Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Aleksander Karniszyn „Dobra praca”

Opowiadania Aleksander Karniszyn - 10 listopada 2014
1380257_452935021482469_155002648_n
Źródło: Krzysztofowe wycinanki

Z początku wszystko szło świetnie. Olga biegła, bojąc się spóźnić do pracy, a tu z tyłu zatrąbił na nią bus. I proszę: dojechała prawie pod same drzwi, tyle że wejść od razu jej się nie udało. Kiedy przeciągnęła identyfikator przez szczelinę terminala recepcyjnego, drzwi tak jakby zamyśliły się na moment, a potem wstrętnym mechanicznym głosem oznajmiły:

– Jeszcze sto metrów.

No tak, tak… Wczoraj Olga na spacerze nie była. Dziś przyjechała busem. Nic dziwnego, że krokomierz wykazał niewypełnienie normy ruchowej. Mówi się trudno.

Zeszła z wysokiego ganku i marszowym krokiem dwukrotnie okrążyła wieżowiec firmy. Ponownie podeszła do drzwi – tym razem kliknęło, stuknęło i zapaliła się zielona lampka. Można wejść.

Drzwi już dawno temu przestały otwierać się automatycznie. Jeszcze wtedy, kiedy przyjęto postanowienie o konieczności zwiększenia sprawności fizycznej pracowników biurowych. Z wysiłkiem, zapierając się obiema nogami, Olga przepchnęła skrzydło i wpadła do foyer. Chodziły słuchy, że teraz do drzwi podczepiono dźwignię pompy, która – rzekomo ma to oszczędzać energię elektryczną – pompuje wodę do wszystkich spłuczek.

Przy windzie zatrzymał ją windziarz w czerwonym berecie.

– Momencik – powiedział grzecznie. – Jeszcze raz poproszę, tylko wolniej.

Olga cofnęła się do wejścia i ponownie ruszyła do wind.

– Proszę wybaczyć – windziarz uważnie wpatrywał się w ekran swojego komunikatora – ale panią zapraszam na schody.

Szlag, szlag, szlag…! Okej, zabawiła się wczoraj, wyluzowała, zdarza się. Pozwoliła sobie raptem na jeden całkiem zbędny kawałeczek takiego pysznego tortu. No przecież nie codziennie!

– Pani nadmiar wynosi około pięciuset gramów. Tu z taką dokładnością mierzy, pół kilo w tę, pół kilo we w tę – przepraszającym tonem powiedział windziarz i znów pokazał ręką na szklane drzwi prowadzące na schody.

A czas ucieka!

Olga wystartowała ku schodom, poślizgnęła się na gładkiej marmurowej posadzce („jak krowa”, pomyślała jeszcze samokrytycznie), boleśnie stłukła sobie kolano, ramieniem pchnęła drzwi, i – utykając i przytrzymując się obiema rękami poręczy – rzuciła się po schodach na górę.

Do swojego gabinetu wpadła piętnaście sekund przed sygnałem rozpoczęcia dnia roboczego. Zwaliła się za biurko i zaraz się zerwała; rozległo się krótkie stukanie i do środka wszedł jakiś facet, zaczął o coś upierdliwie pytać, wpychać jej jakieś papiery, mówić nieprzyjemnym głosem niezrozumiałe słowa…

– Proszę wyjść! – srogo powiedziała Olga, wytrzeszczając oczy. – Pan co? Nie widzi, że jestem zajęta! Wezwę pana!

Mężczyzna zrejterował, przepraszając, a ona rąbnęła na krzesło, chwytając powietrze otwartymi ustami.

– Olgo Aleksandrowna – głośnik nad drzwiami nagle odkaszlnął i oznajmił – proszę zajść podczas przerwy obiadowej do psychologa, jeśli łaska.

Prawie się rozpłakała. No co za dzień, taki pechowy. Najpierw niby szło świetnie, a potem… Biegła, rajstopy porwała, zraniła się, na interesanta nakrzyczała, a teraz jeszcze i psycholog. I jeszcze waga. A przecież nie jest już dzieckiem. Powinna być mądrzejsza.

Potem Olga wpadła w wir roboty. Wysłuchiwała, wypytywała, sprawdzała dokumenty, odpowiadała na pytania, poświadczała, wyjaśniała, witała się i żegnała, uśmiechała się, kiwała głową, wznosiła brwi, znów się uśmiechała…

Równo o jedenastej rozległ się gong. Olga wstała, zamknęła drzwi, stanęła przed kamerą wideo i wykonała pod dyktando cały ułożony dla niej zestaw ćwiczeń, postękując od czasu do czasu przy skłonach i przysiadach, i użalając się nad sobą.

Potem nastąpiła jeszcze godzina przyjęć obywateli. A później przerwa obiadowa.

W stołówce po sprawdzeniu identyfikatora wydali jej płaski talerz przaśnej owsianki i pół szklanki soku. Wody za to można było brać do woli. Zwykłej gotowanej. Obiad dużo czasu nie zajął i Olga ruszyła na górę do psychologa. Piechotą, znów piechotą. Do windy jej przecież jeszcze nie puszczali.

– No, Olgo Aleksandrowna, i jaki mamy z panią problem? – uśmiechała się młoda sympatyczna psycholożka.

I tu Olga już nie wytrzymała. Wygarnęła wszystko, co nazbierało się od rana. I o młodych i szczupłych, i o kawałeczku tortu, i o tej przeklętej stołówce, i o autobusie, i o schodach w górę, w dół, i o pogodzie, i…

Opamiętała się, widząc drżące usta i łzy, ogromne łzy kapiące z przepięknych czarnych oczu dziewczyny psychologa.

– Za co mnie pani tak nienawidzi? – pociągała tamta nosem. – Ja przecież też pracuję. I nie mniej niż pani, żeby nie było! A w dodatku moja praca jest ludziom potrzebna! Potrzebna! Właśnie. A pani… A mnie…

Oldze nagle zrobiło się nieznośnie wstyd. Prawie zobaczyła na miejscu psycholożki siebie, tylko dwudziestoparoletnią, a naprzeciw takie właśnie krówsko – tak o sobie teraźniejszej pomyślała.

– Proszę mi wybaczyć. – O mało co sama się nie rozpłakała. – To zwyczajnie hormony, pewnie. W końcu już czterdziestka… I ja, no. Samotna.

– To znaczy dzieci pani chce, czy tak? – Psycholog przestała płakać i wycelowała ołówkiem w notesik.

– Jakie tam dzieci, co pani? Ja po prostu ciepła, tak jakby, więcej bym chciała, i… no, silne ramię, na którym można się wesprzeć, i… no, plecy, za którymi czasem można się schować, odespać… A co mam, o! Pół kilo. I owsiankę. I pracę, o! Do siódmej, dzień w dzień.

I naczelnik wydziału Olga Aleksandrowna prawie że się usmarkała z żalu nad sobą.

– No co pani, co pani? – Psycholog się zakrzątnęła, podała szklankę wody i paczkę chusteczek. – Wszystko będzie dobrze. Obiecuję pani. W imieniu całej korporacji obiecuję.

No… jeśli w imieniu samej korporacji…, myślała Olga jadąc windą do siebie. No i łzy przecież też spalają kalorie, pocieszyła się jeszcze przed rozpoczęciem drugiej połowy dnia.

Potem znów była robocza rutyna. A godzinę przed końcem pracy głośnik ponownie odkaszlnął i już nie takim urzędowym głosem oznajmił:

– Olgo Aleksandrowna! Przełożeni postanowili przyznać pani w dniu dzisiejszym dodatkową godzinę wypoczynku. Tylko proszę zajść jeszcze na chwilkę do kadr.

Z przyzwyczajenia zaczęła wypełniać polecenie. Skierowała oczekujących petentów do innych pracownic, schowała dokumenty do biurka, a to, co trzeba, do dużego sejfu, zamknęła drzwi i udała się na dół, do kadr.

Czekały tam na nią „stare biurwy” – nie wiedzieć czemu w kadrach zawsze pracowały tylko starsze urzędniczki. Mimo to Olga uśmiechnęła się do nich prawie szczerze. One też uśmiechnęły się w odpowiedzi, pomrugując i popatrując, jakby dawały do zrozumienia, że one coś wiedzą.

– Tu proszę podpisać, i jeszcze tu…

– Co to?

– Podpisujemy, podpisujemy, o tu i o tu. To podanie do Urzędu Stanu Cywilnego, tam wymagają własnoręcznych podpisów. A to podanie do szefostwa o trzydniowy urlop.

– Nic nie rozumiem – zmieszała się Olga. – Jaki Urząd Stanu Cywilnego? Dlaczego Urząd Stanu Cywilnego?

– Jak to, dziewczyno! My panią jutro za mąż… My już dobraliśmy, dobraliśmy… O proszę, San Sanycz, nie pije, nie pali, interesuje się sportem, chodzi na piesze wycieczki, piosenki śpiewa przy gitarze. A i nie taki znów stary jeszcze. My tu już wszystko skalkulowaliśmy: wasze dwie pensje starczą na wzięcie kredytu hipotecznego, tak że i z mieszkaniem będzie wam obojgu łatwiej. A i dla korporacji, rozumie pani, też lepiej: zamiast dwojga samotnych pracowników, z ich kryzysami i nadwyżkami podatków – nowa komórka społeczna, nowa rodzina i w ogóle…

Olga słuchała i machinalnie składała podpisy. A potem nagle się opamiętała.

– Ale jak to? Ja go przecież zupełnie nie znam!

– I co? Czego ty, kobieto, potrzebujesz, randek czy męża? Ramię ciepłe, plecy niezawodne, tak? Jak pani myśli, kto najlepiej zna kadry? Kadry! I proszę, oto najlepsza oferta na dziś. Brać trzeba, brać. Zresztą jutro ślub, potem trzy dni wolnego, tylko proszę dbać o formę, żadnego folgowania sobie!

– A jeśli on mi się nie spodoba? – wystraszyła się nagle Olga. Tak naprawdę to niepokoiło ją, czy ona się jemu spodoba. Bo to dużo trzeba? Ot, nie spodoba się i tyle. I co wtedy?

– Boooże… Co to znaczy: spodoba, nie spodoba? Kobieto, przecież nie absztyfikanta jakiegoś dostajesz, tylko męża. Na wyłączną, jak to mówią, własność. A potem to już może pani go sobie wychowywać jak tam pani chce. Można ostrzyc, można ogolić, dobrać odpowiednią wodę kolońską. No nie wiem, co tam jeszcze się robi? I formy fizycznej pilnować proszę, oczywiście. Bo tu, w papierach notatkę widzę, że dziś pół dnia musiała pani chodzić piechotą.

Z pracy Olga również wracała pieszo, opędzając się od natarczywych taksówkarzy i zwalniających kusząco busów.

Jutro, jak by nie patrzeć, zaczyna całkiem nowe życie. Teraz będzie miała męża. Aleksander Aleksandrowicz. Sasza. Podobało jej się to imię. I praca jej się podobała. Bo, jeśli się zastanowić, to jak i gdzie, przy swoich czterdziestu latach znalazłaby sobie… Chociaż… ? Popatrzyła w niebo, szukając gwiazd, wspomniała słowo „romantyka”, uśmiechnęła się, machnęła ręką na kolejne „Pani, pojechali, nie?”, i raz dwa, raz dwa energicznie poszła do domu.

Trzeba było doprowadzić się do porządku, potem wyprasować garsonkę. I jeszcze do fryzjera zdążyć. I jakieś jedzenie zamówić. Przecież jutro jej ślub.

Nie, jednak dobrą ma pracę, nie ma co gadać.

 

Tłumaczenie: Dorota Pacyńska

 

Aleksander Gienadowicz Karniszyn urodził się 1 maja 1955 roku, mieszka w Moskwie. Twierdzi, że nie jest pisarzem, tylko czytelnikiem. Po prostu czasami kompletnie nie ma czego czytać, wtedy pisze to, co chciałby przeczytać. Sądząc po ilości tekstów jego autorstwa, Aleksander Gienadowicz jest albo bardzo wybrednym czytelnikiem, albo żywym przykładem wpływu daty urodzenia na człowieka.

Więcej utworów na http://samlib.ru/k/karnishin_a_g/

Blog Autora




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Daria Bułatnikowa „Dom nad strumieniem”

Za oknem płakały krzaki. Krople deszczu spływały z liścia na liść, po czym odrywały się i plaskały…

[Recenzja] Antologia „Nawia. Szamanki, szeptuchy, demony” antologia

Dobiega końca styczeń, najwyższy zatem czas na pierwszą fantastyczną recenzję. Oto ocena…

Dorota Pacyńska „Znasz bajkę o smokach?”
Felietony Dorota Pacyńska - 30 lipca 2014

Zaznaczam od razu, że problem, o którym traktuje ten tekst, dotyczy niewielkiego procenta wydawnictw, jednak ostatnio…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit