Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Daria Bułatnikowa „Anioł Di albo kocham Śmierć”

Opowiadania Daria Bułatnikowa - 26 września 2013

Od Autorki:

 

Jestem szczęśliwa, że teraz, dzięki panu Tadeuszowi Rubnikowiczowi, możecie przeczytać coś z moich tekstów. Dla mnie to jest ważne, przecież pod wieloma względami na moje skromne pisarskie zdolności wpłynęli polscy autorzy. W dzieciństwie i młodości czytałam nadzwyczajne książki Stanisława Lema, kryminały Joanny Chmielewskiej i Kazimierza Kwaśniewskiego, śmiałam się z cudownych tekstów Alojzego Kaczanowskiego. Oczywiście, ci autorzy są tylko przykładem reprezentantów współczesnej polskiej literatury, którzy pokazali mi, że delikatna ironia i uśmiech powinny być w każdym, nawet najpoważniejszym gatunku. I nie wstydzę się przyznawać, że swoje pierwsze książki napisałam pod wpływem pani Joanny.

Każdy człowiek zajmujący się pisarstwem ma kogoś, kto da wskazówkę i podszepnie – nie bój się, twórz to, co ci się podoba, niezależnie od tego, czym to będzie. Oczywiście, rozumiem, że obie z Nią jesteśmy różne, nawet bardzo różne. Ale jestem szczęśliwa, dlatego że w każdym trudnym momencie mogę wziąć dowolną książkę Chmielewskiej i już po kilku stronicach problem przestaje być, wbrew pozorom, nierozwiązywalny.

Proszono mnie, bym napisała kilka słów o sobie, a piszę o pani Joannie… A to dlatego, że nie mogę przepuścić okazji podziękowania Jej za to, czym Jej książki były i będą w moim życiu. Bez nich byłabym innym człowiekiem i najprawdopodobniej w ogóle nie zaczęłabym pisać. Jeśli moje opowiadania i książki uzyskają Wasz pozytywny odzew, to też – dzięki Niej.

Ze szczerą wdzięcznością za uwagę i z nadzieją na przedłużenie znajomości.

 

Oddana Wam – Daria Bułatnikowa.

 

Płynął, wesoło rozbijając nogami wodę i bryzgi leciały, mieszając się ze słońcem. Podobała mu się rola zręcznego śmiałka i ogólny podziw – taki mały, a nie boi się głębiny, nie zważa na okrzyki idącego z ważną miną wzdłuż brzegu ratownika Tolika. Potrafi pokonać strach, odpływa coraz dalej. Potrafi… Mokre palce ześlizgnęły się z mokrego, gumowego boku i materacyk, lekko się kołysząc, popłynął dalej, a Dimka, nie zdążywszy po raz ostatni łyknąć powietrza, cichutko spadał w dół, w iskrzący się chłód. Do otwierających się w krzyku ust lunęła woda, a rozmyte słońce spojrzało na niego kocim okiem. Chłopcu nie przyszło na myśl, że trzeba się szarpnąć do tego żółtego sygnału, bo zbyt się pogubił.
Tolik zauważył samotny, błękitny materacyk dopiero po paru minutach.

Dimka szeroko otworzył oczy, potem je zmrużył i ostrożnie uniósł jedną powiekę. Prawą. Dziewczyna nie zniknęła. Zwyczajna, w żółtej sukieneczce na ramiączkach, z wypłowiałymi, prostymi włosami i dziwnym wiankiem na głowie, marszczyła nos, lekko kołysząc się na huśtawce – długiej desce, podwieszonej na sznurach do gałęzi starej jabłoni. Przyjrzawszy się, pojął, że wianek to po prostu długi bicz błękitnego powoju, owinięty kilkakrotnie dookoła głowy. Spiralne wąsiki powoju lekko i zabawnie kołysały się w takt ruchów huśtawki, a zielone, zadziorne oczy śmiały się, chociaż starała się powstrzymywać od śmiechu. Chłopiec poczuł się głupio i zasępił się.

Skąd się wzięła ta dziewczyna i huśtawka, i jabłoń? Miejsce także było dziwne, wyglądało na zakątek starego i zaniedbanego ogrodu, dokąd nie lubią zaglądać gospodarze, ponieważ wtedy będą musieli podjąć decyzję o wykarczowaniu starego drzewa, prawie niedającego płodów, i zlikwidowaniu starej huśtawki, pociemniałej od deszczu i śniegu. Takie miejsca pamiętają czyjeś dzieciństwo i cierpliwie czekają, aż kolejne dzieci odkryją ich tajemnicę i pokochają.

Dziewczyna wyhamowała huśtawkę nogą i zeskoczyła.

– Witaj! – powiedziała, lustrując chłopca. Przechyliła na bok głowę, aż zachwiały się błękitne kwiaty i spiralki wąsików. Uśmiechnęła się, pokazując równe i duże zęby, jak u zająca.

– Witaj – odpowiedział Dimka i w tym momencie uświadomił sobie, że stoi w trawie boso, a z odzieży ma na sobie tylko czerwone slipy z wyszytą na nich białą żaglówką. Niech to diabli, ale plama! Nie wiedział, jak się znalazł w tym ogrodzie, przecież dopiero co płynął po jeziorze i żadnych dziewczyn na huśtawkach tam, ani też w pobliżu, nie było…

– Wołają na mnie Anioł Di – zakomunikowała uwieńczona kwiatami młoda osoba i Dimce wydało się, że zaraz uchwyci palcami brzeg sukienki i zrobi dyg.

Przestąpił z nogi na nogę i mruknął w odpowiedzi:

– Mam na imię Dimka.

– Wiem! – zaśmiała się. – Szkoda tylko, że nie zostaniesz tu długo, będzie mi nudno bez ciebie. Pospieszmy się!

Przy tych słowach dziewczyna, którą nazywali dziwnym imieniem Anioł Di, chwyciła chłopca za rękę i pociągnęła do huśtawki. Jej dłoń była ciepła i sucha, i jego zimne palce odbierały to z przyjemnością. Wdrapali się z dwóch stron na deskę, skrzypnęła gałąź, zielone zarośla ruszyły na spotkanie i Dimka, uginając kolana, wparł się nogami w deskę i puścił huśtawkę w ruch. Kwiaty i jasne włosy wzbiły się do góry i poczuł, że podąża tam, gdzie powinno być słońce i obłoki.

– Ocknij się! Ocknij! – trząsł go za ramiona ratownik, zmuszając do kaszlu i wypluwania obrzydliwej, ciepłej wody. Odniósł wrażenie, że cały jest napełniony tą wodą, która lała się z ust, nosa, wydawało się, że z uszu także się lała.

– Joperesete! – ryczał Tolik. – Przez ciebie, gówniarzu, mogłem trafić do więzienia! Z powodu takiej drobnej żaby bez mózgu! Gdzie cię poniosło, kuro, jeśli pływać nie umiesz?!
Dimka nagle poczuł całe swoje chudziutkie ciało, skręcone wymiotnym skurczem, obrócił się na bok, podciągając kolanka do piersi i spróbował odepchnąć chwytające go ze wszystkich stron ręce.

Mignęła blada, piegowata twarz Goszki, okrągłe, przestraszone oczy drużynowej Swietłany. Uszy obłożyło nieznośnym szumem i naszła go chęć ucieczki od całej tej krzątaniny, od krzyków i paniki.

Podchwycili go na ręce i ponieśli. Naprzeciw, przewalając się z boku na bok, biegła obozowa lekarka z walizeczką w ręce.

– Naprawdę ją widziałem – szeptał. – Śmiesznie się nazywała: Anioł Di i była w powoju, i na huśtawce. Śmiała się. A potem zaczęliśmy się razem kołysać na tej huśtawce i nagle ocknąłem się na brzegu. Co to było, Goszka?

– Po prostu bredziłeś, durniu – autorytatywnie oświadczył Goszka i rozejrzał się, bojąc się, że ktoś usłyszy. Ale wszyscy dookoła spali, wszystkie chłopaki z ich zuchowego oddziału. – Kiedy ciebie Tolik wyciągnął, byłeś cały granatowy, prawdziwy topielec. On ci sztuczne oddychanie robił, a ja się bałem, że z tobą kaput… Bo żywi tak nie wyglądają.

– Myślisz, że to było majaczenie? – zwątpił Dimka. – Myślałem, że majaczenie, to kiedy różne bzdury się przywidują. A tu – dziewczyna i huśtawka. I ona żałowała, że odwiedziłem ją nie na długo.

– A czy widzenie dziewczyny w wianeczku, kiedy się utonęło i jest się podobnym do zdechłej ryby, to nie majaczenie? – Goszka usiadł na dzwoniącym żelaznymi sprężynami łóżku i owinął się prześcieradłem. – Najprawdziwsze majaczenie! To ci każdy powie.

Dimka potarł szyję, która bolała po tym, jak wczoraj z całego serca przyłożył mu, wciąż jeszcze złoszczący się na topielca–pechowca, ratownik. Rękę Tolik miał ciężką i zdzielić Dimkę po szyi też miał pełne prawo, tak że Dimka nie miał do niego pretensji.

– A co, Goszka, jeśli to była Śmierć? – zapytał dramatycznym szeptem i skurczył się ze strachu.

– Śmierć??? – wytrzeszczył w półmroku oczy przyjaciel i też podrapał się po szyi, chociaż od nikogo po niej dawno nie dostał. – Śmierć to szkielet z kosą, a nie żadna dziewczyna! A poza tym, wiesz co?…

– Co?… – echem odezwał się Dimka.

– Śmierć nie może się nazywać Aniołem Di…

Obudził się w środku nocy, nie rozumiejąc, co go rozbudziło. Wiatr targał firanką w otwartym oknie i cicho pogwizdywał gdzieś pod łóżkiem. Ostrożnie zdjął z piersi lekką rękę Natalii i obrócił się na bok. Zamknął oczy, ale sen nie przychodził. Cykał zegarek, przymilnie odliczając pozostały do rana czas. Jutro trzeba wcześnie wstać. A może to już dzisiaj? Rano muszą jechać na uczelnię, zdawać roczny egzamin, polować na nieuchwytnego Gabriładze…

Znów ten ledwie rozróżnialny szmer. Jakby ktoś czytał w kuchni gazetę, ostrożnie kartkując strony, żeby nie rozbudzić śpiących. Czyżby ojciec wrócił? Ale przecież dzwonił przed północą i powiedział, że zostanie na daczy do wieczora w niedzielę. Właśnie dlatego Nataszka została i teraz spokojnie oddycha na sąsiedniej poduszce. Dotknął wargami chłodnawej skroni dziewczyny, czując bliski, prawie nieuchwytny zapach jej włosów, i ostrożnie wstał.

W korytarzu było ciemno. Czyli absolutnie ciemno, jakby nikt nie szeleścił w kuchni gazetą, jakby nikogo więcej nie było w mieszkaniu, oprócz niego z Nataszką. Za plecami Dimy zaznaczył się nieuchwytny ruch, uderzenie i ostry ból w potylicy zapaliły się jego w świadomości fajerwerkiem iskier i zmieniły się w głuchą, bezdźwięczną ciemność.

Nigdy nie opuszczało go przeświadczenie, że Anioł Di czeka na niego. Przez wszystkie mijające lata czeka, siedząc na poskrzypującej huśtawce, z rzadka zrywając z głowy zwiędły wianek i udając się na spacer po ogrodzie w poszukiwaniu świeżych kwiatów. A potem znów czeka.

Jedyne, czego nie przywidywał, to – że ona się tak zmieni i kiedy znalazł się znowu, praktycznie goły, w samych majtkach, przed dziewczyną w długiej szacie, poczuł się jeszcze większym durniem niż za pierwszym razem. Gotowy był zapaść się pod ziemię, schować się gdzieś w krzakach i stamtąd dopiero rozmawiać z nią. Byleby się ukryć przed tymi filuternymi oczyma, iskrzącymi się ciemnymi szmaragdami.

– Witam! – zaśmiała się i zeskoczyła z huśtawki, podobnie jak wtedy.

– Witam! – mruknął.

Tym razem na głowie nie miała wianka, a malutką czapeczkę z bławatków. Zwyczajnych, łąkowych. Prawdopodobnie lubiła kwiaty „nierasowe”.

Ogród nie zmienił się, tak samo zapuszczony, z bezwietrzną wilgocią, szmerem liści i zapachem mięty, która przyczaiła się w krzakach przekwitającego bzu. Tym razem zauważył coś dziwnego – wpatrując się w dostępną oku głębię zarośli, dostrzegało się jakąś dziwną, szarą plamę, podobną do jesiennej mgły. Skądś wiedział, że to nie mgła. To jest granica. Granica czego? Być może tego świata, tego miejsca, gdzie czekała na niego Anioł Di?

Niech to licho, jak głupio wyszło… Był pewny, że wcześniej czy później wróci tu – i zjawił się całkiem nieprzygotowany. Pytania, które chciał zadać, wyleciały mu z głowy i dzwoniły gdzieś wysoko głupimi dzwonkami. Była zbyt piękna, ale przy tym nie sprawiała wrażenia obcej i niedostępnej, znał każdy szczegół jej twarzy, pamiętał łuki cienkich brwi, linię kości policzkowych, niepewny gest, którym zakładała za ucho kapryśny kosmyk włosów. Cienkie palce dotknęły jego przedramienia i przestraszył się, że zaraz usłyszy – już czas i znów wzbiją się na starej huśtawce do korony starej jabłoni. Chociaż, jak się wydaje, należało bać się, że dziewczyna tego nie powie.

– Przestań się niepokoić, wrócisz tam znowu – Anioł Di niewyraźnie machnęła ręką. Potem westchnęła: – Ale trochę później.

– Jesteś tego pewna? – zapytał, nie wiedząc, gdzie podziać ręce.

– Oczywiście, usłyszę, kiedy cię zawołają. Ale na razie – jesteś mój.

Powiedziała to tak zwyczajnie, że ani na chwilę nie zwątpił. Rzeczywiście należał do niej, a ona – do niego. Cała – od mocnych stóp, obutych w śmieszne skórzane pantofelki z rzemykami, do wzruszającej czapeczki, splecionej z granatowych polnych kwiatów. I jej wargi pachnące wiśnią, i obojczyk pulsujący błękitną żyłką, i oczy z migoczącymi w zielonej głębi antracytowymi iskrami… Już nie pamiętał, o co właśnie chciał ją spytać i po co było mu to potrzebne. Jej wargi, oczy i ramiona, po których błądził cień listowia, znajdowały się obok, żywe i ciepłe. Sekundy odliczały się uderzeniami ich serc i stawały się coraz krótsze i boleśniejsze. Anioł Di, oczekująca tylko jego w ustronnym ogrodzie…

Przyciskając ją do siebie, zgniótł delikatne bławatki i te wpadły gdzieś w trawę, sami też wpadli w trawę, rozpływając się w niej i w sobie. Jej palce wpiły się w jego plecy i – rozluźnione – pofrunęły nieważkimi motylami, przewróciła się i nakryła ich niebieskawo–złocista kopuła i wygięte w uśmiechu wargi szepnęły: „Di…” Dopowiedzieć nie zdążyła, gwałtownie drgnęła i wyrwała się spod niego, z jego rąk, objęć, płonących od pocałunków warg.

– Już czas! Na ciebie już czas, szybciej! – prawie krzyczała, ciągnąc go za rękę do huśtawki, a on się opierał i ze wszystkich sił próbował pocałować pokrytą delikatnym puszkiem szyję.

– Nie można, nie teraz…

– Ale dlaczego?!

– Jeśli nie zdążymy, to nie wrócisz. Zrozum, nie teraz!

– Nie chcę! – krzyczał rozpaczliwie. – Kocham cię!

Ale huśtawka już nabierała szybkości, nieubłaganie unosząc go do szczytu starej jabłoni. Zachłysnął się zapachem wilgotnego listowia, w którym prawie zagubił się cierpki aromat włosów Di. Sprzeciwiając się ostatkiem sił, próbował westchnąć, przerwać lot, ale zamiast tego wynurzył się pośrodku mętnej bieli.

 

– Ja… – wyblakła, różowawa plama stopniowo zyskała oczy i znajome linie matczynej twarzy. – Gdzie?…

– Synku – szybki, wzruszony szept – tylko milcz, nie możesz rozmawiać. Boże, wreszcie się ocknąłeś!

Coś szeleściło obok, poza zasięgiem jego wzroku, brzęczało metalem. Komar ukąsił przedramię i stało się lżej… I obojętniej.

– Jesteś w szpitalu, wszystko teraz będzie dobre. Dzięki Bogu, Natalia zdążyła wezwać karetkę, dzięki Bogu…

– Kocham… – powieki opadły, wybawiając go od prawie bezbarwnego świata. I tylko w potylicy, wacianym dzwonem na trwogę, odzywało się tępe „bum… bum…” I jeszcze, gdzieś daleko:
– Już dobrze, Natalia jest wspaniałą dziewczyną. Śpij, kochany, śpij.

 

– Goszka, czy ja jestem wariatem? – Dima dotknął kłującej, porastającej włosami potylicy. Pod palcami wyczuwało się już prawie bezbolesną bliznę. Tylko czasami pulsowały tam nieprzyjemne, rozgłośne uderzenia.

– Wydaje mi się, że nie – uśmiechnął się przyjaciel, wlewając do kubka resztkę piwa. – Chociaż zwykle po takich uderzeniach ludziom do normalności daleko – zachichotał. – No, dobrze, żartuję! Gdybym cię uważał za wariata, to piwa bym z tobą nie pił. No, może tym razem?

– Tak jak poprzednio. Ona.

– Anioł, czy jak jej tam? – przyjaciel zamarł z kubkiem w połowie drogi do ust.

– Di. Anioł Di – zamilkł na chwilę. – Ona także już dorosła. I bardzo wypiękniała.

– Jakieś szaleństwo… Słuchaj, potrzebujesz jakiegoś specjalisty od tych spraw – przyjaciel wykonał w powietrzu nieokreślony ruch palcami wolnej ręki. – Jest nawet taka książka – „Życie po śmierci”, napisał ją ktoś nie z naszych. Prawdopodobnie Amerykanin. Tylko on miał tam tunel i jakieś światło, a u ciebie – laska!

– Nikogo nie potrzebuję – znowu dotknął blizny. Stawało się to złym nawykiem. – Teraz naprawdę wiem, że ona – jest. A reszta nieważna. Ona czeka na mnie.

Gosza wzruszył ramionami i łyknął piwa, zdmuchując pianę.

 

– Dymitrze Piotrowiczu, samochód czeka – Ninoczka ułożyła papiery, odsunięte na brzeg biurka. – I proszę nie zapomnieć o telefonie do żony, bardzo prosiła.

W milczeniu skinął głową i zaczął rozglądać się po biurku w poszukiwaniu zatyczki do wiecznego pióra. Sekretarka znalazła i zatyczkę, i teczkę, którą trzeba było wziąć ze sobą na naradę. Kiedy dzwonił do Natalii, przyniosła filiżankę kawy. Takiej, jaką lubił – mocnej i słodkiej.

– Dzień dobry, Dymitrze Piotrowiczu! – kierowca Sasza ściszył radio i czarna dyrektorska „Wołga” zanurkowała pod łuk, wyrywając się z ciasnego podwórka na przestwór ulicy.

Dymitrowi podobała się późna wiosna, dziewczyny, biegnące dokądś w krótkich spódniczkach, odbijające się w witrynach sklepowych słońce. I kwitnące na bulwarach jabłonie. Zwłaszcza jabłonie. Delikatnie, prawie niepostrzeżenie zakłuło serce. Znowu! Skrzywił się. Trzeba by zajrzeć do polikliniki, do doktora Mitrofanowa…

Oliwkowozielona burta ciężarówki nagle zasłoniła pstry obrazek wiosennej ulicy i zanim nastąpiło zderzenie, zdążył sobie uzmysłowić, że jest ono nieuniknione.

 

Tym razem mógł być spokojny, co do swego ubioru: garnitur, półbuty, śnieżnobiała, troskliwie wyprasowana przez żonę koszula i krawat – pamiątka z Włoch. Ale wszystko to nagle wydało się zupełnie nieważne.

Ogród był wypełniony jesiennym światłem, chociaż listowie dopiero zaczynało żółknąć, a w trawie poniewierały się drobne, twarde jabłka. I zapach był jesienny – męcząco–słodki, z nutą więdnięcia.
Anioł Di rzuciła mu krótkie spojrzenie, ale nie rzuciła się na powitanie. Dymitr odczuł ukłucie w sercu – pozostała właśnie taka, jaką była w jego pamięci przez wszystkie lata: oczy promieniujące zielonym światłem, delikatne dłonie leżące na kolanach, włosy z wplecionymi kwiatami, których nazwy tym razem nie znał – pomarańczowe, drobne gwiazdki wśród jasnych kosmyków. Już nie była tą młodą dziewczyną, z którą tak gwałtownie go wtedy rozłączono. Stała się jeszcze piękniejsza. I smutniejsza.

A on? W przyszłym roku stuknie mu pięćdziesiątka. I siwizna ze skroni już będzie czołgać się wyżej, i pod oczyma worki z powodu przemęczenia pracą. I w ogóle… Podniszczony, niemłody chłop, oto, kim jest.

Anioł Di jakby wsłuchiwała się w jego myśli i kąciki jej warg wygięły się w znajomym uśmiechu. Przywołała go lekkim skinieniem ręki i Dymitr zapomniał o wszystkim, co dzieliło ich od zeszłego spotkania. Po drodze marynarka poleciała gdzieś w krzaki, a on już przytulił się twarzą do jej kolan i wszystko przestało istnieć, oprócz jej rąk, uśmiechu i wiśniowego zapachu warg.

Prawie się nie odzywali, ponieważ słowa przeszkadzały, nie były potrzebne i w ogóle – o czym tu mówić, jeśli ona czekała i on, wreszcie, wrócił.

Tylko czasami zamierała i w jej oczach miotały się przestrach i żal. Dymitr nie pytał, co jest tam, za niewidzialną dla niego granią. Omdlewając z niepohamowanego szczęścia, leżał w podsychającej trawie, patrzył na drżące gałęzie, rozstające się z kolejnym płodem, na pajęczynki, czepiające się gałązek krzaków. Jeśli powinien tu zostać na zawsze…

– Nie – nagle powiedziała Anioł Di, nachylając się i wpierając łokciami w jego pierś. Gorąca dłoń przebiegła po jego policzku. – Jeszcze nie wiem. Dzieje się coś niezrozumiałego!

– To nieważne – uśmiechnął się i mocno przytulił ją do siebie. – To zupełnie nieważne.

Tu nie było nocy, nie było uczucia głodu i pragnienia, a czas odmierzało tylko stukanie spadających jabłek.

I kiedy powiedziała, że na niego już czas, był tak zdumiony, że prawie nic nie zdążył powiedzieć na pożegnanie. Nawet nie spytał, czy jej prawdziwe imię – Śmierć. Ciągle zapominał zapytać, czy Śmierć może nosić imię Anioł Di.

 

Tym razem po prostu się zmęczył: życiem, do jakiego go zmuszano, niekończącymi się, bolesnymi procedurami, szeregiem twarzy, zapewniających, że on jest potrzebny im tu. Zgodził się i cierpiał. Już nawet to było dobre, że kierowca Sasza nie stracił życia i przychodził, stukając kulami, do jego oddzielnej sali, i opowiadał nieskończone anegdoty.

Potem pojawiał się Anton, syn, porozumiewali się z Saszą mrugnięciem i szli na piwo. Córka przynosiła mu pomarańczowe mandarynki i różowe czereśnie, a potem prawie wszystkie zjadała sama – on nie lubił czereśni. Natalia pofarbowała włosy, ponieważ zbyt dużo przebijało w nich siwizny.

Już wiedział, że przeleżał w śpiączce osiem dni.

A za oknem buszowało lato i w szpitalnym ogrodzie dzieci w pasiastych pidżamkach bawiły się w chowanego w krzakach przekwitającego bzu.

 

Kiedy go wypisano ze szpitala, chciał zadzwonić do Goszy, dokładniej mówiąc – do Grzegorza. Ale potem rozmyślił się. A przyjaciel też nie domyślił się, by zadzwonić.

 

– Dima, kup bułkę paryską, zostały resztki chleba – zawołała żona, wiedząc, że wybiera się na swój poranny spacer.

Wsunął do kieszeni jaskrawą paczkę z napisem „Mamba” – co za durnie, owocowym iryskom dali taką jadowito–żmijową nazwę – i wyszedł z mieszkania. Schody albo winda? Nacisnął chropowatą pinezkę – z każdym rokiem pokonywanie czterech pięter stawało się coraz trudniejsze, kolano źle zginało się po wypadku.

Na podwórzu hałasowała dzieciarnia, na ławce rozsiadły się trzy staruchy, odpowiedziały godnie na powitanie i odprowadziły go uważnymi spojrzeniami. Doszedł do narożnika, skręcił do piekarni. Stadko uczennic oglądało czasopisma na wystawie kiosku, wysoki brunet próbował zapalić i równocześnie utrzymać na smyczy rudego, kosmatego szczeniaka, młoda kobieta pchała wózek, trzymając za rękę trzyletniego chłopca. Kędzierzawy maluch w dżinsowym kombinezonku.

Nie zauważył, kiedy matka wypuściła rękę dziecka i ono pobiegło do idącego naprzeciw, uśmiechającego się mężczyzny. Ale białe, zagraniczne auto, wyskakujące zza rogu, dostrzegł w najdrobniejszych szczegółach. Świat zgubił dźwięki i tylko nieopisanie piękny samochód płynął, jakby nie dotykając kołami asfaltu, na malutką, granatową figurkę. I nie było możliwości, by zdążyć na ratunek, bitumicznie lepkie powietrze nie pozwalało się ruszać, oddychać, a potem i widzieć. Ostatnie, co usłyszał:

– Staruszek zasłabł, patrzcie, upadł! Lesiu, mały urwisie, widzisz, jak wystraszyłeś dziadka…

 

Ostatnie, co zobaczył, to ten sam ogród z huśtawką i do niego uśmiechała się jego Śmierć albo jego Anioł…

A potem wszystko zrobiło się przezroczystozielone.

Kobieta w długiej, białej sukni pochyliła się nad leżącym w trawie siwym staruszkiem i powoli powiodła dłonią, zamykając mu oczy. Na minutę zamarła, wpatrując się w wyostrzone rysy znajomej twarzy. Wyszeptała:

– Czekaj – i szybko poszła w kierunku niewyraźnych konturów lekko kołyszącej się starej huśtawki. Obrzuciła pożegnalnym spojrzeniem pokrytą kwiatami jabłoń, żółte dmuchawce, próbujące otwierać senne rzęsy. Sznur był wilgotny od rosy, a rozkołysanie huśtawki okazało się dla niej nie takie proste. Ale nadszedł jej czas…

Jeszcze zdążyła się obejrzeć, ale prawie niczego nie zobaczyła – biała plama, migająca wśród gałęzi. Ktoś powiedział do niej szeptem: „Kochana!”. A być może nie do niej, tylko do tej, do której się śpieszyła?

Ale to było już nieważne.

 

Mała, czarnowłosa dziewczynka obejrzała się zmieszana. Dopiero co był jakiś pokój, krzyk mamy i miganie białych fartuchów, i nagle znalazła się w nieznanym ogrodzie. A na huśtawce – chłopiec. Diana bała się chłopaków, bili ją boleśnie i przezywali żabą, z powodu zielonych oczu.

Ale ten, wydaje się, nie zamierza bić i przezywać. Uśmiecha się i nie jest wcale straszny.

Odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem.

Chłopiec, w białej koszuli i szortach, zeskoczył z szarej od upływu czasu deski.

– Witaj! – powiedział. – Jestem Anioł Di.

 

Tłumaczenie: Tadeusz Rubnikowicz




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Weekend pod znakiem robotów z 8. Małym Sputnikiem
Filmy i seriale Fahrenheit Crew - 21 listopada 2014

Już w najbliższy weekend, 22 – 23 listopada, najmłodszych kinomanów zapraszamy do Kinoteki na bajkowe…

Jelena Byczkowa, Natalia Turczaninowa „Zjawa w spadku”

– Wcześniej mieszkanie było komunalne. Pięć pokoi. Jeden zajmuje jakiś mierny pisarzyna,…

Aleksander Karniszyn „Dziadek Mróz nie istnieje”

Właściwie to nie jest noworoczna bajka, chociaż wszystko kończy się dobrze. Mniej więcej.  …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit