Archiwum FiF
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 94>|>

Lubię fantastykę tradycyjną (wywiad z Dorotą Malinowską)

 

 

 

Rozmowa z Dorotą Malinowską, szefową Działu Książki Wydawnictwa „Prószyński i Ska”

 

Od redakcji: tekst wywiadu nie został autoryzowany. Pani Dorota wprawdzie w korespondencji stwierdziła, że tekst jej sie podoba, jednak nie była to autoryzacja. Z racji, iż nie moglismy się z Panią Dorotą skontaktować, a tekst już swoje odleżał, zamieszczamy go w takiej formie.

 

– Kiedy się obserwuje waszą ofertę w księgarniach, można odnieść wrażenie, że wydawnictwo nie ma określonej koncepcji jaką fantastykę chce proponować czytelnikom. Półki zalegają książki wielu autorów, ale oferta jest chyba dość przypadkowa.

– Nieprawda. Zanim przyszłam do wydawnictwa, pracowałam w dziale zagranicznym najpierw „Fantastyki”, a potem „Nowej Fantastyki” i mam, jak każdy wydawca swoich ulubionych autorów zagranicznych, których opowiadania czy też fragmenty powieści drukowały te miesięczniki, ale wydawnictwo musi się także kierować zapotrzebowaniem czytelników. Książki są oczywiście różne, ale nie przypadkowe. To wszystko bardzo różni autorzy, ale zawsze bardzo dobrzy, lubiani i chętnie czytani: Orson Scott Card, Ursula K. Le Guin, Terry Pratchett, Robert Silverberg, a z polskich autorów przede wszystkim Janusz A. Zajdel. Z moich dwudziestoletnich doświadczeń redakcyjnych i wydawniczych wynika, że nie trzeba wydawać jednego rodzaju fantastyki, bo ludzie, którzy na przykład czytają Ursulę Le Guin, chętnie sięgają też po Stevena Kinga.

– Wydajecie mnóstwo powieści Carda, tymczasem Andrzej Sapkowski twierdzi, że Card jest słabo odbieralny przez polskiego czytelnika, bo za dużo w jego książkach odwołań do amerykańskiej historii, mitów, kultury.

– Nie zgadzam się z tym stwierdzeniem, wciąż robimy dodruki Carda, ostatnio w styczniu i w lutym, bo tak się świetnie sprzedaje. Nie chciałabym jednak odnosić się do stwierdzeń Andrzeja Sapkowskiego.

– Dlaczego?

– Ponieważ publicznie wygłasza różne nieładne rzeczy o naszym wydawnictwie i na dobrą sprawę moglibyśmy zaskarżyć go o to do sądu. Nie chcę z nim dyskutować na żaden temat. Uważam, że autor, który odniósł sukces, nie powinien w ten sposób wypowiadać się o innych autorach, bo wyrządza im w ten sposób krzywdę.

– Prawdę powiedziawszy nie dziwię się oburzeniu Andrzeja Sapkowskiego, skoro wasze wydawnictwo publikuje książkę nieznanego nikomu bliżej Andrzeja Sepkowskiego w podobnej szacie, w jakiej wychodzi w „SuperNowej” Sapkowski, co może mylić czytelnika, a wam zwiększyć sprzedaż.

– Proszę zajrzeć do encyklopedii i stwierdzić, jak wiele jest podobnych nazwisk. Andrzej Sepkowski wygrał ogłoszony przez nas konkurs. Poza tym ma w swoim dorobku wiele książek i nie będzie zmieniał nazwiska z powodu Andrzeja Sapkowskiego. To wszystko, co mam do powiedzenia w tej sprawie. Oficjalnie odpowiedziałam panu Sapkowskiemu na łamach „Polityki”.

– Wróćmy do oferty wydawnictwa. Widzę, że skupiacie się głównie na fantastyce anglojęzycznej.

– W odróżnieniu od innych wydawnictw wydajemy też fantastykę rosyjską: Kira Bułyczowa, braci Strugackich, przygotowujemy też do druku bardzo piękną francuską powieść fantasy. Oczywiście, że literatury anglojęzycznej wydaje się najwięcej, bo fantastyka anglojęzyczna jest najlepsza na świecie, ta literatura zrodziła się właściwie w krajach anglosaskich, tam ma najdłuższe tradycje, tam też odbywają się najważniejsze konwenty autorów i miłośników fantastyki, Amerykanie przyjeżdżają tłumnie na konwenty w Niemczech, Anglii czy Danii.

Lech Jęczmyk zawsze mówił, że są trzy kraje, gdzie się uprawia literaturę fantastyczną: Stany Zjednoczone, Anglia i Polska.

– Ale Polacy mają poważne kłopoty z przebiciem się na rynki anglojęzyczne.

– Niemcy czy Francuzi też mają, bo Amerykanie czy Anglicy twierdzą, że u siebie mają lepszą fantastykę i nie muszą kupować fantastyki zagranicznej.

– Pani też tak uważa?

– Mamy bardzo dobrą fantastykę, ale oni bronią swoich rynków. Nasze wydawnictwo próbuje przebić się na inne rynki, m.in. z „Prawdziwą historią Morgan Le Fay”, ale jest bardzo ciężko. Z drugiej strony polska czy rosyjska fantastyka byłaby w dużej mierze niezrozumiała dla tamtego czytelnika, a to dlatego, że wykorzystuje nasze elementy kultury i historii. Niezależnie jednak od tych dwóch powodów, sporo zależy od szczęścia, od osoby agenta, tłumacza, sprzedawcy. 30 lat temu literaturze polskiej znacznie łatwiej niż dziś było wejść na rynek niemiecki czy amerykański, bo wtedy jeszcze nasze kraje miały dla Zachodu urok egzotyki i owocu zakazanego. Teraz nasi autorzy są traktowani na równi z wszystkimi innymi. A do tego wszystkiego mamy w Polsce rzeszę ludzi piszących i próbujących pisać.

– To chyba zdrowa sytuacja?

– Czesław Miłosz twierdzi, że to chora sytuacja.

– To jego dobre prawo. A co Pani twierdzi?

– Uważam, że nigdy ilość nie przekłada się w jakość. Nikt nie jest w stanie ocenić takich ilości maszynopisów, jakie spływają do wydawnictw. My zatrudniamy sporo ludzi, zależy nam na tym, żeby wydawać dużo polskiej literatury, wydajemy także dużo debiutów, zarówno w fantastyce, jak innych gatunkach. Mamy kłopoty z przeczytaniem wszystkich nadsyłanych maszynopisów, zwłaszcza iż mamy taką zasadę, że jeden maszynopis czyta kilka osób.

Fantastyka wcale nie jest najpopularniejszym gatunkiem wśród potencjalnych autorów: wiele jest np. sensacji.

– Dlaczego tyle osób chce pisać?

– Myślę, że to wynika z dostępności wykształcenia, sposobu uczenia dzieci: one wierzą w swoje siły, wierzą, że są zdolne, że im się uda. Bardzo dużo – połowę niemal dostajemy od Polaków mieszkających za granicą. Może mają więcej czasu...

– Może u nas łatwiej zadebiutować, wydaje się gorsze rzeczy?

– O nie, u nas jest trudniej zadebiutować! Żeby pani wiedziała, jakie rzeczy wychodzą jako debiuty na Zachodzie ... Tylko tam debiut wychodzi w mniejszym nakładzie i to jest dla wydawnictwa bardziej opłacalne, można ryzykować.

– Jaki jest poziom tych rękopisów?

– Od czasu do czasu trafia się coś niezłego. Zresztą pisarzem nie staje się z dnia na dzień, rzadko bywa tak, że od pierwszej książki jest świetnie, jednak trzeba dać szanse tym, którzy rokują nadzieje. Jeśli maszynopis nas zainteresuje, spotykamy się z autorem, pokazujemy, co zrobił źle. Często to, co ukazuje się drukiem, to trzecia czy czwarta wersja książki.

– Jednak tłumaczenia anglojęzyczne zawalają księgarskie półki, a potem trzeba je sprzedawać za złotówkę w księgarniach taniej książki.

– My to robimy bardzo rzadko, zazwyczaj kierujemy do księgarni taniej książki końcówki nakładu, bo nie chcemy, żeby szedł na przemiał

– Chodziło mi o to, że Polacy wydają się zmęczeni fantastyką anglojęzyczną, że zaczyna się boom na polskich autorów.

– Ja tego nie obserwuję, choć takie teorie słyszę od dwudziestu lat, od bardzo wyrobionej grupy czytelników. Ta grupa zawsze szuka czegoś nowego. Natomiast uważam, że w Polsce powinni być faworyzowani polscy pisarze. Ponieważ wyszłam z działu zagranicznego „Fantastyki”, było dla mnie czymś naturalnym zaczynać od „moich” autorów zagranicznych, których drukowała wcześniej w odcinkach czy opowiadaniach „Fantastyka”. Później doszłam do wniosku, że kulawe jest wydawnictwo, które nie wydaje polskich autorów.

– To oczywiste, że wyrobiony czytelnik szuka czegoś nowego. Myślę jednak, że przechodzą pewne mody czytelnicze, tak samo jak przeszła moda np. na pamiętniki znanych prominentów, że minęło już zachłyśnięcie się Polaków dostępnością literatury anglojęzycznej. Czy jest moda na polską fantastykę, czy jej nie ma?

– Tak, rodzi się coraz większa moda na polskich twórców fantasy i wszyscy na to pracujemy. Ale przez to, że polska fantastyka zyskuje popularność, wcale nie sprzedaje się gorzej autorów anglojęzycznych. Większa siła polskich autorów polega na tym, że oni mogą się spotykać z czytelnikami.

– I co z tego? Zagraniczni autorzy też do nas ciągle przyjeżdżają.

– Jonathan Carroll przyjeżdża raz na rok, William Wharton raz na rok, podczas gdy Rafał Ziemkiewicz spotyka się z czytelnikami nawet pięćdziesiąt razy.

– Na razie, mimo Pani deklaracji, wydajecie niewielu polskich autorów. Czy macie jakąś koncepcję na wydawanie polskiej fantastyki, jacy autorzy was szczególnie interesują?

– Cały czas poszukujemy interesujących autorów. W czerwcu wydaliśmy np. powieść Jacka Piekary, teraz wydajemy kolejną. W zeszłym roku wydaliśmy antologię fantastyki polskiej, która się bardzo dobrze sprzedaje. Chcemy wydać dzieła zebrane Janusza A. Zajdla. Współpracujemy ściśle z żoną i córką Zajdla.

– A z debiutantów?

– Na jesieni planujemy wydanie świetnego debiutu: „Technomagia” Marka Utkina. To fantastyka gatunku hard science-fiction, na poziomie najlepszych anglojęzycznych powieści tego gatunku. Wydamy co najmniej jedna powieść Janusza A. Zajdla.

– Nie boicie się ryzyka?

– Bardzo (śmiech). Przyznaję, że lubię fantastykę tradycyjną, nie jestem miłośniczką eksperymentów, nie lubię książek obrazoburczych, nie oczekuję wielkiego nowatorstwa, bo od tego są inne gatunki. Fantastyka jest literaturą popularną.

– A co dla pani jest obrazoburcze?

– Na przykład literatura pornograficzna wykorzystująca wątki fantastyczne, udająca, że to literatura fantastycznonaukowa. A to są tylko zabawy i ja nie chcę w nich uczestniczyć.

– Jakie są obecnie związki wydawnictwa z „Fantastyką?” Czy istnieje jakaś wspólna polityka, jeśli chodzi o dobór tekstów?

– Wydawnictwo od początku jest właścicielem 50 proc. udziałów w miesięczniku. Natomiast nie prowadzimy wspólnej polityki wydawniczej czy redakcyjnej.

– Ale taki związek jest przez środowisko postrzegany. „Fantastyka” jest coraz mocniej atakowana – głównie ze względu na osobę Macieja Parowskiego – o rozejście się oczekiwań czytelników z gustami redaktorów. Stąd się biorą kontrowersje wokół przyznawanych nagród im. Zajdla, źle są odbierane recenzje młodych autorów w „Fantastyce”. Czy pani zauważa takie pokoleniowe rozejście gustów, towarzystwo wzajemnej adoracji w „Fantastyce”?

– Wielokrotnie mówiłam Maćkowi Parowskiemu, że w fantastyce powinni pojawiać się młodzi ludzie, powinni zabierać głos, współdecydować o formule tej literatury.

– Czy pani jednak nie ma wrażenia, że część rzeczy, które do Pani napływają, które się wydaje, przestają być już tą fantastyką, które pokolenie czterdziestolatków za fantastykę uznawało?

– Problemem dla wydawcy jest to, żeby nie stracić świeżości spojrzenia. Niewątpliwie jest konflikt miedzy grupą oczytanych, młodych czytelników a ofertą rynku wydawniczego. Dla młodych ludzi niekoniecznie „Czarnoksiężnik z Archipelagu” Ursuli Le Guin jest tym, czego oczekują, tymczasem mają te powieść to w szkolnych lekturach. Janusz A. Zajdel też nie jest właściwie kierowany do młodych ludzi, dlatego wydajemy go jak klasyka. Stąd też nasze wydawnictwo poszukuje młodych autorów.

– Czego szuka w fantastyce pokolenie dwudziestolatków?

– Mimo rozwoju techniki poszukuje baśniowości. Zresztą czytelnik zawsze tego poszukiwał, tylko nie wychodziły w Polsce takie książki, ponieważ przez wiele lat fantastyka pełniła inną rolę – polityczną. Do 1990 r. gusty czytelnicze były sterowane – trzeba przyznać, że nawet dobrze sterowane, bo wydawane były tylko najlepsze książki autorów, nie zaś słabsze. Jednak to było niezgodnie z zasadami rynku wydawniczego – teraz żaden wydawca sobie na to nie pozwoli. Pojawienie się wolnego rynku te mechanizmy przewróciło. I wcale to nie spowodowało wzrostu czytelnictwa...

– Tęskni Pani do starowania gustami czytelników wbrew zasadom rynku?

– Nie, ale wszechwładza rynku przyniosła także niewątpliwie negatywne skutki.

– Mówiła Pani, że trzeba preferować polskich autorów? Co to znaczy? Do jakiej granicy można to robić?

– Przeprowadzać akcje promocyjne, reklamować, recenzować. To co się robi na całym świecie.

– Nie zauważyłam waszej akcji promocyjnej w odniesieniu do jakiegokolwiek polskiego autora fantastyki.

– Bo aż tak dobrego autora dotąd nie mieliśmy. Ale chyba już mamy...

– Wydawnictwu nie udały się przedsięwzięcia internetowe. Dlaczego?

– One wymagają bardzo dużych nakładów finansowych. Rozpoczęliśmy kilka innych projektów. Nie zarzuciliśmy jednak pomysłu uruchomienia witryny fantastycznej. Z projektami internetowymi jest na szczęście tak, że można je zamrozić, a potem odmrozić.

– Niezupełnie. Poprzednia witryna, która „wisiała” w sieci przez rok – z ostatnią aktualizacją z lutego 2000 r. była wręcz antyreklamą, bo była kompletnie martwa. Dziwiłem się, że poważne wydawnictwo sobie na to pozwala.

– Nie robiłam tych projektów, poza tym odeszły osoby, które ja robiły. Z mojego punktu widzenia najważniejsza jest książka.

– Czy nie czujecie się zagrożeni rosnącą konkurencją innych mediów? Powstało coś w rodzaju drugiego obiegu internetowego, gdzie pojawia się wiele ciekawych rzeczy z dziedziny fantastyki.

– Nie, uwielbiam konkurencję!

– Czy pani korzysta z witryn internetowych w swojej pracy, czy szuka tam potencjalnych autorów?

– Nie, nie mam na to czasu, poza tym ja korzystam z branżowych witryn. Myślę, że wielu z autorów, którzy publikują w internecie, z czasem się zgłosi do nas z większą formą literacką.

– Nie jestem pewien, czy internet jest prostą drogą do wydawcy tradycyjnego, bo część tych publikacji zaczyna żyć własnym życiem. Przykładem takiego „życia” jest zeszłoroczna nagroda im. Janusza A. Zajdla.

– Jednak autorzy na ogół nie zarabiają na publikowaniu w internecie.

– Już coraz częściej zarabiają. A czy internet może być zagrożeniem dla tradycyjnej książki?

– Nie wydaje mi się. Na razie wszelkie próby przejścia na czytelnictwo w internecie upadły. Natomiast zagrożeniem może być to, że czytelnik będzie sięgał w internecie po masówkę, a w masówce jest zawsze więcej złego niż dobrego.

– Krytyką fantastyki zajmują się, głównie w pismach tej branży ludzie, którzy sami tworzą literaturę fantastyczną. To sytuacja bardzo niezdrowa, bo trudno w tej sytuacji mówić o obiektywnej krytyce. Albo też sami autorzy opowiadają o swoim dziele i w ten sposób go reklamują. Nie ma profesjonalnej krytyki tego gatunku. Czy to nie wynika z tego, że ta literatura ciągle postrzegana jest jako gorsza?

– Niestety, tak. Nie jestem jednak przekonana, czy tej literaturze jest potrzebna krytyka literacka, bo to literatura popularna. Natomiast na pewno potrzebne są fachowe obiektywne recenzje. W Stanach, w takich poważnych branżowych gazetach jak „New York Times Book Review” co jakiś czas ukazują się bardzo poważne recenzje o literaturze fantastycznej. Ale muszą to być wybitne pozycje z literatury fantastycznej, tak wybitne, że każdy porządny recenzent musi je zauważyć. U nas nawet wybitne nie są zauważane, koledzy piszą o kolegach, konkurenci o konkurentach. To przez lata uważane było nawet za zaletę!

 

W    N U M E R Z E
Valid HTML 4.01 Transitional Valid CSS!

< 94 >