Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Daniel Ostrowski „Agencja ds. Reklamy”

Opowiadania Daniel Ostrowski - 2 kwietnia 2012

Proza życia: poniedziałek, piąta rano. Budzik wyje, a moja pierwsza świadoma myśl, nieodmiennie, jak każdego roboczego dnia, brzmi: i tak, kurwa, do zajebania. Do końca usranego życia. No dobra, do emerytury, ale to mi jakoś humoru nie poprawia.

No właśnie, budzik. No nic, trzeba sięgnąć, wymacać przyciski i wdusić właściwy. Zapewne byłoby bardziej dramatycznie, gdybym jednym zdecydowanym ciosem pięści rozbił obudowę i zmiażdżył bebechy mego porannego dręczyciela. I od razu – i akcja, i rys charakterologiczny mojej postaci: facet twardy, zdecydowany, męski, nieliczący się z konsekwencjami. Tyle, że nie bardzo mnie stać na zakup kilkudziesięciu budzików miesięcznie, wolę więc spokojnie wyłączyć sygnał budzenia i pozostawić urządzenie w stanie nienaruszonym. Wbrew odczuwanym emocjom, zaznaczam.

Dlaczego jeszcze uwielbiam te poranki? Gołe stopy poszukujące po omacku kapci na zimnej podłodze, zimna woda w kranie, zanim ten chromolony junkers wreszcie zaskoczy, i uczucie niesmaku ogarniające mnie, gdy przekrwione oczy osiągną wreszcie stan właściwej percepcji i ukażą mi w lustrze obraz mojej mordy.

Oto ja. Urzędnik niższego szczebla, nudna praca, szare lokum, rzęchowaty samochód, alimenty na karku. Kumpli brak, w zasadzie, bo pracowi się raczej nie liczą. I jeszcze pieprzony, dodatkowy dyżur w BOK-u, co jest takim drobniutkim bonusem od losu. Widać uznał, że codziennie flekowanie mnie nie wystarcza, jeszcze kopniak dla zdrowia i jedziemy.

 

Tytułem wyjaśnienia. Pracę może i mam niezbyt ambitną, ale ją lubię i uważam za potrzebną, a co najważniejsze – nieźle mi płacą. Pensja zasadnicza jest głodowa, ale nie ma tragedii. W lwiej części moje wynagrodzenie wynika z ilości załatwionych przeze mnie spraw. I choć nasza agencja działa ledwie dwa lata z małym hakiem, mamy dość dużo pracy. Zwykle w tygodniu jestem w stanie skutecznie sfinalizować średnio dwadzieścia do trzydziestu tematów. Obczajam, kwalifikuję i kieruję do dalszego postępowania. I z tego jest kasa! Zarabiam przyzwoicie, choć sporą część szmalu zabiera sobie moja była żona. Ale nie w tym problem.

Jest nim biuro obsługi klienta, najbardziej niepopularne miejsce w agencji. Nikt tam nie trafia z ulicy, co najwyżej akwizytorzy i żebracy, z rzadka jakiś oszołom. Mimo to zawsze któryś z pracowników musi tam siedzieć, bo choć dziewięćdziesiąt dziewięć procent spraw przychodzi drogą pośrednią: mejlem, faksem, telefonem czy listem, to jeden procent, przynajmniej w zamyśle, powinien trafiać do nas osobiście. I dla niego utrzymujemy na parterze mały punkt przyjęć. Nieważne, że to jedna wielka bzdura! I tak wszyscy pracownicy agencji muszą odbębniać dyżury, dwa obowiązkowe tygodnie w ciągu roku, według grafiku. Więc gdy siedzę w BOK-u, nie załatwiam żadnych spraw, za ten okres dostaję golutką pensję zasadniczą. Czyli – jest biednie.

Kiedyś mnie to wkurzało, ale się przyzwyczaiłem. Odbębniam swoje i już. Nawet mam z tego trochę zabawy, zBOKowy totek. To taka nasza mała rozrywka. Obstawiamy, ilu komu się trafi na dyżurze akwizytorów, a ilu żebraków. Stawki nie są wysokie, więc praktycznie wszyscy gramy, nawet szefu. Siedząc tutaj jestem wyłączony z gry, moim zadaniem jest tylko rejestrować szczegółowo wizyty w BOK-owym monitoringu. Mogę za to brać udział w grze głównej, którą nazywamy „Numerek”. Po pełnym roku, czyli gdy już wszyscy pracownicy odbędą swoje zBOKowe dyżury, wspólnie głosujemy na najbardziej chamską odzywkę sprzedaną akwizytorowi. Oczywiście, w numerek szefu nie gra.

Natomiast to, co teraz mnie najbardziej wkurwia, to fakt, że w tym roku swój dyżur, całe pieprzone dwa tygodnie, odbębniłem już w maju! Przemęczyłem już swoje! Niestety, nasz kolega, którego kolej właśnie wypadła, wylądował w szpitalu z jakimś ciężkim zatruciem i nie zanosi się na to, by szybko wrócił. Szefu musiał kogoś wskazać, urządził sprawiedliwe losowanie i wypadło na mnie. Szlag by to trafił!

Polazłem podyskutować, ale żadne protesty nic nie dały. Było losowanie? Było. Sprawiedliwe? Mucha nie siada, nie ma się do czego przyczepić, kupa ludzi gapiła się na ręce jego sekretarki, gdy ta z nabożną miną grzebała w „bębnie losującym”. Na każdego mogło paść. Pogódź się z tym i zapierdalaj. A poza tym zawsze jest możliwość, że jednak załatwisz w BOK-u jakiegoś klienta i… zgarniesz całą pulę!

No tak, zapomniałbym wspomnieć o najbardziej kuriozalnym aspekcie tej historii. Kiedy minęło pierwsze pół roku funkcjonowania naszej agencji i do biura obsługi klienta nawet pies z kulawą nogą nie przyszedł, pracownicy zaczęli sarkać. A to by zlikwidować biuro, że tracimy na tym i tak dalej. Ale szefu miał swoje prikazy, likwidować nie mógł, choć pewnie też by chciał. Przecież przez cały rok musi płacić temu czy innemu pracownikowi, który nic nie robi. Kij, że płacić mało, ale taki pracownik w tym czasie mógłby załatwiać sprawy. A przecież statystyka jest statystyką.

Więc szefu wykroił z funduszu premiowego kwotę w wysokości, pi razy oko, rocznego zasadniczego wynagrodzenia, zablokował to na osobnym koncie i powiedział, że to nagroda dla tego, kto pierwszy skutecznie obsłuży klienta w tym biurze. Pomysł nie był zły, tylko… nadal nikt nie przychodził. Szef wielokrotnie dokładał jakieś końcówki funduszu zwiększając w ten sposób stawkę, rosły też procenty na koncie. No, w każdym razie kwota zrobiła się wcale przyjemna.

Nagroda ta stała się naszą agencyjną legendą. Nowi pracownicy nawet chętnie przesiadywali w biurze, licząc, że to im trafi się ten pierwszy klient. Po jakimś czasie oczywiście każdy obojętniał, jak my, weterani agencji. A nagroda została, spuchła, objadła się naszymi nadziejami. I oczywiście była poza czyimkolwiek zasięgiem.

 

I w ten sposób wracamy do mnie. Siedzę sobie w malutkim pokoju, przez olbrzymią, brudnawą szybę obserwuję ludzi tonących w śniegowej chlapie, piję kawę i czuję boleśnie, jak pieniądze uciekają mi z konta. Skrupulatnie włączam nagrywanie przy każdej nudnej wizycie i zaznaczam w totkowym formularzu rodzaj odwiedzających. Proste: akwizytor, żebrak, pomyłka, inne. Klientów w naszym formularzu nie ma.

Najgorsze, że z tego wkurwienia nie mam dziś weny do fajnych odzywek. Bez słowa pokazuję wyjście ręką. Sflaczałem, ani chybi.

Między rzadkimi wizytami „interesantów” nic się nie dzieje.

Nudzę się.

 

Cichy syk otwieranych drzwi zewnętrznych przerywa znienacka stan zadumy nad katastrofami tego świata, mizerną kondycją polityków oraz kolejnym frapującym tekstem w stylu: pierś czy butelka – co jest lepsze dla matki i dziecka. Szybkim rzutem oka znad Wirtualnej Polski rejestruję faceta: płaszcz, garnitur, teczka. Akwizytor czy nie? Eeee, chyba nie… Pewnie przez pomyłkę tu wlazł, biznesmen jakiś. Wtacza się do środka, otrzepując zaraz za drzwiami buty z szarej brei, śmiałym spojrzeniem lustruje wnętrze i mnie – na samiusieńkim końcu. Chyba jednak akwizytor.

– Dzień dobry – wita się dziarskim tonem.

Odpowiadam uprzejmie i dyskretnie uruchamiam zapis monitoringu. Na potrzeby totka, oczywiście. Zobaczymy, co sprzedaje, koniec roku blisko, może warto jednak się przemóc i zawalczyć o zwycięstwo w numerku? Facet sterczy przed moim biurkiem i jeszcze się rozgląda. Przychodzi mi do głowy, że może czeka, aż wstanę, by go przywitać. Niedoczekanie.

– Czy to… agencja reklamowa? – pyta z jakimś takim niedowierzaniem. Nie wyglądam, czy co?

Potwierdzam. Facet jeszcze raz toczy wzrokiem po szarych ścianach, nielicznych, podniszczonych meblach, wiekowym aparacie telefonicznym i niewiele młodszym komputerze. W końcu twarz rozjaśnia mu szeroki, zawodowo szczery uśmiech.

– Tomasz Bieniek moje nazwisko. – I pewnym, wypraktykowanym gestem podaje mi dłoń.

Muszę wstać, nie? Nie wypada na siedząco. I już mnie trafia, do czego to doszło? Żebym specjalnie dla jakiegoś handlarzyny musiał wstawać… Nie może, skurczybyk jeden, od razu z drzwi szczeknąć, czym handluje, bym go kulturalnie, nie ruszając dupy z krzesła, spuścił na szczaw.

Uścisk dłoni zaskakujący. Pewny, menadżerski, silny, ale bez przesady. Zupełnie nie akwizytorski. Zasiał wątpliwości, nie powiem. Ale przedstawiać się nie będę. Nie po to z samego rana skrupulatnie ustawiałem na biurku tabliczkę z nazwiskiem. System identyfikacji wizualnej, kurna.

– Mogę? – pyta, wskazując jedyne wolne krzesło, stojące po jego stronie biurka.

– Ależ proszę. W czym mogę panu pomóc?

Facet sadowi się na krześle i długo się kręci, szukając w miarę wygodnej pozycji. Próżny trud oczywiście, do biura trafiły meble i sprzęty przechodzone, zużyte, przez nikogo niechciane. W końcu daje za wygraną.

– Reprezentuję United & Globar Corporation z Michigan. Baj de łej, mam taką propozycję: mów mi Tom. U nas w interesach nie ma ceregieli, rozumiesz.

– Jasne. – Z dobrze skrywaną niechęcią i bez ekscytacji odwzajemniam tę bliską prezentację.

– No więc, sytuacja jest taka. United & Globar Corporation otwiera oddział w Polsce. Mam tę przyjemność, że to mnie powierzono zorganizowanie polskiej filii firmy i kierowanie nią. Wiesz jak to jest, człowiek haruje jak wół, zajeżdża się dla firmy, że tak powiem, no i w końcu dostaje szansę. Jasne, być dyrektorem małej filii to żaden lans, ale ja im tę filię rozkręcę!

Kiwam głową, potakująco i ze zrozumieniem. Ciekawe, czy o jego dyrektorskim awansie zdecydowała jego niebywała skuteczność, czy fakt, że był jedynym menadżerem średniego szczebla mówiącym po polsku.

– Infrastruktura już jest, pozałatwiałem lokale, magazyny, zatrudniłem ludzi. Można ściągać towar, właściwie to już jedzie… Została dystrybucja. Badam kanały, podpisuję umowy z sieciami, ale jakoś tak wolno to idzie. Marka nieznana, pomyślałem, więc trzeba oczywiście coś na to poradzić. I z tym do ciebie, Michał, przychodzę! Chodzi mi o reklamę!

– O reklamę, oczywiście. A dokładnie?

To go nieco zbija z tropu, uśmiech na moment zastyga i gapi się na mnie tak, że… zaczynam się zastanawiać, czy dziwnie gadam. Albo dziwnie wyglądam? Przecież się goliłem…

– He, he, rozumiem – konkrety!

Nie wzruszam już ramionami. By ich nie nadwyrężać.

– Nasza firma produkuje wyposażenie domowe z branży RTV i AGD, przede wszystkim…

– Stop, stop! Asortyment produktów mnie nie interesuje – przerywam facetowi znienacka. – Konkretnie, w czym my – agencja, możemy pomóc tobie, Tom? Lub twojej firmie?

– W czym… Jak to nie interesuje? – Sens chyba nie do końca dotarł, bo Tommy rozciąga usta w szerokim, szczerym uśmiechu – He, he, rozumiem. Dżołks, dżołks! Żarciki znaczy się!

Jest w tym uśmiechu coś takiego… typowego. Nie będę dłużej przed wami ukrywał, nie lubię takich śliskich, menadżerskich typów. Młodych wilczurów ze szpanerskimi komórami, laptopami, dwoma fakultetami i embijej na dokładkę.

– Zresztą, masz rację! Za dużo gadam, masz tutaj nasze foldery. Wszystko tam jest. Myślę, Michał, że z tym materiałem bez problemu zaplanujecie dla mnie jakąś kampanię, wiesz, chwytliwe hasło i jesteśmy w domu!

No i faktycznie, jesteśmy w domu. Trochę w pale mi się to nie mieści i z wolna zaczynam chwytać, o co temu japi biega.

– Krótko mówiąc, oczekujesz, że nasza agencja zrealizuje dla twojej firmy, jak jej tam…

– United & Globar Corporation!

– United & Globar Corporation, tak jest, że zrealizujemy reklamę, a nawet kampanię reklamową, waszych produktów?

– Tak jest!

– Reklamówki telewizyjne, spoty radiowe, bilbordy?

– Właśnie tak!

Po prostu nie wierzę! Nie ma już takich ludzi… Autentyczna „dziewica”! Wydawałoby się, że w tym kraju nie żyją już tacy, co jeszcze nie wiedzą… To tak jakby, nie przymierzając, weszło prawo, że na ulicy nie wolno rozmawiać. I nawet ktoś, kto o tym nie usłyszy ani nie przeczyta, zacznie się w końcu zastanawiać: dlaczego ludzie wokół są tak cicho?

Cóż… No to z grubej rury, nie?

– Tom, w Polsce taka reklama jest prawnie zabroniona.

– Łot?

Trening menadżerski zapewne skutecznie wpoił mu prawidłowe sposoby zachowania i wyrwał z korzeniami wszystko, co choć naturalne, to niepasujące do nowoczesnego człowieka sukcesu. I dlatego Tom pozbawił mnie niewątpliwej przyjemności zobaczenia, jak strzela fachowego karpika z ostrym wybałuszem ślepi oraz ciężko dyszącym mordo-rozwarciem. Ale może… jest jeszcze szansa? Kujmy żelazo!

– Reklama została prawnie zakwalifikowana jako czyn zabroniony pod sankcją kary grzywny, ograniczenia bądź pozbawienia wolności, wszystko w wysokości i w zależności od rodzaju i stopnia naruszenia zakazu.

– Żartujesz? Dżołk, he-he.

Trzeba uczciwie przyznać, że w ludziach pokroju Toma jest coś niezniszczalnego. Nie wiem, czy to skutek agresywnego prania mózgu na embijej, czy efekt pracy dla radośnie nowoczesnych firm, które wzorce zachowań ciągną w bezpośredni sposób z debilnych wymysłów w rodzaju ISO. W każdym razie młode wilki takie właśnie są, cholernie trudno sprawić, żeby nie mogli pozbierać szczeny z podłogi. Każde dno będzie dla nich trampoliną do skoku w górę, każdy otrzymany cios zmotywuje ich do intensyfikacji wysiłku, każda, nawet obiektywna, przeszkoda, uniemożliwiająca podjęcie pewnych działań, będzie motorem do zrobienia wszystkiego, by tę przeszkodę pokonać. Trochę mi to imponuje, choć, uczciwie mówiąc, przede wszystkim działa na nerwy.

Gdzieś głęboko we mnie pojawiło się nagle coś dziwnego, jakieś uczucie, niesprecyzowana myśl, sam nie wiem. Coś, co nagle sprawiło, że nastrój podniósł mi się o kilka punktów. Coś smakującego… nadzieją?

– Tomek…

– Tom – poprawia mnie.

Aha. Taki typ.

– Długo cię nie było w Polsce?

– Soł… Będzie tak z dziesięć lat. Wyjechałem do Anglii, potem do Juesej. Ju noł, szkoły, praca. – Lekceważąco wygiął dłoń, wspomagając to adekwatnym wyrazem twarzy. – Nie jestem specjalnie przywiązany do narodowości czy obywatelstwa, świat to globalna wioska. Jakie to ma znaczenie?

Taaaki typ…

– Ale orientujesz się w sytuacji w kraju?

– No… Szczegółowo to tak niespecjalnie. – Jeszcze raz gest lekceważenia. – A czy to konieczne? Był komunizm, była transformacja. Jest gospodarka rynkowa. Mamy global krizis, w Polsce na pewno też. Co trzeba wiedzieć więcej?

– No, w Polsce właśnie nie. I dobrze byłoby wiedzieć, dlaczego… Dawno przyjechałeś, Tom?

– Dwa miesiące temu.

– A po tej całej pracy nie zdarza ci się trochę rozerwać czy odpocząć? Telewizję obejrzeć, na przykład?

– No… tak. Troszeczkę – przyznaje zmieszany, jakby to był wstyd telewizję oglądać.

– A widziałeś jakieś reklamy w naszej telewizji?

Długa chwila namysłu. Intensywnego, prawie widzę poprzez źrenice iskrzenie neuronów.

– No… nie. Mieszkam w hotelu, oglądałem jakieś filmy… To chyba płatne kanały, bez reklam.

– A jeżdżąc po mieście widziałeś jakieś billboardy?

– Nie…

– I nie zdziwiło cię to?

– Nie… w końcu to trochę… zacofany kraj, rajt?

No, Tomuś! Balansujesz na bardzo cienkiej linie, kurde!

– A mnie, Tom, dziwi to, że trafił się w naszym kraju ktoś, kto nie wie, że od ponad dwóch lat reklama w Polsce jest prawnie zabroniona.

Rozsiadam się wygodnie i uśmiecham do niego zachęcająco. Wiem, że facet zabiera mi czas, że będę mu to musiał wytłumaczyć i głos zedrzeć przy tym, ale z drugiej strony, było nie było, rozerwie mnie to trochę. W alternatywie mam nudę jeszcze przez ponad dwie godziny, więc czemu nie?

– Dżizas! Jak to możliwe?!

– Mieliśmy jakiś czas temu w koalicji rządowej taką śmieszną partyjkę. Banda oszołomów, ale rozkład sił po wyborach był taki, że do rządu weszli. Tyle że koło dupy się im trochę zaczęło palić, bo ta koalicja rządowa lekko niepewna była. I żeby podnieść popularność i się nieco zabezpieczyć, politycy tej partyjki zaczęli szukać różnych chwytliwych tematów. Śmieszne to było zazwyczaj, ale z jedną sprawą trafili w sedno.

– Z reklamą?

– Właśnie. Zaczęło się od konferencji prasowej, ale dyskusja szybko się przeniosła do kuluarów, a potem do ław sejmowych. Argumentacja była prosta do bólu, ale sensowna. Nadmiar reklamy nas zżera, ogłupia, traktuje często jak debili. Primo, reklama atakująca nas zewsząd jest wybitnie wkurzająca. Zgodzisz się chyba? Weźmy takie emitowane u nas wcześniej reklamy niemieckich proszków dla odmóżdżonych gospodyń domowych, macie coś takiego w Juesej?

– Pewnie!

– A przecież to nie wszystko! A reklamy skierowane do młodzieży? Nonsens, groteska, nie wiadomo, o co chodzi i o czym to jest. Secundo – manipulacja! Kreowanie nieistniejących w rzeczywistości potrzeb, granie na emocjach, tworzenie i pogłębianie kompleksów, wyolbrzymianie problemów. Wszystko po to, by reklamowany produkt był postrzegany jako nieodzowny. Sprzedać, sprzedać, jak najwięcej!

– Coś w tym jest…

– To mało powiedziane, Tom, to druga, prawdziwa, strona medalu reklamy! Dalej – tertio – patologie! Gdy reklamowa wojna między browarami trwała w najlepsze, wiek inicjacji alkoholowej spadał zatrważająco, a spożycie alkoholu wśród młodzieży rosło z roku na rok. A parafarmaceutyki? Koncerny farmaceutyczne zrobiły z nas lekomanów! Kichniesz, kaszlniesz i już lecisz po ten czy inny superskuteczny środek na przeziębienie. Oczywiście, leków na receptę nie wolno było reklamować, ale i na to są sposoby. Łapówki, wyjazdy na konferencje dla farmaceutów i lekarzy, armia reprezentantów handlowych. Panie doktor, zapisz nasz lek, a nie ich! To zjawisko zresztą tam u was, w Juesej, funkcjonuje w najlepsze.

– To prawda, o ile wiem…

– No i co powiesz, Tom? Mało powodów, by coś z tym zrobić?

Rozgadałem się, kurde.

– Fakt, reklama jest wkurzająca. Ale przecież, jak to mówią, „reklama dźwignią handlu”!

– Taaaa… Ale to przecież przeczy prawom zdrowej konkurencji! Produkt, usługa powinny wygrywać z innymi tym, że są lepsze, trwalsze, tańsze, a nie tym, że są lepiej rozpropagowane.

– A czy to coś złego, że potrafimy lepiej nasz produkt nagłośnić, ciekawiej zachęcić do jego zakupu? – Tom ma chytry błysk w oku. Jakbym nie słyszał już tego argumentu tak wiele razy.

– A pewnie, że tak! Czy mnie, konsumenta, interesuje ciekawa reklamówka, czy dobry produkt w sensownej cenie? Jak myślisz, Tom? Dam ci przykład. Przyszedł do mnie kiedyś facet do naprawy lodówki. Szarpnąłem się parę lat temu na taką wypasioną, markową. Elektroniczne sterowanie, stal nierdzewna, kostkarka do lodu i te sprawy. Sprzedawca mnie namówił, reklamy widziałem, no git lodówka po prostu. No i odkształciła się uszczelka w drzwiach a gwarancja minęła, ledwo co. Ot, profilowany kawał gumy, pierdoła, nie? ALE! Wymienić uszczelki się nie da, bo jest zgrzana czy klejona na ciepło, jakoś tak. Całe drzwi trzeba kupić. Kupić można tylko w autoryzowanym serwisie, bo polityka firmy nie dopuszcza, by inne zakłady naprawcze dysponowały częściami zamiennymi. A koszt wymiany tych drzwi to prawie połowa ceny lodówki.

– Oł szit!

– Boli, nie? Producent, wtedy gdy jeszcze było wolno, należał do liderów w reklamowaniu swoich produktów. Jego spoty przyciągały wzrok, były inteligentne, wyważone, dowcipne i estetyczne. Teraz – zabawne – cena tego modelu lodówki znacznie spadła. Bo wiesz, już nie reklamują. I oczywiście części na wymianę też tańsze. I można już kupić samą uszczelkę, bo teraz jakość obsługi czy dostępność części wymiennych jest dobrym sposobem na przyciągnięcie klienta. Dobrym i na pewno zdrowszym dla konkurencji i dla konsumenta.

– To ma sens, ale…

– O to właśnie chodzi, Tom! Dla kon-su-men-ta!

– Ale to tylko konsument. Od tego jest, żeby go naciągać, nie?

– Oj, Tom, Tom… To, co mówisz jest niezbyt, jak to się u was mówi, politikal korektnes…

– Daj spoookój. – Tom uśmiechnął się do mnie porozumiewawczo. – To rozmowa między profesjonalistami, rajt?

Też się uśmiechnąłem, choć język mnie nieco zaswędział.

– W każdym razie koszt reklamy już nie jest wrzucony w cenę produktu czy usługi. Wszystko jest tańsze! A nawet, jeśli nie, to pieniądze te są zainwestowane: w lepszą technologię, wytrzymalsze elementy, ciekawsze funkcje czy sprawniejszą sieć dystrybucyjna lub serwisową! Same korzyści!

– I kongres to przegłosował? Prezydent nie wetował?

– Sejm. Sejm przegłosował. Prawica musiała sprawę przyklepać, choćby tylko dlatego, że była z tymi oszołomami w koalicji. Centryści też byli za, oddźwięk społeczny był olbrzymi i jak dowiodły badania opinii publicznej, ich elektorat popierał projekt. A prezydent wyszedł z prawicy, to ich człowiek, jak miał nie podpisać? Ustawa poszła błyskawiczną ścieżką legislacyjną i proszę. Mamy przepisy. Ustawa o marketingu i reklamie.

– I nikt nie był przeciw???

– A byli, byli. Tradycyjnie lewica, oni zawsze pod prąd. A bo miejsca pracy, a bo coś tam – smędzili. Poza sejmem szybko się wytworzyło lobby marketingowe. Ale po uchwaleniu ustawy, gdy sprawa była już przegrana, znikło.

– A co na to ludzie? Konsumenci?

– Tak jak mówiłem, opinia publiczna była „za” jeszcze przed uchwaleniem ustawy – uśmiechnąłem się szeroko. – A konsumenci? Są szczęśliwi! Telewizja? Żadnych reklam w trakcie filmów, żadnych między programami. Radio? Żadnych głupich dżingli i słodkich głosików tłukących do łbów, co jest dla ciebie najlepsze. Ulice są czyste! Zniknęły te potworki, bilbordy, oszpecające miasta i nie tylko. Frontony budynków wyglądają tak jak powinny, a nie jak obwieszone tablicami nędzne budyneczki. Przystanki autobusowe wyglądają jak miejsca, gdzie się czeka na autobus, a nie jak obwieszone plakatami słupy ogłoszeniowe. Nareszcie jest normalnie! No i ceny, nie oszukujmy się, są dużo niższe! Jak konsumenci mają być niezadowoleni?

I zapadła krępująca cisza. Z jednej strony zadowolony, nie wiedzieć czemu, urzędas, z drugiej zasępiony interesant, który sam sobie teraz zadaje pytanie, po co tu właściwie przyszedł?

– Ale zaraz, czekaj, przecież ja widziałem reklamy?! Byłem w supermarkecie i…

– A to się zgadza, owszem. Sieci dystrybucyjne są wyłączone z zakazu. Rozumiesz, chodziło o to, by marketing nie atakował człowieka gdzie się tylko da, by wypchnąć go z codziennego życia, z miejsc, gdzie przeszkadza i drażni. Gdy idziesz do sklepu, to idziesz coś kupić. Tam reklama nie przeszkadza, więc i jest dozwolona, jest informacją. Zresztą to nie jest jedyny wyjątek.

– A jakie są jeszcze? – Widzę, jak Tom chwyta się nadziei.

– Swój towar lub usługę możesz reklamować w sposób dozwolony we własnym lokalu. Możesz otworzyć sklep z waszymi produktami albo biuro, w takim własnym lokalu wolno ci oplakatować wszystko, co się da, ze sprzedawcami włącznie. Oczywiście są pewne ograniczenia przy umieszczaniu reklam na zewnętrznej fasadzie, plakat czy banner reklamowy nie może być większy, niż to określono w ustawie, no i są pewne inne ograniczenia co do jego formy.

– Ograniczenia?

– A, za dużo by gadać. W ustawie możesz przeczytać, dam ci egzemplarz. Generalnie chodzi o to, że ma być… schludny. No i jest jeszcze internet.

Taaak, internet. Wyskakujące reklamy są oczywiście zabronione, bo przeszkadzają w odbiorze właściwej treści. Inne reklamy są dozwolone, ale również panuje wymóg schludności: a to limit powierzchni reklam w stosunku do powierzchni całej strony, a to ograniczenia trików takich jak ruch czy miganie, żeby nie odwracać uwagi od właściwych treści.

– Przyznam ci się, że w głowie mi się to nie mieści. Świat bez… reklamy? Polska to jednak zacofany kraj…

– No, no! Tylko nie zacofany! – obruszyłem się. – Wyjdź na ulicę i sobie pooglądaj. Nowoczesne wieżowce, auta jak w Niemczech czy w twojej Ameryce, wszędzie sklepy z nowoczesnymi towarami, ulice szerokie, czyste, zadbane!

– Ale te zaściankowe przepisy…

– To są nowoczesne regulacje! Polska będzie europejskim i światowym prekursorem! Wreszcie koniec z tą pieprzoną komerchą i wszystkim na sprzedaż! Koniec z traktowaniem konsumentów jak bydła! Koniec z graniem na naszych uczuciach!

Uśmiechnąłem się zjadliwie do zaskoczonego moim wybuchem Toma i nagle twarz mi stężała. Oż w mordę! Jezu, co ja robię?! Taka eksplozja, mam przegibane. Ale się dałem wciągnąć… Na górze będą ze mnie drzeć łacha przez najbliższy rok. Ale obciach! Z ewentualną wygraną w numerku też się mogę pożegnać. Nawet najlepsza chamska odzywka zblednie przy tym, nikt na mnie nie zagłosuje. Kurwa mać!

– Zresztą nie zdajesz sobie sprawy, jaki wpływ miała ta regulacja na stan gospodarki – dodałem już spokojniej. – Żebyś widział na przykład drogi i ulice pięć lat temu. Ruina i dramat. Budowy autostrad i obwodnic się ślimaczyły, aut i ciężarówek coraz więcej, dziury wielkie jak stodoła. A teraz? Widziałeś?

– Widziałem.

– I to jest tylko jedna dziedzina. Nie oszukujmy się, kraj kwitnie i to pewnie dlatego twoja firma postanowiła wejść na nasz rynek. Przyrost PKB mamy najwyższy w Europie!

– I to dzięki tej ustawie?

– W sporej mierze tak. Bez reklamy potaniały towary i materiały, potaniał transport. W efekcie gospodarka zaczęła się kręcić na takich obrotach, że tylko nam pozazdrościć.

– Ale… jak w tych warunkach prowadzić kampanie sprzedażowe? Jak promować markę? Jak ją zbudować? Jak stymulować popyt???

– Popyt, Tom, to jest coś, co jest. Nie trzeba go stymulować, powodować, zwiększać czy gasić. Takie działania poszły za daleko i stały się patologiami. To choroba, która toczy organizm gospodarki. Waszej, bo naszej już nie.

– Ale skąd ludzie wiedzą, co mają kupować?

– Tom, ludzie to nie bydło. Wiedzą, czego chcą, czego potrzebują, na co ich stać. Sztuczne wymuszanie popytu, to wciskanie ludziom czegoś, czego nie potrzebują lub ich na to nie stać. To rodzi na dłuższą metę frustrację albo problemy finansowe. Gdy w dołku jest jedna rodzina, to nie ma problemu, ale gdy jest ich setki, tysiące? Tak się zaczynają kryzysy finansowe.

– A jak firma ma promować swoje produkty?

– Tom, ty cały czas swoje. Produkty nie służą do promowania. Produkty mają swoje szczególne cechy, które sprawiają, że ludzie ich chcą lub potrzebują. Wystarczającą promocją jest produkować coś lub świadczyć usługi, których ludzie pragną, lub które są im niezbędne. I co najważniejsze, na które mogą sobie pozwolić.

Tak, tak, wiem. Klepię jak psor. Język strzępię. Ale przynajmniej zabijam nudę.

– A skąd ludzie mają wiedzieć, dajmy na to, o produktach nowego producenta? Jak mam bez reklamy poinformować polskich konsumentów, że wprowadzamy na rynek nasz asortyment? Jak mamy zbudować naszą markę?

– Poinformować możecie na swej stronie internetowej albo ulotkami i informacjami handlowymi dostępnymi w sklepach. Ale to jest informacja! A markę buduje się zaufaniem klienta. Czy po wyemitowaniu setki reklam będziesz mógł powiedzieć, że polski konsument ma zaufanie do marki… jak jej tam…

– United & Globar Corporation.

– Właśnie. Czy może o zaufaniu będziesz mógł powiedzieć, gdy klienci będą zadowoleni z kupionych produktów i wrócą do was, gdy będę potrzebować kolejnych? Sam widzisz.

– No to, co ja mam teraz zrobić?

Muszę przyznać, że powiedział to niemal z płaczem. Głosik niby hardy, ale drży, oj drży… Jeszcze troszeczkę i wilczura uda mi się złamać. Szkoda, ze takiej opcji w biurowym totku nigdy nie obstawialiśmy. Ale to pierwszy taki interesant, więc nie było nawet pomysłu na taką kategorię.

– Sprzedawać, Tom, sprzedawać. Dogadać się z dystrybutorami, sieciami handlowymi, sklepami, wystawić i czekać. Jeśli stosunek jakości do ceny będzie dobry, a sprzedawcy odpowiednio zareklamują sprzęt kupującym, bo to jest dozwolone, to z czasem zbudujecie tę swoją markę.

– A jak sprzedać te pierwsze?

– Zachęcić czymś do zakupu. Niższa cena, wysoka jakość, rzadkie i nietypowe funkcje, ciekawy dizajn, jakaś sprzedaż wiązana czy ciekawe gadżety dodawane do produktu… Tom, ja mam ciebie, speca przecież, uczyć, jak się sprzedaje wasz towar?

– Ale przecież… To zbyt wolno! Zanim nasza marka zaistnieje w świadomości klientów, zanim sprzedaż wzrośnie, miną całe lata!

– I dobrze! To się nazywa uczciwie zdobyty kawałek rynku! Bez oszukiwania konsumentów, bez mydlenia im oczu, bez niepotrzebnych kosztów i bez drożyzny. Bo teraz decyduje o tym czysta, rynkowa rywalizacja, a nie manipulacja. I dzięki temu towary są relatywnie tańsze, a przeważnie i lepsze.

Tom zamilkł i zamyślił się z zaciętym wyrazem twarzy. Żal mi się go trochę zrobiło, więc postanowiłem go podbudować.

– Tom, nie przejmuj się tak. Wytłumaczysz swoim szefom, że tu są takie ograniczenia. Zresztą nie ma powodu się tak martwić, reklam nie ma od ponad dwóch lat, a firmy prosperują, gospodarka nie upada, a wręcz kwitnie. Będziesz musiał, tak jak inni, pokombinować trochę. I rozkręcisz tę swoją firmę.

Efekt przeszedł moje oczekiwania. Facet wyprostował się w krześle, spojrzał na mnie zdecydowanie i jakoś tak chytrze. Normalnie się nie spodziewałem, że mam takie zdolności, już prawie go do płaczu doprowadziłem, a teraz znów – hardy i gotowy!

– Pokombinować, mówisz?

– Pewnie. Firmy działają i sprzedają swoje produkty. Reklamy przestały ogłupiać ludzi, ale ludzie nie przestali kupować. No i istnieją przecież subtelniejsze, ale też bardzo skuteczne sposoby reklamy. Warto postawić na profesjonalną obsługę klienta, traktować go z atencją…

– Pokombinować! – przerwał mi z chytrym uśmieszkiem. – Wiesz, budżet na tę kampanię mam wcale nie taki mały… A gdybyśmy zrobili to inaczej? – wypalił nagle głośniej. – Zamiast reklamy telewizyjnej, która jest zabroniona, zrobić taki spot, rozumiesz, „na program zaprasza firma bla bla bla, producent wysokiej klasy…”

– To też zabronione. Katalog zabronionych form reklamy znajduje się w artykule dziewiątym ustawy, momencik, zaraz otworzę, spojrzę… To, co mówisz, sponsoring, to będzie litera de. Za to jest do trzech lat plus grzywna. Artykuł siedemdziesiąt jeden, ustęp jeden.

– No to może… – wysiłek umysłowy aż go skręca – akcja charytatywna! „Jeden procent zysku od każdego sprzedanego produktu przekazujemy na fundację…”

– To będzie litera ef. Też zabronione.

– I fundacji też nam nie wolno założyć? I przez nią wspierać działalność charytatywną?

– Ależ wolno! Nie wolno tylko o tym informować w formie reklamy. Takiej, która jest zdefiniowana w ustawie.

Znów na moment oklapł. Nie dziwota, twórcy ustawy byli bardzo przewidujący, niechybnie wspierali ich dobrze opłacani specjaliści od reklamy.

– I bilbordy są zabronione?

– Przykro mi, artykuł dziewiąty, litera a.

– A jeśli zamiast zwykłej reklamy wieszać bilbordy informacyjne, z mapkami dojazdu i tak dalej?

– Tom, bilbord to bilbord, nie musi mieć napisu „kup to”, by być zabronionym. Malutki wyjątek to tabliczki informacyjne, takie drogowskazy na słupach i latarniach. Ale muszą być umieszczane zgodnie z przepisami ruchu drogowego. I oczywiście,
w porozumieniu z właścicielem.

– A nająć pracowników, żeby osobiście reklamowali? Cholera, koszty olbrzymie, ale można by jakichś studentów nająć… ulotki rozdawać…

– To też artykuł dziewiąty, litera de. Rozdawać można tylko, gdy klient wyrazi zgodę na otrzymanie ulotki.

– A bez ulotek? Żeby mówili przechodniom?

– No… można. – Skrzywiłem się mimowolnie na myśl o okupujących ulice rzeszach nagabywaczy. Tej zmory życia w dużym mieście, no niech mnie cholera, nie tak dawno byłem u rodziny w Sochaczewie i tam, poza rynkiem, problem praktycznie nie istnieje. – To oczywiście wasz wybór, choć we mnie ta forma reklamy budzi jedynie niesmak.

Tom zamyślił się i bezwiednie zaczął skubać palcami dolną wargę. W tym momencie doszedłem do konkluzji, że rozmowa jest jednak męcząca. On będzie wymyślał kolejne metody reklamy, a ja będę je kolejno kwitował słowem „zabronione”? Ja mam dość.

– Tom, chciałbym ci jakoś pomóc, ale sam widzisz, to niemożliwe. Szkoda twojego czasu, może ja ci dam kopię ustawy, sam sobie w domu albo w biurze przeczytasz i na spokojnie to przemyślisz?

– Wiem! – wykrzyknął nagle. – Kiedyś czytałem o czymś takim… Jak się w filmie wstawia pojedyncze kadry z wizerunkiem reklamowanego przedmiotu. I to jakoś tak trafia do podświadomości i ludzie to kupują. Można tak zrobić w telewizji!

– Reklama podprogowa – wyjaśniłem mu już trochę zmęczonym tonem. – To jeszcze w czasach dozwolonej reklamy było zabronione. I jest we wszystkich cywilizowanych krajach. A w naszej ustawie jest opisane w artykule trzynastym, jako reklama szczególnie zabroniona, za to jest do pięciu lat plus grzywna. Artykuł siedemdziesiąt jeden, ustęp dwa. Zresztą… o ile wiem, to nie jest zbyt skuteczne na dłuższą metę.

Na tym rozmowę powinniśmy już zakończyć. Delikatnie, acz wymownie, podsuwam mu egzemplarz ustawy bardzo mocno licząc na to, że się zreflektuje i pożegna. Co tu dużo gadać, facet jest ewenementem w skali ponad dwuletniej działalności agencji. Kurczę, poza akwizytorami nigdy nie trafił tu klient z prawdziwego zdarzenia. Może i nie jest to klient prawdziwy, którego sprawę mógłbym załatwić w satysfakcjonujący mnie sposób, choć nie ukrywam, że ślady nadziei kołaczą się po duszy, ale i tak to jest hit! Gość, który nic nie wiedział o ograniczeniach reklamy w Polsce! Będę o tym opowiadał dowcipy przez najbliższe pół roku. Żeby jeszcze jakoś z zapisu wykasować tę wtopę…

– Słuchaj… – Tom zaczął dukać. – Przecież musi być jakiś sposób… Przecież to jest agencja reklamowa… Wy się na tym znacie, prawda? Musicie umieć… potrafić to zrobić tak, aby… nie łamać przepisów. Gdybym wam dobrze zapłacił… – Kręcę głową. – Gdybym was dobrze wynagrodził… albo ciebie, naprawdę solidnie ci zapłacił… Zrobiłbyś jakąś reklamę? Nie? Nie musisz omijać ustawy, czy łamać, byleby to poszło… jakoś. Trochę nagiąć przepisy, rozumiesz. Pięćdziesiąt kawałków za kilka reklam! Zrób to dla mnie, dobrze zapłacę! – krzyczy już niemal histerycznie.

Bingo! Słucham i własnym uszom nie wierzę! Czy to możliwe? Czyżby udało mi się wreszcie, jako pierwszemu, załatwić sprawę w biurze obsługi klienta? Szybko wduszam czerwony przycisk ukryty pod blatem biurka. Efektu, póki co, nie widać, ale już zaraz, za chwilę… Facet i tak tego nie widzi, przyciski są tak umieszczone, by klienci nie mogli ich dostrzec. Wbija tylko we mnie błagalne spojrzenie i czeka na odpowiedź. A mnie ogarnia euforia, to jest chwila mego tryumfu! I nagroda, kurwa, nagroda!

Drzwi zewnętrzne otwierają się z sykiem i do środka wchodzi dwóch mundurowych. Kiwam do nich głową, raz na przywitanie, drugi raz znacząco.

– Cześć, Michał. Co tam, znowu upierdliwy akwizytor?

– Dzisiaj prawdziwy… klient. – Mocno akcentuję ostatnie słowo.

– Pitolisz, niemożliwe?!

Pokiwałem głową ze zrozumiałym entuzjazmem.

– Dzień dobry. Pana dokumenty proszę – zwrócił się policjant do mojego klienta. Facet jest totalnie zdezorientowany, ale chyba nie wietrzy jeszcze niebezpieczeństwa, spokojnie wyciąga paszport i podaje niebieskiemu. – Pan Tomasz Bieniek? Panie Bieniek, zostaje pan zatrzymany. Pod zarzutem? – Tutaj gliniarz zwraca się pytająco w moją stronę, a ja gładko kontynuuję:

– Pod zarzutem usiłowania popełnienia przestępstwa określonego w artykule siedemdziesiątym pierwszym ustawy o marketingu i reklamie, to jest przestępstwa zlecenia wykonania reklamy.

– I przyszedł się pochwalić? – Drugi mundurowy aż kręci głową z niedowierzaniem. – A komu zlecił?

– Mnie.

Wybuchają śmiechem, a ja się do nich dołączam. Rżymy niczym źrebaki na wybiegu, jak Boga kocham. W końcu jeden z policjantów opanował się jakoś i chwycił Toma pod ramię.

– Mamy skuć, czy będzie grzeczny?

Tom aż wybałuszył gały ze zdumienia. Pogubił się cały, aż upuścił teczkę, którą dotychczas ściskał kurczowo.

– Nie rozumiem… Nie rozumiem! – wydarł się nagle. – Przestępstwa? Holy szit! Przecież to jest agencja reklamowa, tak?! Przyszedłem wam zlecić zrobienie reklamy, tak?! Od tego przecież jesteście! Fak! O co tu chodzi?

No i nadszedł ten moment. Ta urocza chwila, gdy wygarniam przylizanemu fagasowi, menadżerowi od siedmiu boleści, gdy uświadamiam mu jak wielka jest skala jego głupoty i nieprzygotowania. Zawsze o tym marzyłem, żeby choć raz móc wytrzeć takim podłogę. I proszę, chwila nadeszła. Mogę się delektować każdą upływającą sekundą…

– To jest agencja do spraw reklamy, Tom. Tylko, że to jest agencja rzą-do-wa. Ścigająca nielegalną reklamę, rozumiesz? Tak mi się przypomniało – zwróciłem się do mundurowych – dojdzie jeszcze usiłowanie przekupstwa urzędnika państwowego. Zaraz pójdę do szefa podpisać zlecenie na przekazanie wam zapisu z monitoringu.

I pożegnałem gości miłym uśmiechem.

 

– Nie wiesz, czy jest szefu?

– Jest, ale poczekaj, Michał. Naczelny ma rozmowę, jakaś skarga na agencję czy coś, teraz mu nie przeszkadzaj. – Rysiek, kumpel pracujący biurko obok mego, machnął tylko do mnie ręką i zaraz znowu pogrążył się w robocie.

Rozwaliłem się na swoim krześle i przyjąłem wygodną pozycję. Moje biurko jest czyściutkie, Ryśka tonie w papierach. Nie dziwota, w tym tygodniu mój kumpel ma dyżur na skrzynce telefonicznej. Musi odsłuchać wszystkie nagrane paszkwile i anonimy, zakwalifikować, wstępnie sprawdzić i rozdzielić na całe biuro. Badziewie, połowa donosów i tak zwykle wyssana z palca, reszta to drobnica, ale sprawdzić trzeba wszystkie, a jest tego po prostu cholernie dużo.

– Coś szybko dziś zamknąłeś BOK.

Rysiek uśmiecha się znacząco. Fakt, jest dopiero wpół do trzeciej, ale w tych okolicznościach…

– Może ty się lepiej szefowi nie pokazuj teraz. Nikt tam nie lubi siedzieć, ale pół godziny urwać…

– Spoko, sprawę mam. Powiedz lepiej, czy coś dzisiaj ciekawego było.

Wolę na razie nie chwalić się dzisiejszym tryumfem. Poczekam na szefa, jakoś tak… większa przyjemność z tego będzie. A i tak wszyscy obecni usłyszą, bo mamy jedną wielką halę, gdzie siedzą wszyscy, nawet podziału na boksy nie ma. Tylko niewiele osób na miejscu, większość w terenie, ale co tam, przed trzecią wszyscy ściągną.

– Mówili w radiu, że prace nad poprawką do karnego się posuwają.

– Noż kur…

No mam nadzieję, że się posuwają. Tylko czemu tak wolno? Naprawdę krew mnie zalewa, jak pomyślę o przeciskaniu się przez tłum nagabywaczy. Posłów, którzy zapomnieli w ustawie objąć ustnego reklamowania zakazem, winno się rytualnie obwiesić na latarniach na Wiejskiej. Teraz robią szum i próbują to wepchnąć do kodeksu karnego, ale idzie im jak krew z nosa.

– A u nas? Jakiś hicior?

– Noooo… Rychtalski na chorobowe pewnie pójdzie. W szpitalu wylądował.

– Mordobicie?

– A jakże. Mieli z Majem kontrolę na donos, w jakimś zakładzie bukmacherskim. Wystawili ciołki plakat na koziołku na chodnik. Rychtalski spisał protokół, wlepił karę, no i się jeden z właścicieli ździebko zdenerwował. Od słowa do słowa i po ryjach. Trochę się Maciusiowi dostało.

– A Maj?

– Spieprzył. On zawsze szybciej od Maćka kojarzy, co się święci.

– Bez mundurowych poszli?

– Rychtalskiego nie znasz? Zawsze był kozak.

Pokiwałem głową ze zrozumieniem. Fakt, niektórzy nigdy się niczego nie nauczą. Bezpieczeństwo i higiena pracy, to moje motto. Jak idę na kontrolę do takiego smol biznesu, zawsze niebieskiego jakiegoś ciągnę ze sobą. Jakoś tak, paradoksalnie, ci mali przedsiębiorcy zbytnio wyrywni są. W dużej firmie to zawsze grzecznie, ochroniarze przyprowadzą, zaprowadzą, ręki nie podniosą, ten czy inny dyrektorek grzeczniusio, ach kara – no trudno trudno, trzeba zapłacić, doniesienie o popełnieniu przestępstwa, ojej ojej, no trudno, trudno, lepiej grzywnę od razu, to już do sądu nie trafi… Ale żeby szarpanina, żeby z łapami – nigdy. Tylko te maleństwa zawsze podskakują, to się bierze mundurowego i zaraz grzecznie protokół podpisany, mandat przyjęty.

– Ale de best hicior, to dzisiaj Jasiu zmalował. Czekaj… Jasiu! – Rysiek wydarł się na całą halę.

Zaraz podszedł Janek, mina uchachana, tylko błysk w oku na mój widok, pewnie też się zdziwił, że tak szybko z BOK-u ściągnąłem.

– Opowiedz Michałowi o lustrze.

– Heh. Słuchaj! – rozpoczął nasz Jaś gawędziarz. – Po kontroli byłem i zasuwam sobie starym miastem. Wąska uliczka, zaułek bardziej, na zakręcie patrzę, lustro wisi. Ale takie jebitne, ze trzy metry na długość normalnie. A naprzeciw – salon fryzjerski. Coś mnie tak tknęło, poszedłem kawałek dalej, obracam się, a w tym lustrze jak w pysk strzelił szyld salonu widać. Pochodziłem ulicą, pomierzyłem, porobiłem zdjęcia, no mówię ci, tak sprytnie powieszone, że przez ponad pół tej uliczki w lustrze szyld widać. No to zadzwoniłem na komisariat.

Mówiłem? Bezpieczeństwo i higiena pracy to podstawa, zawsze to powtarzam!

– I co?

– I wszystko jasne. Właściciel salonu zawarł z właścicielem budynku umowę na użytkowanie ściany i specjalnie sobie tak to lustro powiesił.

– Super! To masz dwa wróble jednym kamieniem…

– No właśnie nieeee… Właściciel ściany cwany był, w umowie sobie zastrzegł, że zgodnie z ustawą nie może być wykorzystywana do celów reklamowych. A że to lustro było, a nie dajmy na to bilbord, to się w sądzie wybroni, nie ma sensu go nawet tam ciągnąć. Ale numer i tak niezły, nie?

– Mularczyk!!!

Nawet nie zauważyliśmy, jak na halę wparował szefu. Nie żebyśmy specjalnie jakoś bali się jego wizyt, nasz naczelny to całkiem przyzwoity gość i pały nie przegina. A na halę zagląda często, ma nawet specjalne przejście ze swego gabinetu, żeby nie zasuwać przez sekretariat, czyli na oczach potencjalnych czekających interesantów. A paru tam zawsze siedzi, bo się ludziskom wydaje, że u szefa da się coś wyprosić. Jasne, srali muszki – będzie wiosna…

– Nie ma go jeszcze? No, niech ja go dorwę…

Mularczyk to mój faworyt i ulubieniec. Menda cholernie podobna, jota w jotę, do mojego dzisiejszego klienta, Bieńka. Cwaniak i podpierdalacz. Nie powiem, jakby szefowi podpadł, bardzo bym się ucieszył. Wisienka na torcie, hmmm.

– Co zrobił? – Rysiek darzy Mularczyka tak samo gorącą sympatią jak ja.

– No, co zrobił… Pół godziny wysłuchiwałem pretensji. Polazł do galerii handlowej, zażądał drabiny i pomierzył im szyld. Choć właściciel papier ma, że szyld atestowany i zgodny z normą. A ten kutafon sobie przed łikendem kupił miarę laserową i teraz z nią szaleje. Siedemdziesiąt setnych milimetra za dużo wyszło, kumacie?

No tak. To jest grube przegięcie pały, nawet jak na naszą agencję. Ale to właśnie typowe dla takiej rozporkowej mendy jak Mularczyk.

– Dostanie po łbie?

– A gówno dostanie… Opiernicz najwyżej niewielki. No, co ja mam zrobić? W prawie jest, ustawę wykonuje. Drobiazgowy skurczybyk, wstyd i tyle, ale papier wystawił i ja go muszę poprzeć.

Pokiwaliśmy głowami. Menda, nie menda, ale dobrze wiedzieć, że w razie wu szefu i za nami murem stanie, choćby go cholera roznosiła.

– A ty, Michał, co tu robisz? Do trzeciej jeszcze daleko, a ty już BOK zamknąłeś? Stary, ja ci te dwadzieścia minut z pensji polecę!

No to sru. Sukces jest, teraz tylko kropka nad i. Wstałem, wygładziłem marynarkę i świadomie powolnym gestem podałem szefowi dzisiejsze zlecenie.

– No właśnie szefie, okoliczności… są trochę nietypowe. Tu dla pana do podpisania zlecenie na przekazanie dzisiejszego zapisu z monitoringu BOK-u na komisariat. Klienta dzisiaj załatwiłem!

I zapadła cisza. Wszyscy obecni wlepili we mnie szeroko otwarte oczyska i rozdziawili paszcze.

– Aha, szefie, ile to się tam zebrało na koncie?

 

Mój tryumf święciliśmy przy piwku, w lokalu położonym bardzo komfortowo, bo ledwie parę kroków od agencji. Oczywiście stawiałem, w końcu teraz szczególnie mnie na to stać. Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, wypiliśmy po kilka browarków.

Niestety, humor miałem trochę zwarzony. Bo droga do domu nie rysowała się przede mną zbyt różowo. Byłem po spożyciu, więc auto stojące na parkingu pod agencją nie wchodziło w grę. Musiałem jechać metrem, a do stacji mam kilka bardzo ruchliwych ulic. Ale co zrobić, dupa w troki, twardy jestem, wytrzymam. Cztery piwa, da Bóg, nieco mnie znieczuliły. Pożegnałem się, nieco wylewnie uściskałem szefa, co zrobić, główkę mam raczej słabą. Ruszyłem. Jeden chodnik, drugi chodnik, nieco zawiany krok, skręcam za róg i… zaczęło się.

– Dzień dobry. Czy mogę pana zainteresować najnowszą ofertą naszego banku?

– Halo, proszę pana! Atrakcyjne kredyty, tylko na dowód!

– Hej, hej! Szeroki wybór płytek ceramicznych i terakoty w naszym salonie!

– Jak tam pana komfort trawienny? Polecam…

– Musi pan zadbać o zdrowie intymne swoich kobiet! Nasz środek…

Nagabywacze. Wejść na ich teren działania, to jakby dostać młotkiem w głowę. A ich teren to wszystkie ruchliwe ulice w centrum. Spotkać ich można praktycznie wszędzie, nawet na osiedlach, ale tutaj to jest po prostu mrowisko. Jakby w ogóle normalnych przechodniów nie było.

– Luksusowy samochód – właśnie dla pana!

– Zapraszamy na koncerty!

– RTV i AGD w ten weekend bez VAT-u!

– Najnowsze oferty last minyt!

– Wszystkie gatunki piwa!

No tak. Przecież teraz piwo wolno reklamować. Tylko ustnie i tylko wobec dorosłych konsumentów, ale jednak.

– …pomidory tylko po cztery dziewięćdziesiąt dziewięć!

– …czekolada-bąbelada i…

– …apartamenty z widokiem na…

Rozdrażnienie rośnie z każdym krokiem. Myliłem się, wypite piwo, zamiast znieczulać, potęguje poczucie chaosu. Coraz mocniej pracuję łokciami, odpycham i czuję na sobie cały ten tłum krzykaczy. Roztapiam się w nim. Jakbym był wszystkimi zwykłymi ludźmi na tej ulicy, w tym mieście, w całym kraju, wszystkimi zagonionymi, zakrzyczanymi, zaszczutymi przez nieustające nagabywanie.

– …naprawa laptopów…

– Smartfony w dobrej…

– …czysta energia z naturalnych…

– …najlepszy salon kosmetyczny, fotodepilacja…

– …i drewno kominkowe w najlepszej cenie!

Zaciśnięte mocno pięści trzymam w kieszeniach kurtki. Przyciskam je kurczowo do ciała i walczę ze sobą. Żeby tylko nie trzasnąć w mordę jednego czy drugiego… To by dopiero było, urzędnik agencji przekracza uprawnienia ustawowe, ogranicza konstytucyjne prawa obywateli do dozwolonego reklamowania. I jeszcze osobista napaść…

– Największy zasięg w kraju i najatrakcyjniejsze taryfy!

– …daj się skusić!

– Grypa atakuje! Przyjdź i zaszczep się w…

– …i znajdź nas na Fejsbuku!

Już nie mogę, pcham przed sobą cały ten jarmark, schylam głowę, żeby nie budzić ich zainteresowania, ale to nic nie daje. Nic… Próbuję przekrzyczeć odstręczającą kakofonię w mojej głowie, powtarzam sobie, że byle do metra, że już niedaleko, wytrzymać, że choć przy stacji będzie najgorzej, to potem już spokój, cisza, tylko resztki nagabywaczy nastacji osiedlowej, ale totyle conic, jakby ich wogólenie było, byledometra ikrokzakrokiem wszarej śniegowejbrei, byledometraaa…

– …najnowsza moda męska…

– …prawdziwe domowe pierogi, tylko u nas!

– …odrobinę luksusu, najlepsze kosmetyki…

– Kurwaaaa! Wypierdalaaaać!

Błąd. Sfora zastyga w ciszy naułamek sekundy, wszystkie oczy wielogłowej bestii wlepionesą we mnie. I ruszają! Teraz jużwszyscy widzą broczącą posoką zwierzynę, wietrzą łatwąofiarę. Już czują żer…

– Szanowny pan potrzebuje może…

– …to śmieszna cena, tyle, co nic…

– …najnowszy krzyk mody…

Metro już, blisko, ale… ja nie wytrzymaaam! Tak się nie da żyć! Gdzie ten raj… Jezusie, jeszczejutro do pracy, też metrem, Niech oniwkońcu coś zrobią! Niech tegozabronią! Alboniech wreszcie pozwolą na normalną reklamę!




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Dariusz Domagalski „Gniewny pomruk burzy”
Fantastyka Dariusz Domagalski - 15 sierpnia 2017

Autor: Dariusz Domagalski Tytuł: Gniewny pomruk burzy Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS Premiera:…

Jakub Strzakłowiec „Arion. Ścieżka wybrańca”
Fantastyka Fahrenheit Crew - 5 lutego 2014

Jakub Strzakłowiec Arion. Ścieżka Wybrańca Novae Res 2014 stron: 378   Nesko…

Joe Haldeman „Wieczna wolność”
Fantastyka Joe Haldeman - 20 maja 2021

Informacja nt. powieści „Wieczna wolność” autorstwa Joe Haldemana, której nowe wydanie ukazało…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit