, zawsze chcę z kimś pogadać, rozśmieszyć kasjerkę w supermarkecie, zrobić dowcip ochroniarzowi na stacji benzynowej, udawać posła w hotelu... Wtedy od ludzi można wyciągnąć nieprawdopodobne wręcz opowieści, można posłuchać jak mówią i zrozumieć, że filozofowie to tylko mikroskopijna cząstka ludzkości.

Ja nie jestem żadnym pisarzem. Jestem “opowiadaczem historii” i dlatego język dosadny, potoczny, żywy i mówiony jest dla mnie najważniejszy. Bo tylko tak można dotrzeć do ludzi. Tylko tak ich zrozumieć.

Kończąc: jeśli ktoś sądzi, że sierżant biegnąc ze swoimi żołnierzami pod ogniem powinien powiedzieć “Szanowni panowie, czy bylibyście tak uprzejmi i poszli do ataku”, zamiast “K*, wy sk*y, zapier* k* do ataku bo zaje*...” to mu życzę wszelkiej pomyślności.

 

 

P: Jesteś autorem wielu tekstów, które można nazwać publicystycznymi czy obyczajowymi, w większości publikowanych w sieci. Cieszących się zresztą dużą popularnością, że wspomnę choćby tekst o konwentach, czy najnowsze teksty niedawno opublikowane w FiF, o tej popularności świadczą statystyki serwera. Bardzo często teksty “politycznie niepoprawne”, bardzo osobiste, a jakże celnie opisujące rzeczywistość, tę bardzo szeroko pojętą, nie tylko w obrębie getta literackiego czy fandomowego. Jednocześnie wiele z tej publicystyki możemy znaleźć w Twoich tekstach stricte literackich (i odwrotnie). Czy zatem uważasz za słuszną tezę Maćka Parowskiego (pod Twoim ostatnim opowiadaniem w NF), ze nie ma innej fantastyki niż socjologiczna?

 

Z: Sam jestem politycznie niepoprawny, pamięć mam jak słoń, należę do ludzi, którzy jeśli ktoś im mówi “kocham cię” to się tysiąc razy zastanowią co tamten tak naprawdę ma na myśli... Dlatego tak bardzo mnie śmieszą komunały o naszej demokracji, kulturze, organizacji społecznej. Dlatego tak łatwo przychodzi mi wyciąganie wszelkich bzdur z oficjalnych komunikatów. To wszystko już było. Rozśmieszają mnie ludzie, którzy wtykają palce między framugę i drzwi, a później biadają, że te palce zostały przytrzaśnięte. Prawdziwków trzeba tępić. Jak widzę ludzi, którzy dają się rolować propagandzie telewizyjnej to przypomina mi się słynne zdanie: “Wszelka wiedza została wam dana... Ale musicie sami po nią sięgnąć”.

W demokracji najbardziej podoba mi się to, że każda praktycznie wiedza jest dostępna dla każdego obywatela (czego nigdy nie było za socjalizmu). Można poznać, można dowiedzieć się naprawdę wszystkiego.

W demokracji najbardziej przeraża mnie to, że po tą wiedzę nikomu już nie chce się sięgać. Ludzie wolą chrupać czekoladowe batoniki i przejmować się marginalnymi bzdetami serwowanymi przez dziennik telewizyjny...

A tak naprawdę to przerażony jestem widokiem kobiety, która kiedyś stała przede mną w kolejce w supermarkecie. Miała w koszyku zakupy za jakieś dwadzieścia złotych. Ponieważ sztucznie robi się kolejki i wystawia przy kasach całe tony dupereli, ona dała się na to zrobić. Widać, że uboga, ale nabrała, tuż przy wyjściu jeszcze różnych gówien za trzydzieści złotych lekko licząc. Chciałem ją złapać za rękę i krzyknąć: “Kobieto, to ci nie jest do niczego potrzebne! Odłóż ten szajs z powrotem na półkę!” ale się nie przełamałem. Przeraża mnie to, że ludzie tak łatwo dają się sterować kiepskim specom od marketnigu, nędznym dziennikarzom, którzy nawet nie potrafią śledzić całego przebiegu sprawy jak Woodward i Bernstein...

No cóż, zawsze powtarzam swoim studentom, że cały świat leży u ich stóp, ale, żeby go dosięgnąć trzeba się jednak schylić, żeby nim zawładnąć trzeba jednak poznać rządzące nim prawa. Stąd też, między innymi, i cała moja fantastyka oraz publicystyka. To się musi przenikać bo cały czas mówię o paranoi, która jest tuż obok, która nas dotyka, której ciepły oddech czujemy zawsze na karku. Ona nas nie opuszcza, jest wierna bardziej niż najbrzydsza nawet żona, kocha nas bardziej niż najbardziej czuła kochanka. Ciągle mam nieuchwytne wrażenie, że ludzkość to dziwni mężczyźni i totalna paranoja, która im towarzyszy na każdym kroku.

 

P: A jak sam byś zaklasyfikował własną twórczość? Czy w ogóle uważasz, że klasyfikacje mają sens i znaczenie poza zawodowymi krytykami (vide NUMP i zaliczenie „Bomby Heisenberga” do cyberpunku)?

 

Z: Klasyfikacja własnej twórczości na szczęście nie należy do mnie. Pamiętam anegdotę jak to Vonnegut był na zjeździe pisarzy, i okazało się, że w tym samym hotelu jest spotkanie krytyków dotyczące jego twórczości. Vonnegut poszedł do uczonych mężów i powiedział, że oto jest tu on sam, może wszystko wyjaśnić, powiedzieć o co w tym wszystkim chodzi... No i usłyszał: “Ależ drogi panie, pan nie dysponuję odpowiednim aparatem naukowym ani pojęciowym. Pan nie jest przygotowany merytorycznie do rozmowy z nami. Niby o czym mielibyśmy z panem dyskutować?”...

 

P: Czym jest dla Ciebie pisanie tekstów publicystycznych? Odnoszę wrażenie, że dobrze się przy tym bawisz, i potrafisz coś przekazać niekoniecznie prawiąc z wysokiej ambony, jak to się w naszej (zwłaszcza z kręgów fantastyki) publicystyce przyjęło.

 

Z: Pewnie, że się bawię. Uwielbiam udowadniać, że żółty kolor jest żółty, a woda jest mokra. Szkoda, że mało osób to widzi od razu. Jestem prowokatorem. Strasznie cieszy mnie, na przykład, jak media przekonują nas, że policja jest niedofinansowana i trzeba ją doposażyć. Ludzie w to wierzą ale nie zdają sobie sprawy, że dopiero wtedy będą ścigani na każdym kroku. Policja nie złapie mafijnych bossów, nie złapie też złodzieja, który kradnie nam lusterka w samochodzie. Jak będzie mieć więcej środków to zamieni nam życie w piekło. Będzie łapać nas: za picie piwa w parku, za złe parkowanie, za przekroczenie prędkości na autostradzie... Oni są za ciency na mafię. Im się nie chce sterczeć przy Waszych samochodach przez całą noc w ukryciu. Jak dostaną środki będą łapać Was skuteczniej. Kiedyś spędziłem parę godzin siedząc na parkingu i obserwując pracę patrolu policji drogowej. System jest prosty. Nie wolno tykać drogich samochodów bo może to są ludzie z “plecami”, może znają ich szefa i potrafią zrobić kuku. Jeśli Mercedes czy BMW łamie przepisy to trzeba przepuszczać, a nie kłócić się niepotrzebnie z ludźmi, którzy mogą mieć za wielkie znajomości. Łapie się więc maluchy, duże fiaty, Żuki i Nyski – ci to nie podskoczą. Grzecznie zapłacą mandaty i jeszcze będą wdzięczni, że się ich na kolegium nie wyśle. To jest po prostu system totalnej paranoi. Trzeba dofinansować policję. Ale oni i tak nie złapią ani drobnego złodzieja ani mafijnego bossa. Jak im dopłacisz złapią Ciebie dwa razy szybciej i trzy razy częściej. Płać na policję, jak chcesz. Bo przecież ci biedni policjanci nie mają z czego żyć... Czy ktoś z was zna policjanta, który zamiast karać mandatem pomógł mu w trudnej sytuacji? Nikt? Niemożliwe...

To jest właśnie to co mnie drażni. Wszyscy zapominamy o podstawowych wartościach naszej kultury. Policja jest po to, żeby nas chronić, a nie po to, żeby nas ścigać. Dlaczego więc zgadzamy się na to drugie? Nie wiem. Tak jakbyśmy byli stadem baranów niezdolnych do jakiejkolwiek reakcji jak już nas zaprowadzą do rzeźni. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Ale niemniej te właśnie klimaty prowokują i publicystykę i prozę. Świat, który ociera się o paranoję. I ta paranoja go w końcu dosięgnie. Nie ma rady... Tylko dlaczego my się na to zgadzamy?

 

P: Pytanie przewrotne – fantastyka a fantasy, wyższość jednego gatunku nad drugim nad drugim. Przewrotne bo wiadomo skądinąd, że na publikację czeka Twoja powieść z tego drugiego, tak ochoczo poniewieranego ostatnio gatunku. Czy rozdzielasz te gatunki (jako autor, w sensie warsztatu), czy jest Ci łatwiej pisać jedno lub drugie?

 

Z: Nie rozdzielam fantastyki od fantasy. Nieprawdą też jest jakobym napisał powieść fantasy. “Achaja” to opowieść o innym świecie, który jest pułapką na Ziemian, na ludzi, którzy są najbardziej zabójczą rasą we wszechświecie. Są tam co prawda czarodzieje, jest przewidywanie przyszłości, są Bogowie, ale... to jest czyste science-fiction. Są miecze i karabiny, jest ekonomia i początki nowoczesnej nauki, armaty i niewolnictwo. To nie fantasy. To wojna totalna, narodziny narodu (w sensie pojęciowym), początki “naszego” myślenia gdzie już nie honor, a kupiectwo decyduje o wszystkim. Achaja jest ciekawym eksperymentem, który przeprowadziłem sam na sobie. Jest pierwszą powieścią napisaną konsekwentnie – zaczynałem to pisać nie wiedząc jak się skończy. Teraz już wiem. To rzecz o przekazywaniu wartości. O tym czym przeszłe wieki nas obdarowały. O tym, że w planie Bożym jesteśmy dziećmi Szatana. A także o pewnej dziewczynie, która nie może się odnaleźć w świecie mężczyzn, o facetach, którzy porywają się z motyką na słońce i o tym do czego to doprowadzi. Ja to nazywam rock and rollem, mój wydawca sado-masochizmem. Czas pokaże kto ma rację.

 

P: Twoja “dekada milczenia” nie była milczeniem całkowitym. Współtworzyłeś Fahrenheita, pierwszy polski sieciowy periodyk sf&f. Nie pytam więc o Twój stosunek do Internetu, bo tu zadeklarowałeś się przed czterema laty. Ale jak oceniasz wpływ sieci na literaturę dzisiaj, zwłaszcza w Polsce?

 

Z: Wpływ sieci na literaturę jest ciągle niewielki. Problemem jest zupełny drobiazg, zdawałoby się, periodyki sieciowe nie płacą autorom. Łatwiej tu zadebiutować, co jest zasadniczym plusem, ale też nie ma “rytuału namaszczenia”, który oferują periodyki papierowe. “Ja ciebie mianuję autorem”! może powiedzieć każdy kto ma choćby sto egzemplarzy drukowanych na papierze. Periodyk sieciowy może mieć i sto tysięcy czytelników, ale to nie jest “prawdziwy debiut”. “To tylko w sieci szło...”. Nie da rady pokazać babci, nie można się pochwalić przed znajomymi w knajpie, nie można zaimponować dziewczynie (bo ona w Internecie nie kumata). Kompleks amatorszczyzny będzie nam niestety towarzyszył długo. A nawet jeszcze dłużej. Widzę na listach dyskusyjnych jaki zachwyt towarzyszy wszystkim udanym publikacjom na papierze. Żyjemy w świecie mitów. Stephen King może sobie pozwolić na książkę wyłącznie w sieci. Kowalski już nie może. “Bo to, wiesz, ten co go nie chcieli w żadnym wydawnictwie...”. Niestety.

Gdyby periodyki sieciowe płaciły autorom, to, mam nadzieję, sytuacja zmieniłaby się diametralnie w przeciągu najbliższych dwudziestu lat. Teraz jednak jesteśmy skazani na określenie (będące trawestacją Jary’ego) : “rzecz ukazała się w sieci... czyli nigdzie”.

 

P: A jaką widzisz przyszłość dla publikacji sieciowych?

 

Z: Ciekawe pytanie, kompletnie idiotyczna odpowiedź: nie wiem. Jeśli pojawią się urządzenia do czytania powieści w ubikacji to przyszłość widzę różowo. Jeśli się nie pojawią, albo nie będą tanie to raczej widzę to czarno. Problemem, w przeciwieństwie do papieru jest to, że w sieci publikować może każdy. Największy grafoman może sobie za darmo stworzyć stronę gdzie “wyda” sto osiemdziesiąt powieści, które napisał podczas ostatniego weekendu mając zatwardzenie... Na papierze to ciągle niemożliwe ponieważ jakieś konkretne pieniądze trzeba jednak zainwestować. I to już nie może być totalna kaszanka. Nikt jednak (lub mało kto) rozróżnia miedzy stronami domowymi, a periodykami (jak choćby F&F) gdzie jest wstępne sito selekcji. Teoretycznie powinno to działać jak gigantyczna tuba młodych talentów, ale w rzeczywistości nie działa. Nie wiem dlaczego. Mnie osobiście (co sprawdziłem na konwentach) ludzie postrzegają jako twórcę “papierowego”, a cała czteroletnia robota w Fahrenheit’cie nikogo nie obchodzi... Nowe medium musi chyba jednak przejść wiek niemowlęctwa. Nie ma sprawy. Potem pokażemy na co nas stać.

Papier spłonie jak w “Fahrenheit’cie 451”...

 

P: Zawsze z  zazdrością patrzę na wrocławian – w sensie ich fascynacji swoim miastem. Większość moich wrocławskich przyjaciół i znajomych to pasjonaci historii Wrocławia, szukający wszelkich śladów i tajemnic. U Ciebie ta fascynacje też jest widoczna, począwszy od miejsca akcji Twoich najnowszych opowiadań, aż do zupełnie prywatnie opowiadanych historii. Czy możesz spróbować wyjaśnić, na czym polega magia Wrocławia?

 

Z: Wrocław jest miastem, które nie powinno istnieć, którego nie powinno być, które nie ma prawa znajdować się na mapie. To miasto, którego nie ma... Nie bardzo mogę sobie wyobrazić rzeczywistości, w jakiej coś takiego mogłoby powstać. A jednak jest. Wystarczy, że otworzę okno i go widzę. Miasto stworzone przed millenium przez Polaków, wybudowane przez Niemców jako perfekcyjna germańska aglomeracja i... No i się zaczęło. Sami Niemcy go sobie zburzyli. Ot tak. Wybudowali lotniska w centrum, wysadzili co cenniejsze zabytki, zakopali pomniki tak skutecznie, że do dziś nie można ich znaleźć. A potem paru patentowanym durniom się zdało, że można przesuwać narody po mapie. No i przesunęli. Ludność Wrocławia to w tej chwili potomkowie mieszkańców Wilna i Lwowa. Chłopaki i dziewczyny z polskich kresów musieli zamieszkać w zupełnie obcej im tkance budownictwa, w jakichś niezrozumiałych dla nich warunkach kompletnie obcej cywilizacji, w otoczeniu dzieł architektury nowoczesnej (mówimy o latach dwudziestych), które nie zachowały się w takim stanie właściwie nigdzie indziej... To przedziwny konglomerat radosnej twórczości Polaków, Niemców, Żydów, Czechów, a nawet Tatarów. Taka wieża Babel z bunkrami i instalacjami obronnymi, które mogłyby być wykorzystane i dzisiaj. Nadal więc jesteśmy w twierdzy, gotowi na obronę. Wystarczy raz kopnąć po pijaku w ławkę w parku, a pod spodem ukazują się tajemnicze kamienie z inskrypcjami po niemiecku albo hebrajsku, które niosą swoje sekretne przesłanie przez otchłanie czasu. Z takich sytuacji rodzą się właśnie historie, to serum fantastyki.

Ostatnio przyjechał znajomy lekarz by objąć jakiś zakład Służby Zdrowia. Narzekał cholernie, że wyposażenie z dziewiętnastego wieku, że syf i ogólna degrengolada. Potem jednak rozrzewnił się nagle. “Wiesz” – powiedział – “pracuję przy oryginalnym biurku, przy którym siedział Zygmunt Freud. Stoi dokładnie w tym samym miejscu i on miał dokładnie takie samo stanowisko jak ja, w tym samym zakładzie”...

Albo siedzimy sobie z kolegą w jednym z parków. Kolega pyta czy wiem, że w budynku za plecami wynaleźli metodę operacji na otwartych płucach. Tu właśnie zaczęła się historia nowoczesnej chirurgii. “No to zobaczmy” – mówię. Idziemy, ale drogę zagrodził nam bananowiec, na którym, niestety, właśnie wyrósł banan (jedyny zresztą). Banana pilnował strażnik, żeby go źli ludzie nie ukradli i nie zjedli. Strażnik nie przepuścił nas dalej. Wiem, że nikt nie uwierzy, tu nowoczesna chirurgia, a tu banan na przeszkodzie... To właśnie te klimaty sprawiają, że powstają takie pierdoły jak “Autobahn nach Poznań”. Nikt nie wierzy, że to w ogóle możliwe. Ale tutaj wszystko jest możliwe. Wystarczy dać Lwowiaka czy Wilniusa do Breslau i można zobaczyć lepsze rzeczy.

Wrocław to miasto magiczne, które nie powinno istnieć, ale skoro już jest to drwi sobie z naszej rzeczywistości. Jest, na przykład, osiedle zaprojektowane w kształcie orła (widać to dokładnie z lotu ptaka), ale żeby nie było wątpliwości co do płci ptaka to architekt zaprojektował wieżę kościoła w odpowiednim miejscu. Ta wieża (kościelna bądź co bądź) wskazuje, że orzeł jest zdecydowanie chłopczykiem, a nie dziewczynką. Nie wiem kto tu i z kogo sobie kpił. To miasto tajemnic. Te wszystkie podziemia, dziwne mosty z dodatkowymi pylonami, kryjącymi sekretne zamysły konstruktorów, tajemnicze budowle, których przeznaczenia już nie poznamy pewnie nigdy... Z każdej dziury tej starej, dekadenckiej twierdzy sączy się dziwna, często niezrozumiała magia i to właśnie prowokuje powstawanie różnych historii, które lęgną się w głowach mieszkańców. Na szczęście Wrocław zawsze poddaje się ostatni więc żadne ataki racjonalizmu nam tu nie grożą. Wystarczą pojedyncze widoki: wielbłądy, z których jeden opluł moją koleżankę, łażących sobie w centrum (i robiących kupy), straż miejska galopująca sobie na koniach w galerii handlowej (strasznie się ślizgali na kafelkach) czy historyczny tramwaj (zamieniony w objezdną kawiarenkę) ścigający miejski autobus, który nie ustąpił pierwszeństwa... Kierowca autobusu był zresztą pijakiem, który rąbnął rzeczony pojazd na pętli, ale uczciwie zatrzymywał się na przystankach, wypuszczał i wpuszczał pasażerów, i tylko coś mu się wyśniło, że jest w Anglii bo jechał lewą stroną ulicy, a czasem zygzakiem. Dla informacji dodam, że tramwaj go nie dogonił bo mu się skończyły szyny. Ale to właśnie sprawia, że w głowie rodzą się opowieści.

Wiem, że nikt mi nie uwierzy. Nikt też nie uwierzy w “Autobahn nach Poznań”. Ale ja tylko opisuję to co widzę...

Wrocław to miasto pochrzanów i wariatów, ale ponieważ sam zaliczam się do obu wymienionych kategorii to mi się tu podoba.

Nie powinien istnieć. Nie miał prawa się zdarzyć. Nie wolno mu było powstać. Ale... skoro już jest to jest strasznie cool bo to taki zawór bezpieczeństwa w historii i nadęciu ogólnym.

 

P: Po fantastyce optymistycznej “złotego wieku” przyszła katastroficzna, u nas polityczna i zaangażowana (Zajdel, Wnuk-Lipiński, cały nurt aluzyjny i socjologiczny). Teraz coraz częściej, zupełnie niezależnie od siebie powstają utwory “post apocalyptic”, coraz więcej widać rozczarowania rzeczywistością i obaw przed przyszłością. Sceneria Twoich utworów wpisuje się w ten spójny obraz, który zastąpił “imperia galaktyczne”. Znak czasu czy, broń Boże, prekognicja?

 

Z: Imperia galaktyczne stworzyli Amerykanie jak im się zdawało, że bomba atomowa pozwoli im rządzić światem. A jak się okazało, że głupia Korea, za którą walczyli, jest w stanie wyprodukować więcej samochodów niż średnie europejskie państwo to się pojawił post apocaliptic... U nas nie było na szczęście prześlicznie dobrej Kosmicznej Federacji i złych Romulan, Lem w “Dziennikach gwiazdowych” odpowiednio to uszeregował – Ziemia to taka planeta, że w centrum galaktyki nie wierzy się nawet w jej istnienie. Upraszczam potwornie, oczywiście. Ale coś jest na rzeczy. Najpierw nas naukowcy przekonywali, że reaktor atomowy będzie w każdym samochodzie, lekarstwo na raka pojawi się za trzy dni, a za miesiąc wylądujemy na Marsie, a chwilę potem, że dziura ozonowa nas załatwi, zmiany klimatyczne wybiją ludzkość już niedługo, a oddalający się Księżyc spowoduje totalną katastrofę... Mylili się zresztą w obu przypadkach. Myślę, że tu ma miejsce podstawowy mechanizm: dobre wróżby (wyssane z palca) się nie sprawdzały, więc dość rozsądnie, postanowiono przejść na kasandryzm (też wyssany z palca). Ale wiadomo, że nieszczęścia są bardziej częste od chwil szczęścia, więc zawsze można czarno wieszczyć byle co, a potem krzyknąć: “a nie mówiłem?!”...

Myślę, że fantastyka podąża za tym nurtem. Co będziemy pisać, że jest fajnie i będzie jeszcze lepiej skoro wszystko wokół trąci totalnym pesymizmem? Odreagujmy kompleks socjalizmu i napiszmy, że czeka nas horror. Nie mogę zrozumieć współczesnych społeczeństw. Tłuste, nażarte, śmietanka z warg skapuje, bogate jak Krezus (w porównaniu z każdym poprzednim okresem historii), w domu urządzenia, o których nikomu się nie śniło choćby dziesięć lat wcześniej, można włożyć tyłek do auta, o jakim w latach pięćdziesiątych nawet nikt nie marzył, zabezpieczenia finansowe i medyczne, których dotąd nie było w całej historii cywilizacji i... “Jest źle!” – trzeba powtarzać – “Będzie jeszcze gorzej!”. Nie mogę tego zrozumieć. Jakieś tysiące firm i instytucji dbają o to, żeby, Broń Boże, nie zjeść nawet tego co mogłoby być nadpsute, żeby droga do szkoły była usłana różami, żeby można było się skontaktować z Australią w ułamku sekundy, żeby momentalnie wiedzieć która krowa zeszczała się właśnie w Hondurasie na zielono... A my ciągle swoje. Jest źle, będzie gorzej. Tak nieprawdopodobnego wzrostu cywilizacja nigdy nie przeżyła. Być może będzie on zaczynem upadku cywilizacji. Ale może skaże ją na zagładę milion innych, niezależnych od nas przyczyn, które jednak, jakoś tak, niezbyt nas przejmują. Nikt nie śpi z powodu tego, że może nas załatwić meteor, ani że zatchniemy się własnym tłuszczem, ani, że się nie zmieścimy na planecie bo nas już trochę za dużo. A szybko dałoby się niektóre problemy rozwiązać... Stosunkowo łatwo, myślę, dałoby się załatwić parę podstawowych spraw. Ktoś jest głodny? Sprawmy, żeby nie miał siedmiu dzieci. Ktoś nie ma co pić? Pozwólmy wszystkim pędzić. I tak dalej... Wiem, że mówię o elicie świata, o tych pięciu procentach, którym reszta ludzkości potwornie zazdrości. Ale recepty na zbawienie świata nie mam. Generalnie proponowałbym, żeby było mniej ludzi, a wtedy wszystkie problemy same się rozwiążą.

Niestety jesteśmy społeczeństwem spektaklu. Musimy widzieć coś ciekawego, żeby reagować. Wystarczy, że w katastrofie samolotu zginie jeden pilot i już trąbią o tym wszystkie media. Fakt, że w tym samym dniu ginie kilkadziesiąt osób na drogach, a dużo więcej w szpitalach i domach nikogo specjalnie nie obchodzi. Gdyby jednak te same kilkadziesiąt osób zginęło w jednym miejscu i w dodatku naraz (na przykład w autobusie spadającym z mostu) to znowu zobaczymy to we wszystkich stacjach tv w kraju (ba, będą o tym wiedzieć nawet Hindusi). Igrzyska i spektakl. Niezbyt obchodzą nas realne problemy, bardzo lubimy problemy widowiskowe. Jeśli jakąś panią na rynku w Warszawie lekko zrani malutki meteor – momentalnie poinformuje się o tym wszystkich Polaków. Jeśli ta pani będzie młoda i piękna (ładnie wypadnie w TV) – dowie się o tym cała Europa. Jeśli, dodatkowo, w momencie wypadku była naga i jodłowała głośno, to przez miesiąc będzie o tym mówił cały świat. A o tym, że wspomniana pani jest cholernie samotna i cały nasz system nic nie może na to poradzić... dowie się jedynie jej brat.

Dlatego też fantastyka również musi być dziś spektakularna. Stąd chyba współczesny post apocalyptic. Jak mówił Defoe: “Jest słuszne pokazać coś co istnieje naprawdę przez coś co nigdy nie miało miejsca”. Jeśli tekst nie będzie wstrząsający to pies z kulawą nogą go już dziś nie przeczyta. Znam wiele najnowszych dzieł katastroficznych, Twoje, Szmidta, parę innych. W żadnym nie ma napawania się samą katastrofą. To tylko pokazanie ludzi i pewnych mechanizmów działania społeczeństw, zmian jakie dokonały się w naszej świadomości. Katastrofa, tak naprawdę zupełnie nas nie obchodzi, ale jako narzędzie chirurgiczne pozwalające pokazać co w środku człowieka, sprawdza się w literaturze bardzo dobrze.

 

 

P: Plany najbliższe i te dalsze – często da się słyszeć głosy, że Twoje ostatnie opowiadania, wykreowany w nich świat jest znakomitą kanwą dla obszerniejszych form. Zwłaszcza “cykl wrocławski”, bo już o cyklu można mówić. Czy zatem spełnią się oczekiwania Twoich czytelników?

 

Z: Pojęcia nie mam jakie są zapatrywania Czytelników. Pewnie: dajmy temu sk[...]i w mordę i niech sp[...]a. Nie wiem co się będzie działo dalej. Wydawca chce mi urwać pewną, dość ważną jeszcze w moim wieku, część ciała jeśli nie napiszę powieści pn. “Bomba Heisenberga”. Rzeczony chce także “Achai” i obiecał tortury jeśli się nie wyrobię... Co gorsze usłyszał także o “Czarownicach z Syirie mansion” i mam przesrane. Wiem, że nadąłem się strasznie i wiem też, że sytuacja kiedy to wydawcy zabiegają o autora jest sytuacją komfortową. O tym marzyłem w wieku kilkunastu lat, jak zaczynałem. Ale teraz powtórzę za Dziadkiem Lemem: “to wszystko przychodzi za późno. Już nie cieszy”. Teraz to chcę porządnego warszawskiego rapu, zimnego piwa w towarzystwie przyjaciół, zieleni wokół, królików w parku, które łaszą się do nóg, wiewiórek, które w ramach napadu terrorystycznego wyciągają mi z kieszeni ostatnie orzechy. Kiedyś wydumałem sobie opowiadanie, że wszystkie życzenia się spełniają. I spełniają się, ale cholernie perfidnie. “Dostaniesz to co chcesz, ale... nie będzie ci się to już podobało”.

A w dupę jeża. Przecież nie damy się pokonać głupiej naturze i jakiemuś tam losowi... My rulez. A życzenia mogą się spełniać jak tam sobie chcą.

Można też tym życzeniom nakopać w dupę, żeby zrozumiały, że to wszystko nie jest takie proste jak im się perfidnie wydaje.

 

(rozmawiał: Pacek)

 

 

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 92 >