Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Dorota Dziedzic-Chojnacka „Teleturniej”

Nominacja do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za rok 2014

 

W związku z sygnałami o niemożności ściągnięcia opowiadania za pomocą linków pod tekstem, do czasu rozwiązania problemu udostępniamy Wam opowiadanie w formacie pdf

 

 

 

– Raz, dwa, trzyyy… idziecie! – Rozległo się po raz trzydziesty szósty.

Po drugiej stronie czarnej kurtyny, zakupionej w pobliskim supermarkecie za najmniejsze z możliwych pieniądze, znowu zawrzało. Tuż potem migotliwe światła reflektorów łaskotały po kolei nasze nogi, ręce, klatki piersiowe i na końcu twarze. Na wizji wyglądało to, jakby z ogromnej przestrzeni zatopionej w ciemności wyłaniały się nagle poszczególne części ciał naszych czterech jestestw, a potem – my w całej krasie. Prawda była znacznie bardziej trywialna – podduszeni wcześniej przebywaniem przez dobre pięć minut na ciasnym zapleczu, pozwalaliśmy naszym bezwładnym zwłokom dać się wypchnąć na scenę przez podmuch powietrza, ten sam, który jednocześnie w tym samym czasie na chwilę unosił kurtynę (specjalność programu). Otumanieni czadem, wymieszanym podobno w bezpiecznych proporcjach z CO2, w pląsach dochodziliśmy do klatki Superchampionów, przynależnej nam od trzydziestu pięciu programów. Wcześniej z ogromną przewagą pokonaliśmy małe płotki zasiadające w niej od jakichś tam głupich piętnastu odcinków. Bartex (imię Bartłomiej było za mało medialne) nazywał nas nawet czasem Megapieczarkami, bo podobno w jego rodzimych Czechach na te grzyby mówiono szampiony.

Nieważne zresztą, jak na siebie wołaliśmy. W krzyku, zwielokrotnionym przez dwieście głośników w hali, w tym wrzasku pięćdziesięciu zawodowych klakierów zatrudnionych za dziesięć dolarów dziennie, nie usłyszelibyśmy nic. Kącikami oczu, zerkającymi spod profesjonalnie wytuszowanych rzęs i połyskujących cieniami powiek, zauważyłam wówczas znajomo wyglądającą postać faceta w smętnych szarościach, przemykającego skrycie w kierunku ubikacji, ale postanowiłam to zlekceważyć. Nie miałam wtedy pojęcia, jak wielkie ta osoba będzie miała dla naszej drużyny znaczenie.

***

Szary facet był rzeczywiście ewenementem w studiu nagraniowym HIIIPER-TIWI. Tam wszyscy nie tyle chcieli, ile musieli się wyróżniać – bądź to krzykliwymi kolorami (jak na przykład wiszący dziś naprzeciwko mnie gość w zielonej koszuli w ogromne papugi), bądź to monolitem dostojnej czerni. Oczywiście ja poszłam trzecią drogą – fragmenty mojego czerwonego skórzanego garnituru widoczne były, jak zawsze, pod przezroczystym okolicznościowym kostiumem, innym na każdy odcinek teleturnieju. W drugim z nagrywanych dziś programów grałam osę i musiałam przyznać, że ten strój, przygotowany specjalnie dla mnie przez charakteryzatorkę HIIIPER-TIWI, był bardziej niż OK. Żółto-czarne pasy gustownie komponowały się ze smukłymi czułkami na mojej głowie, a rozmiar skrzydeł dopasowany był do rozpiętości ramion i wzrostu. Reszta drużyny, przebrana za inne robactwo, też prezentowała się nie najgorzej: Bartex był dziś pająkiem w stylu macho z południowej Polski (producent programu wolał ukryć czeskie pochodzenie uczestnika z uwagi na możliwości zamieszek), Syndor – ćwierćpasikonikiem i półintelektualistą, a Metaksa – grubym chrząszczem, przypominającym posturą drugoligowego wojownika sumo.

Do klatki Superchampionów przeniesiono nas tym razem na grubych żyłkach umocowanych w zagłowiach kostiumów. Wszystko poszłoby gładko, gdyby Syndor nie próbował się popisać przed fanami (był wtedy gejem – w zeszłym roku znowu stało się to modne) efektownym skokiem pasikonika do naszej budki. Podciął nogi sunącego przed nim Barteksa, po czym zaplątał się w żyłkach wychodzących z kostiumów ich obu i z przebrania Metaksy. Odwróciłam się wówczas na obcasie, by spojrzeć na ten mały powietrzny karambol, i wtedy zauważyłam tego dziwnego faceta w szarościach. Nie mógł być klakierem, gdyż nie wymykałby się ze studia podczas nagrania (listę obecności sprawdzano wyjątkowo dokładnie z zapisem na taśmach), a wszystkich członków ekipy po trzydziestu pięciu odcinkach zdążyliśmy już poznać. Szary kolor nierzucającego się w oczy stroju mógł sugerować kogoś naprawdę znaczącego.

Gość szybko zniknął za drzwiami toalety, a potem światła uderzyły mnie po źrenicach; na środek zaś sceny zaczął zjeżdżać po linie przebrany za anioła prowadzący ten program Max de Blanc.

***

Tak naprawdę nazywał się Maciek „Bielmo” Makśmiuk. Ksywę otrzymał podczas drugiej odsiadki w poprawczaku w Grudziądzu za kradzieże lusterek w beemkach, kiedy to jedna z zakochanych w nim koleżanek po fachu – i po tym samym ośrodku resocjalizacyjnym – rzekomo odkryła bielmo w jego lewym ślepiu. Ubodła tym do żywego miłość własną Makśmiuka, przekonanego dotychczas o swym pięknie absolutnym, a taka obelga nie mogła ujść ani płazem, ani żadnym innym kręgowcem. Nadmiernie spostrzegawcza dziewczyna zakończyła więc grudziądzką resocjalizację uboższa o dwa przednie zęby i bogatsza o wielkiej wagi doświadczenie życiowe, zgodnie z którym pewne prawdy należy zachować dla siebie.

Jeśli nawet coś z tym Maćkowym spojrzeniem było wówczas nie tak, w HIIIPER-TIWI nie miało to znaczenia, bo już dawno temu nauczono się retuszować komputerowo tę wadę i to tak skutecznie, że obecnie za cechę rozpoznawczą Maksa de Blanca uważano powszechnie jego przecudnej urody oczy. I nawet ja, mimo że sceptycznie podchodziłam do wszystkiego, co związane z telewizją, musiałam przyznać rację tym, którzy tak twierdzili. Oczy Maksa na wizji wydawały się ogromne; po zabiegach makijażystek zajmowały mu pół twarzy, ale widziałam je jeszcze przed tymi zabiegami i – uwierzcie mi – w naturze nie były o wiele mniejsze. Przyznaję, że głębię spojrzenia mógł wspomagać chemicznie tuż przed każdym występem – sama widziałam go połykającego dziwne fioletowe tabletki (tak, to TE FIOLETOWE TABLETKI o których myślicie) – ale któż ich nie brał w telewizji. Zresztą one tylko wzmagały to niesamowite wrażenie. Dragi muszą mieć mimo wszystko jakikolwiek podkład emocjonalny, by dać efekt spojrzenia, od którego wszystkim z osiemdziesięciu siedmiu procent widzów (bo taka była największa oglądalność odcinków, w których występowaliśmy) przechodziły ciarki od uszu po podeszwy. Nie wierzycie? Przekonajcie się sami.

Jako rasowy, choć niedoszły psycholog czułam się najbardziej uprawniona do snucia tez na temat istnienia w ślepiach Makśmiuka podstaw do takiego niedościgłego ideału spojrzenia. Mało oryginalnie, przyznaję, doszłam do wniosku, iż w tym przypadku ważna była jego przeszłość, niby pospolita: dorastanie na slumsowatych podwórkach Kępy Od Sasa Do Lasa, kolejne odsiadki za drobne kradzieże i bójki, jakieś popełnione za młodu dziecko, na które teraz pewnie płacił wysokie alimenty. Jednak Maciek jako jedyny spośród jego praskich kolegów umiał wykorzystać szansę daną mu przez naiwne społeczeństwo i kolejny głupawy program społeczny „Resocjalizacja poprzez media”.

Kiedy ruszyła ta inicjatywa, dwudziestoczteroletni zawodowy mechanik Maciek „Bielmo” Makśmiuk, odsiadujący wyrok tym razem już w normalnym więzieniu, od razu wyczuł szansę. Wyprosił u kierownictwa zakładu przepustkę, na której dał się schwytać jako prowodyr rytualnego zabójstwa trzech kogutów oraz zbiorowego gwałtu na czternastolatce, dokonanego na ołtarzu pomazanym krwią zwierząt. Temat był chwytliwy. Trąbiły o nim przez dwa tygodnie wszystkie dzienniki. Maciek bynajmniej nie działał rozmyślnie – nie był zbyt głupi, raczej zwyczajnie nie przywykł jeszcze wówczas do używania zwojów pod czaszką. Umiał za to podświadomie sterować emocjami innych, ujawniając coraz to nowsze okoliczności popełnienia tego, pożal się Boże, przestępstwa. Po pierwszej fali ogólnego wzburzenia Makśmiuk ujawnił, iż zgwałcona dziewczyna miała nie czternaście, a siedemnaście lat, trzy skrobanki na koncie oraz dwa promile alkoholu we krwi tamtego wieczora. Wszystkie te liczebniki zrobiły odpowiednie wrażenie na opinii publicznej, ale to był dopiero początek. Okazało się, że ofiara dwa dni przed tragicznym zdarzeniem deklarowała się jako dziewczyna kolegi Maćka, współuczestnika gwałtu. Kolejne rewelacje przyszły potem: koguty zostały rzeczywiście zamordowane, ale przez miejscowego rzeźnika, który zeznał także, iż sprzedał młodzieńcom litr kaczej krwi „luzem, na czerninę”. Badania laboratoryjne potwierdziły prawdziwość jego zeznań.

Makśmiukowi trafił się wtedy wyjątkowo niezły obrońca z urzędu – a w zasadzie jego substytut, bo jedynie aplikant adwokacki, który wyczuł medialność sprawy i chciał się wykazać. Zasugerował klientowi przybranie artystycznego pseudonimu, skontaktował się, celem zasięgnięcia informacji, z lokalną kolonią bezdomnych ćpunów-grafficiarzy, i podrzucił prasie określenie „performance”, uporczywie nazywając tak ów rytualny gwałt. Maciek „Bielmo” Makśmiuk, a od tamtej chwili Max de Blanc, powoli zaczynał się wcielać w rolę gwiazdy. Szerokim gestem wręczył nawet swojemu papudze pięćdziesiąt zeta na przekupienie domniemanej ofiary jego seksualnych ekscesów. Pieniądze oczywiście zostały spożytkowane w bardziej racjonalny sposób; trzeba przyznać, że przyszły sługa palestry był niezłym psychologiem i wiedział, iż wystarczy dziewczynę trochę postraszyć, aby wycofała wniosek. Prokuraturze nie pozostawało nic innego, jak umorzyć postępowanie.

Po powrocie do pokoju z drucianą firanką Maciek vel Max był już „gościem na topie”. Program „Resocjalizacja poprzez media” adresowano do jemu właśnie podobnych. Więzienie dostało jakiś grant akcesyjny (wtedy jeszcze istniała Unia Europejska), z którego musiało się rozliczyć, istniały zatem szanse na to, by po opłaceniu zwykłych haraczy dla dyrekcji stworzyć cykliczny program dla więźniów. „Zza krat, zza marzeń” zaczęło swą emisję co prawda w telewizji regionalnej, ale szybko zwrócono uwagę na medialne talenty Maksa. Już przy pierwszym kontakcie z kamerą realizator zauważył bowiem to niecodzienne spojrzenie nowego prezentera, którym ów dotychczas jedynie mroził przeciwników w bójkach albo dla odmiany rozgrzewał kobiety w łóżku. (Co ja zresztą piszę!? Poziom patosu poprzedniego zdania przewyższył tysiąckrotnie jakość nudnawego życia tego żulika). W każdym razie postanowiono zmienić obiekt ataku tęczówki Makśmiuka: z ludzi będących w jego bezpośrednim zasięgu na abonentów siedzących po drugiej stronie telewizyjnego odbiornika. Program przeniesiono do pasma ogólnokrajowego, gdzie otrzymał lepszy czas antenowy. (Wtedy Maćko po raz pierwszy sypnął wyrafinowanym dowcipem, przygotowanym mu przez jego nowego, całkiem łebskiego asystenta, komentując jak najbardziej á propos, iż w słowie „antenowy” jest wewnętrzna sprzeczność, bo i „ante”, czyli stary, i „nowy”). Wybrany po raz dziesiąty na kolejną kadencję prezes nie szukał akurat poparcia społecznego, ale dla odmiany postanowił po roku emisji „Zza krat, zza marzeń” okazać ludzką twarz wzorowo zresocjalizowanego więźnia. Nakazał swoim prawnikom wystarać się o przedterminowe zwolnienie dla Makśmiuka. Należycie posmarowany sąd penitencjarny przyklepał wszystko, co mu podsunęły prawnicze przedłużacze prezesa.

De Blanc wyszedł z więzienia w dobrej chwili, bo akurat w prasie dogorywał temat misji, którą winna realizować telewizja, w związku z czym prezes, uwolniony od ideologicznego ciężaru, mógł zaproponować pupilowi stworzenie całkowicie nowego show – teleturnieju, będącego esencją czystej rozrywki, w którym nie istnieją w zasadzie żadne reguły z wyjątkiem jednej: uzyskanie i utrzymanie największej oglądalności. No, oprócz tego obowiązywał oczywiście zakaz krytykowania prezesa telewizji.

***

Teoretycznie teleturniej miał nawet swój regulamin. Jak przez dwudziestowieczną, rasowo wyspiarską mgłę pamiętam, że dostaliśmy ten papier tuż przed pierwszym nagraniem, aczkolwiek z naszej trójki w całości przeczytał go jedynie Syndor, było nie było syn notariusza, w dodatku podobno w zamierzchłej przeszłości sam zamierzający zostać prawnikiem. Jednak to nie nasz czaruś odkrył najważniejsze postanowienie regulaminu. Biedak zagłębił się w lekturze szczegółowych postanowień, wszczął bezowocne dyskusje z pozostałymi chłopcami, gdy tymczasem ja, na maksa już znudzona, przypadkowo odczytałam ostatni akapit tuż nad miejscem na podpis uczestnika programu. Po dobrych paru tygodniach ostrego imprezowania nadpalone styki w środku czaszki znowu mi się połączyły, co okazało się całkiem przyjemnym uczuciem.

– Ha! – westchnęłam głośno. – Koledzy z czatu mieli rację. Słynna klauzula wizyjności znajduje się na samym końcu regulaminu.

Cała trójca w jednej chwili pochyliła się nad moją kartką, jakby żaden z nich nie miał identycznej przed sobą. Nie rozumieli jeszcze do końca, o co chodzi.

Pierwszy zorientował się Metaksa, który z założenia miał być naszym umysłem ścisłym.

– Świnie – wymamrotał, spluwając na posadzkę hallu w studiu nagrań.

Synd, z założenia czołowy humanista drużyny, był drugi w refleksie. Postanowił wykorzystać przewagę:

– Widzicie, mówiłem, że ona się może przydać – powiedział do kumpli.

Puściłam to mimo uszu.

Bart, jako rasowy karateka, z cudzego założenia potrafił się jedynie wydostać. I to w dodatku tylko z tego opasującego mu ciało w najczystszy z fizycznych sposób. Razem wytłumaczyliśmy mu zatem, o co chodzi.

***

W teleturnieju walczyły zawsze dwie czteroosobowe drużyny. Jedna z nich, Superchampioni, zwycięzcy poprzedniego programu, mierzyła się w każdym odcinku z nowym teamem, który usiłował ich zdetronizować. Dopóki Superchampioni zwyciężali, dopóty klatka była ich. Oraz dodatkowe wygrane z każdego odcinka.

Teleturniej składał się z paru części. Z ilu dokładnie, zależało od czasu trwania każdego z pojedynków. W czasie programu odbywały się potyczki zarówno siłowe, jak i umysłowe, z wyraźną przewagą tych pierwszych. Starano się przeplatać obie konkurencje, ale bez nadmiernej pieczołowitości.

W obydwu typach walk braliśmy udział i pojedynczo, i jako drużyna, jednak po dwudziestym trzecim odcinku, kiedy to zdemolowaliśmy podczas zbiorowej bijatyki całe studio HIIIPER-TIWI, producenci wyraźnie zaczęli ograniczać nasze grupowe wyczyny. Godzili się na nie tylko wtedy, gdy widzieli, że nasi przeciwnicy są bardzo słabi w starciach bezpośrednich i poddadzą się nam bez wyrządzania większych szkód w wystroju.

Za każdą z potyczek dostawało się określone punkty, zamieniane potem na pieniądze. Dodatkowo drużyna wygrywająca konkurencję siłową otrzymywała zestaw pytań teoretycznych i mogła na nie obstawiać zarobioną dotychczas kasę, a przez to ją pomnażać, o ile oczywiście dobrze odpowiadała. Wygrywali ci, którzy pod koniec programu zgromadzili na koncie więcej punktopieniędzy.

Zasady teoretycznie były dosyć proste. Problem polegał na tym, iż ostatni, nomen omen dwudziesty drugi, paragraf regulaminu przekreślał je wszystkie. Była to klauzula wizyjności, stanowiąca, iż dozwolone jest wszystko, nawet to, co sprzeczne z wymienionymi regułami, o ile nie zaprotestują producenci teleturnieju. A oni nigdy się nie sprzeciwiali, dopóki widzieli szansę na większą oglądalność programu.

***

Nie trzeba dodawać, że Max de Blanc skorzystał wtedy bez wahania z propozycji poprowadzenia takiego całkowicie nowego teleturnieju. Gdy oczekiwana wysoka oglądalność budowała się jednak bardzo powoli, Makśmiuk po raz pierwszy poczuł na własnej skórze, jak trudno w mediach przebić się na pierwszy plan. Wyznaczony czas nadawania programu uchodził za taki sobie, kanał, mimo że ogólnopolski, to jednak był najgorszy z możliwych, a publiczność – już znudzona formułą tych wszystkich show z elementami wiedzy. Widmo zdjęcia własnego autorskiego spektaklu z anteny stawało się coraz bardziej realne.

I wtedy pomógł Maksowi przypadek. Jedna z uczestniczek po przegranej rzuciła się na niego, uderzyła pięścią w lewy policzek, usiadła na nim okrakiem i powalonego na ziemię zaczęła dusić. „Bielmo” był tak zaskoczony, że w ogóle nie zareagował, choć taka sytuacja nie stanowiła dla niego zupełnej nowości. Na pomoc pośpieszyło mu pół ekipy, dziewczynę z rozmazanym makijażem odsunięto po piętnastu sekundach od (prawie skazanego onegdaj) gwałciciela, ale całe to zajście zdążyły już zarejestrować kamery. Nagrały również wcześniejszą „kurwę” rzuconą przez Maksa pod adresem dziewczyny tuż przed samym zajściem, ale o tym fakcie wszyscy w studio dyskretnie milczeli.

Na szybkiej naradzie padła myśl, aby wykorzystać ten materiał do spotów reklamowych, oczywiście bez kilku początkowych klatek. „Nasz teleturniej wywołuje takie emocje” – grzmiał donośny głos de Blanka na tle migawek z zajścia. Po udzieleniu przez Maksa dodatkowo kilku okolicznościowych wywiadów, zgłosił się do dyrektora programowego tego kanału młody dokumentalista. Chciał zrobić materiał o Maksie, udało mu się nawet nagrać jego spotkanie w areszcie z dziewczyną (na dzień przed jej wypuszczeniem). Maciek niby jej przebaczył, parę razy nawet pogłaskał po głowie, kupił paczkę chipsów i czekoladki. Tego chłopaka niedługo potem wywalili jednak z pracy, gdy wyszło na jaw, że miał ambicję zrobienia czegoś o ogólniejszym z założenia charakterze przekazu, a nawet – ba! – o wartościach. W przechwyconym od byłego już pracownika materiale znajdowała się także krótka wzmianka o przestępczej przeszłości Maksa.

Nie wszystko jednak poszło do śmieci. W najlepszym czasie antenowym puszczono prawie niezmontowaną wizytę eks-bandziora w więzieniu. Wyglądało to trochę jak skrzyżowanie popularnych niegdyś programów „Bardzo, ale to bardzo przebacz mi” z „Celą w celi”. „Max robi się na papieża” – żartowano w kuluarach, zdaniem dyrektora programowego, mało śmiesznie.

Popularność teleturnieju nie tyle wzrosła, co wręcz poszybowała, osiągając wyniki dotąd niespotykane dla tego typu rozrywki. Producent umiejętnie potrafił podtrzymać tę passę, organizując okolicznościowe edycje programu. Podczas jednej z nich, nadawanej w Barbórkę, przebrani za górników transwestyci (nikt inny z ilorazem powyżej dziewięćdziesięciu nie chciał grać tej grupy zawodowej) pokonali w imponującym stylu grupę kolejarzy skupioną przy klubie AA w Otwocku. Podczas Dnia Matki gromada samotnych rodzicielek, przywiezionych wprost z jednego z ośrodków Monaru (wygrana poszła wtedy na konto tej organizacji), spuściła lanie drużynie dzieciaków bogatych biznesmenów spod Grudziądza. Manto miało także (a może przede wszystkim) wymiar dosłowny, fizyczne upokarzanie rywala było bowiem w tym teleturnieju częstsze niż w antycznym „Jerry Springer Show”, a smarkacze bali się przeraźliwie swoich przeciwniczek, bo ktoś z widowni puścił plotkę, że wszystkie występujące tu samotne matki są nosicielkami wirusa HIV.

Publiczność oszalała na punkcie programu. Rekordy popularności biły szczególnie te odcinki, w których drużyna striptizerek rozprawiła się po kolei z całym składem Rady Języka Polskiego albo zawodowy morderca oberwał lewym prostym od byłego ministranta. Teleturniej, jak każdy program cykliczny, miał swoje gorsze i lepsze okresy, ale powoli stawał się standardem, legendą telewizyjną. A wiadomo, że legenda ma to do siebie, iż najlepiej się prezentuje wtedy, gdy jest martwa.

***

Dostaliśmy się do programu, gdy już minęła nie tylko pierwsza, ale i dziesiąta fala jego popularności i z przykrością obserwowaliśmy, jak cała pracująca tam ekipa powoli zaczyna się rozglądać się za nową robotą. Nieskromnie mogę powiedzieć, że dzięki nam teleturniej zyskał drugą młodość, a specjaliści od reklam w HIIIPER-TIWI znaleźli co najmniej trzy nowe grupy docelowe dla produktów lokowanych w programie. Już po pierwszym miesiącu emisji zostaliśmy obwołani przez internautów najlepszą drużyną wszech czasów. Po kolejnym wynegocjowaliśmy odrębne honorarium za każdy występ, niezależne od wygranych w każdym odcinku. Zarabiane przez nas pieniądze (które dzieliliśmy równo na naszą czwórkę) były oczywiście nadal kilkudziesięciokrotnie mniejsze od wynagrodzenia Maksa de Blanca, ale z drugiej strony kilkusetkrotnie przewyższały dniówkę klakierów występujących w programie.

Po raz drugi muszę wyznać nieskromnie, że byliśmy naprawdę stworzeni do tego teleturnieju. Bartex był formalnie przywódcą grupy i to on reprezentował drużynę w większości konfliktów pomiędzy nami a producentem. Miał najkrótszą z nas wszystkich pamięć i przez to – co najbardziej cenione w telewizji – najmniej wyrafinowane poczucie humoru. Potrafił szczerze śmiać się z każdego żartu opowiedzianego przez Maksa de Blanca. Zawsze podziwiałam w Bartku jego umiejętność łagodzenia wszelkich sporów; wzruszałam się jak dziecko, gdy w najbardziej ostrych momentach rozkładał bezradnie ręce, że niby nie rozumie, co się do niego mówi. Gdy rok później usłyszałam jednego z komentatorów sportowych opisującego reakcję pewnego tenisisty na decyzję sędziego jako „udającego Bar…, eee… Czecha, e… Greka”, wiedziałam, skąd wziął to skojarzenie. Ponadto Bart świetnie znał karate oraz paru – korzystnie dla nas – słabo widzących ludzi z HIIIPER-TIWI. Ich ślepota stała się nam szczególnie potrzebna wtedy, gdy przymknęli oko na nieco niezgodny z regulaminem fakt, iż każdy z chłopców brał wcześniej udział w ponad pół tuzinie innych teleturniejów (w tej sytuacji klauzula wizyjności zadziałała akurat na naszą korzyść).

Najlepszym kumplem Bartka był Syndor, którego Max de Blanc nieustannie tytułował „najpiękniejszym członkiem grupy” lub – bardzie poetycko – „różą bez kolców w tym bukiecie polnych kwiatów”. To zdanie zawierało w zasadzie podstawę bytu Syndka w naszej grupie. Był po prostu prześliczny, przyznawałam to z bólem serca, gdyż to mnie jako kobiecie należał się teoretycznie tego typu panegiryk.

Synd miał wtedy kogoś, nie kobietę, broń Boże; jak już wspomniałam, zasadniczo pociągali go faceci, i dlatego był poza moim zakresem zainteresowań. No dobrze, przyznaję, wcześniej z nim sypiałam, jak z każdym zresztą, ale to raczej z przekory. Wiedziałam, że podoba się innym ciziom, a mnie w miarę akceptuje (pod warunkiem że nie widzi mojego biustu). Wiadomość o moim romansie z Syndkiem, teraz znowu odkopana, okazała się również atrakcyjna dla HIIIPER-TIWI, skupiała bowiem uwagę na nas – uczestnikach teleturnieju tej stacji. A w końcu dla programu to sam miód, gdy wybitną osobowością na sprzedaż okazuje się jeden z hiiiperwizyjnych herosów.

Syndka błogosławiły wszystkie firmy produkujące kosmetyki dla mężczyzn, gdyż po każdym jego spektakularnym występie sprzedaż rosła im o kilka procent. Uwielbiali go fryzjerzy i perukarze, bo dzięki jego bujnej jasnej czuprynie po ponad półwieczu wróciła moda na włosy á la Violetta Villas. Przez bardzo krótki czas łudziłam się jeszcze, iż przyjmie się w narodzie także moja ultrakrótka, zafarbowana na wściekłą lisicę fryzura, ale te nadzieje okazały się bardziej płonne niż moje włosy (dlatego wkrótce wróciłam do swojego mniej lub bardziej oryginalnego blondu). Prawda w tej sytuacji była okrutna i gdy najlepsza przyjaciółka powiedziała mi już po zakończeniu całej tej hecy, że – zgodnie z jej źródłami – to głównie z powodu Syndora pozwalano nam tak długo wygrywać, uwierzyłam jej bez zastrzeżeń.

Od przedszkola miałam słabość do literatury socrealistycznej i występ w teleturnieju stanowił dla mnie potwierdzenie hołubionej od tego czasu tezy, w myśl której właściwie dobrany kolektyw może osiągnąć wiele, jeśli nie wszystko. Z socrealizmu czerpałam też wzory do tych pseudonaturalistycznych porównań, którymi katowałam niegdyś oglądających program, a teraz i was pomęczę. Za „Bazą Sokołowską” Hłaski przeto powiem, że o ile Bartex był duszą naszej drużyny, a Syndor jej powłoką, o tyle Metaksa był jej mózgiem. (Dla siebie odpowiedniej części ciała w tej konstelacji nie bardzo mogę znaleźć. Może wrzód na tyłku?).

Metka był najniższy z nas wszystkich. Nawet na koturnach, przedmiocie nieustannych walk pomiędzy nim a charakteryzatorką, sięgał mi do ramion. (Może to jeden z powodów, dla których tak bardzo mnie nie znosił?). Z wyraźną nadwagą, stanowił relikt teleturniejów z czasów, gdy wygrana zależała od takich przymiotów jak wiedza czy refleks. Dziewięćdziesiąt trzy procent telewidzów twierdziło, że Metaksa jest najmniej sympatycznym członkiem drużyny. Dziewięćdziesiąt trzy procent telewidzów było w błędzie, w HIIIPER-TIWI montowano bowiem wszystkie odcinki w ten sam sposób – starano się podkreślić wyłącznie cechy charakterystyczne dla każdego z nas. Od mniej więcej czwartego odcinka nie wprowadzano żadnych nowych rysów w już wykreowanych osobowościach, by nie mieszać telewidzom w głowach i nie zakłócać naszych tak stworzonych wizerunków. Jeżeli jednak spytalibyście jakiegokolwiek członka ekipy, biorącego udział w nagrywaniu teleturnieju, albo pierwszego z brzegu klakiera, kogo uważa za najmniej sympatyczną, najbardziej znienawidzoną i najostrzej krytykowaną osobę z zespołu, sto procent z nich udzieliłoby jedynej właściwej odpowiedzi: tym człowiekiem byłam ja.

***

Do drużyny trafiłam przez przypadek… i to dosyć skomplikowany. Członków telebrygady dobierał Bartek, którego znałam wcześniej jedynie z opowiadań Syndora, z którym to znowu zdradzałam akurat mojego ówczesnego narzeczonego, potem męża, gdy był jeszcze hetero (mówię o Syndku, oczywiście; mojemu byłemu ślubnemu podobno zostało to do dzisiaj). Wykreowana w mózgu Bartka pierwsza wizja czysto męskiej w składzie drużyny opierała się przede wszystkim na profilu wiedzy każdego z uczestników i została przez jego dwóch kolegów zelżona zaraz po jej wyartykułowaniu. Z późniejszych relacji dowiedziałam się, że ta wypowiedź nastąpiła na wieczorze kawalerskim Metaksy, lekko w tym momencie podduszonego tłustymi udami zamówionej pani do towarzystwa.

Najsampierw zatem odezwał się Syndor, a w zasadzie nawet nic nie powiedział, tylko po prostu wyśmiał „niepoważną ideę Barta”. W tle zapadała już cisza, impreza dogorywała w takt chrapania tuzina przedstawicieli płci brzydszej. W ciągu dwóch minut Metaksa zdążył się wyplątać z kleszczy utworzonych przez odnóża wynajętej pani, oprzytomnieć, i także wygwizdać głośno ideę składu przedstawioną przez przyszłego przywódcę drużyny.

Bartka lekko wcięło. Nie spodziewał się oporu ze strony Metaksy, którego w swym planie miał za główną podporę hipotetycznej ekipy. Z olbrzymiejącym na twarzy znakiem zapytania popatrzył w kierunku czwartego z założenia członka drużyny, niejakiego Tromby, podobno byłego awuesowca (to jest absolwenta Akademii Wyczynu Sportowego), ale ten już spał snem sprawiedliwego. Bart wzruszył podobno ramionami na ten zaskakujący sprzeciw kompanów, a potem cała trójka murarska popadła w letarg.

Teleturniejami wszyscy interesowali się od dawna, z tym że Synd i Bartek najpierw biernie kibicowali Metaksie, swojemu koledze ze szkoły muzycznej, by potem osobiście spróbować szczęścia. Byli nieźli, przyznawałam to z zazdrością, oglądając podczas jednej z naszych imprez staromodne kasety VHS z nagraniami ich poprzednich występów. Syndor wygrał nawet kiedyś dom, Bart – najnowocześniejszy skuter, którym zadawał szyku, bajerując laski na roku. Jedynie wygrane Metki, bo tak go wtedy przezywaliśmy, były obrzydliwie, nudno pieniężne. No i w dodatku stosunkowo niewysokie, co stwierdziłam po odłożeniu kalkulatora (z liczeniem miałam zawsze problemy, a tu należało dodatkowo zamieniać złotówki na euro, a potem na najaktualniejsze nasze).

Wróćmy jednak to tego sławetnego wieczoru, kiedy to wyklarował się ostateczny skład naszego Wunderteamu, a którego to ja w ogóle nie mogłam pamiętać, gdyż nie zostałam – z oczywistych względów – zaproszona na wieczór kawalerski Metaksy. Otóż z letargu obudził bractwo dzwonek komóry Syndora (nikt normalny wtedy już ich nie używał, ale mój eksmisiaczek był zawsze lekko retro). Kiedy nasz grupowy czaruś zdziwiony odebrał telefon, chyba wstrząśnięty faktem, iż ktoś może chcieć od niego cokolwiek o czwartej nad ranem, okazało się, że dzwoniłam ja.

Nie pamiętam już teraz dokładnie, w jakim celu to zrobiłam. Na potrzeby teleturnieju wymyśliliśmy, że chodziło mi o klej do tipsów, i że pomyliłam numery Syndora i manicurzystki (eksploatowano ten temat przez cały tydzień). Prawda była zgoła inna. Po rozstaniu (zawsze uważałam to słowo za zbyt duże dla moich żałosnych romansów) Syndek z reguły służył mi na zmianę jako poduszka do wypłakiwania się i worek bokserski zbierający cięgi za winy wszelkich facetów (obecnie, jako gej, czuł się z tym psychicznie w porządku). Być może wróciłam wtedy z kolejnego nieudanego polowania na cotygodniowego dawcę nasienia albo miałam kłopoty ze swoją ofiarą, albo byłam zbyt nietrzeźwa, by gdziekolwiek iść – te problemy, z którymi dzwoniłam do Syndora, nie grzeszyły z reguły zbytnią oryginalnością. Po prostu nie pamiętam. Syndek natomiast zachował się tak przyzwoicie, jak to zwykle on – pozbierał swoją porozrzucaną garderobę z podłogi klubu, szykując się do wyjścia.

Bartek z Metaksą spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Gdzie leziesz? – padło ze strony tego pierwszego.

– Po Meę. Ma problemy – odpowiedział lakonicznie Syndor, podobno już zza progu.

– Jak to? – oburzył się szczerze Metka . – Mój wieczór kawalerski, impreza teoretycznie jedyna w życiu, a ty uciekasz przed czasem dla jakiej fruzi? I to kto? Ty? Niby gej?

Synd szybko ogarnął wzrokiem pobojowisko.

– Dżampa is over – powiedział. – Jeśli chcecie, możecie jechać ze mną.

I tym sposobem wszyscy wylądowali w domu zostawionym mi rok wcześniej przez mojego wspaniałomyślnego byłego męża.

***

Jednym z lepszych momentów teleturnieju był początek, kiedy to Max de Blanc odczytuje nasze osiągnięcia, powoli recytując, ile odcinków wygraliśmy, ile kasy zgarnęliśmy, czasami nawet mówi, ile dotychczas wyniósł nasz podatek. Cyfry strzelały wtedy w powietrze, a ja widziałam jednocześnie, jak większość z tych nudnych śmiertelników, z którymi przyszło nam stoczyć bój,krzywi twarze w trudno skrywanej zazdrości. W takich sytuacjach przez głowę przelatywały mi myśli w rodzaju: „Siedź na zadku, glutojadku!”. (Owszem, lubię te swoje częstochowskie rymowanki). Albo „Przez całe życie nie zarobisz tyle, ile nas miesięcznie kosztuje fryzjer i kosmetyczka!”. Raz nawet wyrzuciłam to z siebie prosto w te pełne zawiści oblicza. A co tam, nie należy tłumić własnych uczuć.

Do wzmożonej dbałości o wygląd nie musiałam pozostałych członków drużyny nawet specjalnie namawiać. W końcu występowaliśmy na wizji, oglądały nas codziennie tysiące oczu naszych byłych, obecnych i potencjalnych matek, żon i kochanek. Początkowo jednak za lekkie przegięcie i fanaberię uznano mój pomysł ściągnięcia z zagranicy i zatrudnienia najlepszych na świecie specjalistów od wizerunku, za których musieliśmy przecież płacić sami z ciężko zarobionej kasy. Ja akurat postanowiłam być nieustępliwa, a chłopcy potem przyznali, że wydatek zwrócił się z okładem. Staliśmy się po prostu boscy; mieliśmy własny styl, wdzięk i klasę, a charakteryzatorzy z HIIIPER-TIWI konsultowali się z naszą ekipą beauty-speców przed każdym kręconym odcinkiem. Z dobrze poinformowanego źródła wiem, że teraz wszyscy nasi byli konsultanci pracują w nowej stacji Makśmiuka. Zarabiają tam o połowę mniej niż u nas (czułam, że przepłacamy, ale wtedy miałam to w nosie) i do dziś wspominają naszą drużynę z rozrzewnieniem.

***

Sam de Blanc czasem lubił się z nami podroczyć. Zaskakiwał nas dwuznacznymi wypowiedziami, robił idiotyczne aluzje. Raz podczas nagrania chwycił mnie nawet za pośladek i mocno uszczypnął. Potem mrugnął okiem. Prawym. Wiem, bo w tym samym momencie dostał w nie moim butem. Flek obcasa zahaczył mi się o opadającą na Maćkowe niby bielmo powiekę i wyrwał ją z oczodołu.

Makśmiuka odwieźli na sygnale do szpitala, gdzie doszyto mu fachowo sztuczny płat skóry, tak że pod zwykłym telewizyjnym makijażem nic nie było widać. Max nigdy więcej nie próbował podejść do mnie bliżej niż na dwa metry, a HIIIPER-TIWI znowu miała co puszczać w przerwach do przerw na reklamę. Niektórzy mówili, że to ja zaatakowałam i że zrobiłam to specjalnie, gdyż liczyłam na powtórkę z taniej rozrywki á la niunia, która się kiedyś rzuciła na słynnego prezentera. Ale to nieprawda.

Dobrzy specjaliści od π-aru wiedzą bowiem, że nadszedł wtedy ten moment, kiedy Makśmiuk musiał znaleźć sposób na spadającą krzywą swojej popularności.

***

Jeszcze tydzień przed emisją pierwszego odcinka teleturnieju (puszczano je z mniej więcej trzymiesięcznym poślizgiem) zdarzało mi się osobiście chodzić do sklepu, wynosić śmieci, a nawet brać od czasu do czasu jakieś tłumaczeniowe fuchy. Po którejś z zarwanych na nagraniach nocy schrzaniłam jeden z tekstów, za co dostałam największą chyba w życiu burę od szefa wydawnictwa zlecającego mi chałtury. Dowiedziałam się, że jestem beznadziejnie głupia, niestaranna, cała do zmiany, a i tak nigdy w swoim obecnym życiu oraz siedmiu przyszłych po reinkarnacji nie zrobię kariery. Położyłam uszy po sobie i wyszłam z gabinetu. Do oczu cisnęły mi się łzy. Wyładowałam się dopiero w walce z drużyną strajkujących pielęgniarek.

Dwa miesiące później spotkałam tego szefa przypadkowo na zakupach w gigantycznym centrum handlowym, do którego otwarcia zostaliśmy zatrudnieni. Pogratulował nam wspaniałych występów, życzył sukcesów. Podziękowałam mu, siedząc okrakiem na kiczowatym kartonowym pudle imitującym pomnikowy cokół.

***

Chłopcy byli tamtej nocy wstrząśnięci stopniem mojego wpływu na Syndora. Zastali mnie (chyba) na wpół pijaną, biegającą w samym T-shircie bottomless po domu.

Trzeba przyznać, że mój eks zostawił mi całkiem niezłe locum. Umiejscowione w samym centrum modnych, artystycznych slumsów, na rynku warte było fortunę. Oczywiście na czarnym rynku, gdyż od dwunastu lat, czyli po przejęciu nas przez Koalicję, nie można już oficjalnie handlować nieruchomościami. W piwnicy miałam standardowy schron (w czasie budowy domu modna była technologia albańska), w którym obecnie trzymałam zapas paliwa do mojego aeropławu, trochę uzbrojenia oraz – ze względu na panujący w podziemiach chłód – lakiery do paznokci. To zresztą nawet śmieszne z historycznego punktu widzenia – można teraz swobodnie sprzedawać wszelką broń, w tym speedguny, wiatro- i passatołówki, a nawet klasyczne… pst, o tym wolałabym nie mówić…, a nie wolno mi oddać sąsiadowi kawałka grzędy pod uprawę ogórków. Ale o niektórych rzeczach się nie dyskutuje.

Syndek z gracją zamknął kumpli na dole w pokoju z barkiem, a ze mną uporał się niczym skrzyżowanie Travolty, pracującego nad dzieckiem w „I kto to mówi” z Gołasem, pracującym nad Czyżewską w „Żonie dla Australijczyka”. To znaczy rozebrał, wsadził do wanny, wymył, wysuszył i przeniósł do łóżka. Do tego, w którym my sami kiedyś… zresztą, to nieważne. Nie chciałam zasnąć, trochę marudziłam, więc jak zwykle przemycił mi jakieś uspokajacze w drinku (doszedł w tym potem do perfekcji podczas nagrań). Po chwili od mojego chrapania może nie trzęsły się mury domu, ale lampka na stole na pewno.

Kiedy wreszcie Synd zszedł do kumpli, przywitały go okrzyki zdziwienia, obelg i wszystkiego innego: nie wiedzieli, że można być aż tak pod pantoflem i nie wiadomo czym jeszcze, i to kogo: kobiety, i to w dodatku byłej, i – ha! – na dokładkę będąc obecnie pedałem. (Metaksa nie przebierał w słowach, przed oczami stanął mu wtedy możliwy scenariusz jego własnego małżeństwa).

Mój ekswspółzdradzający (Syndek sypiał niemal ze wszystkimi, w stanie zdrady tkwił zatem nieustannie) z godnością nie odpowiadał na te durne zaczepki. Spokojnie robił sobie drinka, ignorując wszystkich.

– Mam! – powiedział nagle, gdy emocje i głosy pozostałych nieco już opadły. – Mea będzie w naszej drużynie. Zamiast Trombki.

– Co? – zaperzył się Bartek. – Po moim trupie! Trombka musi być! Prędzej ciebie może zabraknąć… – blefował, ale miał nadzieję, że to się nie wyda.

– Dobra. – Synd wiedział, jak rozegrać tę sprawę. – Ja odchodzę, za mnie włazi Mea.

Bezdyskusyjny argument. Syndor musiał być w drużynie. Wiedzieli o tym zarówno Bartek, jak i Metaksa.

I tym sposobem zostałam oficjalnie wprowadzona do składu Superchampionów Wszech Czasów.

***

Tylko przez krótki czas po rozwodzie mówiłam bardzo źle o moim byłym małżonku. Potem, gdy straciłam z tego powodu resztki pozostałych mi znajomych, odczucia odnośnie mojego eks zaczęłam zachowywać dla siebie. Mełłam je wewnętrznie co jakiś czas, od święta włączając w tę miazgę Syndora. Zestaw zarzutów należał do standardowych: że z majątkiem niby w porządku, nawet zostawił mi dom ze środkiem transportu w garażu (aeropław był co prawda starego typu, ale ciągle na chodzie), ale że poza tym podczas procesu wydało się wszystko co najgorsze, i że były ślubny cywilny, a teoretycznie nadal kościelny (związek został podwójnie przypieczętowany jak Pan Bóg przykazał) zażądał dla mnie zakazu widzenia się ze wszystkimi prawie wspólnymi znajomymi oraz z całą jego rodziną, która wtedy jeszcze była nasza.

W tamtych czasach panowało nieludzkie prawo szatkowania po rozwodzie nie tylko majątku, ale także kontaktów z ludźmi, z którymi związane było małżeństwo. Ten drugi podział następował oczywiście tylko na wniosek jednego z dotychczasowych „połączonych węzłem” albo zainteresowanych osób trzecich. W naszym przypadku zrobił to Dominik. Regulacja miała z zasady chronić te właśnie osoby trzecie, czyli wspólny dorobek w postaci znajomych i rodzin, które nie powinny być wciągane w chore porozwodowe konflikty, i nie wątpię, iż w przypadku moich teściów rozwiązanie to było ultrakorzystne. Sama nie chciałabym mieć ze sobą do czynienia w roli byłej synowej.

Najbardziej z takiej możliwości cieszył się chyba mój były teść, wtedy jeden z notabli, obecnie zapewne już na emeryturze. Myślę, że gdyby jego własny syn nie zażądał wymazania fizjonomii całej rodziny z mojej przeszłości, on sam by to zrobił. Z mamą Dominika miałam zdecydowanie lepszy kontakt. Na początku naszego małżeństwa wydawało mi się nawet, iż cieszy ją myśl o wspólnym bałwochwalczym wpatrywaniu się w jedynaka jak w obraz.

Dominikowe złożenie wniosku o podział kontaktów z osobami trzecimi rozzłościło mnie bardzo. Nie miałam już wtedy w ogóle własnej rodziny, bo wszyscy zginęli na froncie walk – oczywiście po niewłaściwej stronie – z Koalicją. Trochę lepiej rzecz się miała ze znajomymi i przyjaciółmi, ale po studiach (nie powiem, że bez problemów, ale udało mi się ukończyć socjologię i socjotechnikę) większość rozpierzchła się po świecie i dlatego kontakt z nimi był przede wszystkim intuicyjno-radiowy. Co innego Dominik. W zasadzie wszyscy jego kumple zostali w kraju, trzymali się blisko, umawiając się co tydzień na piwo lub luksusowe panienki. W tych pierwszych imprezach często zresztą uczestniczyłam, nawet czasem udawało mi się dobrze bawić, a po trzecim drinku z odpowiednią dawką fioletowego świństwa wydawało mi się, że jestem wśród swoich. Gdy jednak drugi typ imprez zaczął się powtarzać coraz częściej, a ja z przyczyn obiektywnych nie byłam na nie zapraszana, musiałam znaleźć sobie ciekawy sposób na spędzenie czasu. Nie mogłam przecież nieustannie tkwić w gnuśnym towarzystwie tych głupiutkich żon kolegów Dominika, choćby dlatego, że – samotne i opuszczone w tamte wieczory – zanadto przypominały mi mnie samą.

I wtedy nawinął się Syndor. Nawinął się w sensie dosłownym, bo spotkałam go po raz pierwszy, gdy dorabiał sobie do stypendium, tańcząc na rurze w klubie go-go. Do pubu wybrałyśmy się wtedy całym składem Stowarzyszenia Opuszczonych Matek, Żon i Kochanek, jak nazwała nas Gośka na pierwszym spotkaniu. Gdy, chichocząc, zajęłyśmy miejsca przy barze, z góry po rurze zjechał Syndek i- kręcąc bladymi pośladkami (nie było go wtedy stać na solarium) – zarabiał na napiwki. Mogłabym teraz opowiedzieć romantyczną historyjkę o tym, jak to nasze oczy się spotkały i od razu zaiskrzyło, jak Syndor i ja wyszliśmy razem na fajka i on nigdy już nie wrócił do tej pracy, ale prawda była bardziej trywialna. Patrząc po raz pierwszy na jego ciało w prawie pełnej krasie (minus listek figowy), od razu wiedziałam, że będzie mój, ale też jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że jest facetem zupełnie nie w moim typie. Z opowieści Synda wiem, że on, ujrzawszy mnie, pomyślał dokładnie to samo. Sytuacja była zatem jasna: czysty romans od pierwszego zjazdu po rurze, z założenia bez większej ingerencji w życie każdego z nas. Ja miałam zostać z rodziną, a mój nowy absztyfikant – ze swą dobrze płatną pracą. Pust’ wsiegda, forever i w ogóle o jeden dzień dłużej.

Po miesiącu jednak nawet Dominik zauważył na mojej twarzy ten głupio błogi uśmiech, jaki wywołuje jedynie obcowanie z nieznanym dotąd ciałem. Furia mojego męża sięgnęła wtedy granic. Najpierw wysłał mnie na samotne wczasy w takim ich niby wewnętrznym sanatorium, w którym tak poprzestawiali mi w głowie, że do dziś nie mogę odnaleźć wielu myśli. Gdy to nie poskutkowało, i po powrocie znowu zaczęłam spotykać się z Syndorem, Dominik jął dosypywać mi do herbaty te dziwne tabletki na uspokojenie. Szybko się kazało, iż jestem na nie uczulona, i na całym ciele dostawałam zielonej wysypki. To by nawet uszło, ale w ministerstwie, gdzie pracował, zaczęto już o nas plotkować. Dominikowi nie pozostało zatem nic innego, jak zerwanie ze mną wszelkich więzi poprzez skuteczny rozwód.

Podczas dokonywania podziału rodziny i przyjaciół w zasadzie byłam bez szans. Tabletki wszelkich kolorów łykałam już wtedy nałogowo, na sali sądowej nie potrafiłam sklecić poprawnie dwóch zdań, zresztą tak naprawdę niemal wszyscy nasi bliscy byli wpierw bliżsi Dominikowi, więc i tak stałam na straconej pozycji. Tak mi się przynajmniej wydaje; system prawa w swej łaskawości przewidywał bowiem dla mnie, po uprawomocnieniu się wyroku, obowiązkową kwarantannę w zakładzie psychiatrio-psychotronicznym, gdzie ostatecznie sztucznie wymazano mi z pamięci wszystkich objętych zakazem kontaktu. Dominik zresztą też przebywał w tym miejscu, choć krótko – o ile dobrze kojarzę, z mózgu wyrzucono mu jedynie Syndora, ale nie sądzę, aby nad tym rozpaczał.

Wiem, że się zdziwicie, iż pamiętam do dziś imię mojego byłego męża, ale w tamtych czasach, zgodnie z ówczesną linią orzecznictwa, nie wymazywano z pamięci informacji dotyczących byłego małżonka. Jego twarz i dane mogły ulec lekkiemu zatarciu tuż po samym zabiegu (uboczny efekt czyszczenia innych osób), ale po kilku miesiącach wszystko wracało z zasady do normy. Uważano wtedy, iż każdy ma prawo do swojej historii, a do niej należą także nieudane związki. Wiem, że potem uległo to zaostrzeniu, a obecnie jest jeszcze zupełnie inaczej. Wiem.

Przy czyszczeniu mojej pamięci ze wspólnych znajomych trudno jednak było wykasować część faktów, ponieważ niektóre łączyły się z osobą Dominika. Wiele było bowiem sytuacji dzielonych przez nas obydwoje, i osoby trzecie jawiły mi się teraz we wspomnieniach z pustymi twarzami i o sylwetkach nieokreślonego kształtu. Nie mogę zatem z całą pewnością stwierdzić, czy ich wszystkich słusznie wyrzucono. Pamiętam za to do dziś ten ból bezpośrednio po ogłoszeniu wyroku. Czasami budzi mnie w nocy i zmusza do wzięcia kolejnej zielonej pigułki.

***

W naszej drużynie teoretycznie najlepszy był oczywiście Metka. Jako rasowy informatyk celował przede wszystkim w przedmiotach ścisłych, ale już w drugim programie okazało się, że nie ma od niego nikogo lepszego w historii i filozofii. Ja, o ile dobrze pamiętam, też kiedyś umiałam błysnąć wiedzą humanistyczną. Dawno temu, zanim jeszcze czerwone tabletki wypaliły mi olbrzymie dziury w pamięci. A może one były niebieskie? Teraz nie jestem w stanie tego sobie przypomnieć.

Jak już może wspomniałam, siły fizyczne rozkładały się u nas równie nierówno, jak zasoby wiedzy. Najsłabszy był chyba Metaksa, a zaraz potem ja. Nasze braki fizyczne usiłowało wykorzystywać wielu przeciwników, ale mieliśmy w sobie tyle determinacji i żądzy wygrywania, że podczas nagrań rzeczywiście współpracowaliśmy jak najlepsza drużyna. Nikt potem nie wypominał mi karygodnej głupoty, tak jak i ja nie narzekałam na nienajlepsze rzuty i chwyty Syndora, który bał się zburzyć podczas walki misterną konstrukcję swojej ondulacji.

Zresztą nie jest ważne, kto z czego był dobry, uzupełnialiśmy się pięknie nawzajem.

Do czasu.

***

Ostatnią nadzieją Bartka było to, że się nie zgodzę na – jak argumentował – „nieprzemyślany żart Syndora”. Bardzo się mylił! Znajdowałam się wówczas w fazie poszukiwania nowych przeżyć; świeże źródło adrenaliny, które zaoferował mi ekskochanek, przywitałam wręcz chlebem i solą.

Metaksa nie bawił się w delikatność – gdy wytrzeźwiałam, powiedział jasno, co sądzi o nowym składzie drużyny. To znaczy lista uczestników jest OK i w ogóle to on jest jak najbardziej za, ale beze mnie, bo to gołym okiem widać, że choć bić się potrafię (wprawdzie on sam tego nie widział), to mam problem lekowo-alkoholowy i poza tym zły wpływ na innych (łypał okiem na Syndka), sorry Batory, sad but true… Wytrzymałam całe pięć minut tej tyrady. Ale za ten zły wpływ rzuciłam się na niego z pięściami. Pozostali chłopcy znieruchomieli na chwilę w pozie robotników z MDM-u.

Pierwszy otrząsnął się Syndek, dla którego takie reakcje w moim wykonaniu nie były pierwszyzną. (Zastanawiałam się potem, czy jego też kiedyś uderzyłam. Nawet zadałam mu to pytanie podczas jednej z poteleturniejowych nocy, kiedy łudziliśmy się, że połączy nas coś więcej niż program – zaprzeczył, więc wzruszyłam ramionami i przewróciłam się na drugi bok.) Synd rzucił się nas rozdzielać, gdy tymczasem Bartkowi wróciła przytomność umysłu, więc schwycił mnie z tyłu za ręce i przeniósł w kąt pokoju.

Po tym zdarzeniu Metaksie została ogromna śliwka pod lewym okiem, podrapane do krwi przedramiona oraz nienawiść do mnie, która trwa do dziś.

***

Poranek tamtego dnia nie zapowiadał żadnych szczególnych fajerwerków. Było trochę zimno, na co narzekał Bart. Mało nas to dziwiło – nasz admiralissimus rankiem jak zwykle marudził, a chłód panujący na dworze musiał go wkurzać dodatkowo. W końcu perspektywa marznięcia po nagraniu każdego odcinka była średnio pociągająca (Bart, jako nałogowiec, musiał wychodzić na zewnątrz, by wypalić rozluźniającego skręta; w studiu obowiązywał, przynajmniej w teorii, bezwzględny zakaz wspomagania się czymkolwiek mocniejszym od cappuccino).

Dzień nagraniowy rozpoczął się wtedy tak jak zwykle – od czarnej jak smoła kawy i tony wafelków, które wymiotłam z automatu jednym kopnięciem (wcale nie musi być silne, wystarczy wiedzieć, w które miejsce należy trafić). Ktoś z obsługi rzucił żart, że tyle niby mamy na koncie, a nadal słoma nam z butów wyłazi. Wszyscy się roześmieliśmy. Co prawda może i nie powtarzano tego w każdym odcinku, ale powszechnie było wiadome, że jesteśmy ze Stolycy. A zatem takie uwagi o wieśniackim zachowaniu mogły być puszczane jeno po to, aby nas rozbawić. Ha, ha, ha! Śmieję się nawet teraz, gdy to sobie przypominam.

Potem były zwykłe przebierankowe przepychanki. W pierwszym odcinku kręconym tego dnia styliści chcieli nas widzieć jako drużynę aniołków. „Ja i aniołek, he, he!”, zarechotał Syndor. Reszta mu zawtórowała, bo rzeczywiście, mimo tych blond włosków istoty niebiańskiej w żaden sposób nie przypominał. Ale cóż robić! Diabłami byliśmy dwadzieścia odcinków wcześniej, zresztą wiązały się z tym niemiłe dla Bartka wspomnienia, gdyż jego ramię nadziało się wówczas na jeden z rogów Metaksy.

Do pierwszego odcinka podeszliśmy w pełni profesjonalnie. Pozwoliliśmy sobie na trochę luzu, kamera nawet uchwyciła szerokie ziewanie Barteksa, ale wszystko odbywało się w granicach normy, którą od ponad trzydziestu odcinków sami ustanawialiśmy. Nie popisywaliśmy się nawet jakimś szczególnym okrucieństwem w stosunku do naszych przeciwników. Ot, parę zadrapań, jeden złamany nos (tej czarnej zdziry dokooptowanej do ekipy). W sumie przeciętny mecz bokserski bywa bardziej krwawy. No i nie pozbawiliśmy ich wszystkich pieniędzy. Mieli akurat na bilet powrotny i po małym piwie na głowę. Ach, to byli jehowici, zapomniałam… to pewnie raczej nie po piwie.

Przerwa pomiędzy nagraniami trwała nieco dłużej niż zwykle. Nasz wódz, Bartolomeo, zjeżdżając po linie z klatki, zbyt mocno się rozbujał i zbił ogromną lampę wiszącą na środku sceny. Postraszono nas dla żartu, że nam za to potrącą z wygranych, my ich odstraszyliśmy kontaktem w tej sprawie z naszym papugą, a zatem formalnie wszystko było w porządku. W przerwie jeden z elektryków trochę podłubał przy lampie, na zapleczu znalazł się zapasowy klosz, o którym rzekomo wszyscy już dawno zapomnieli, więc jedliśmy lunch z całą ekipą telewizyjną w dość przyjacielskich nastrojach. Wydawało mi się nawet, że Makśmiuk raz się do mnie uśmiechnął.

Nagranie drugiego odcinka od początku przebiegało z problemami. Najpierw mieliśmy opóźnienie z powodów technicznych, potem, już po naszych owadzich przebierankach, pojawiły się problemy z wwiezieniem nas do klatki Superchampionów. Jeszcze później jedna z klakierek zaczęła rodzić, więc gorączkowo zaczęto szukać sposobu na jak najszybsze wezwanie pogotowia. Staromodna komórka Syndka, którą ochoczo zaoferował, znowu znalazła zastosowanie. Wcześniej trzeba ją było wydostać z szatni, tylko żeby to zrobić, musieliśmy spuścić po linie numerek, bo szatniarz był nieustępliwy… Całość zajęła nam godzinę, ale trzeba przyznać, że wszystko to było miłym urozmaiceniem dnia. W myślach już zaczęliśmy się żegnać z planem nagrania trzech odcinków za jednym zamachem. Zbyt wolno to wszystko szło, najprawdopodobniej zakończymy ten dzień dwoma gotowymi programami.

Gdy opadły już emocje związane z porodem klakierki, rozpoczęliśmy w końcu zasadniczą grę od niezbyt udanej odpowiedzi na jedno z pytań. „Niezbyt udana” to zresztą zgrabny eufemizm, którego użył Makśmiuk, opisując głupotę płynąca wtedy z naszych ust. W pytaniu natury historycznej chodziło o stulecie, w którym wybuchło jakieś powstanie w Anglii. Metaksa dostał akurat zaćmienia umysłowego (bardzo rzadko mu się to zdarzało, ale czasem jednak) i nie umiał wydusić z siebie słowa. Syndor obstawał za dziewiętnastym wiekiem, „bo to ogólnie był taki dobry czas dla powstań”, mnie się pomyliło z rewoltą Spartakusa, ale szłam w zaparte. Dzięki mediacyjnym umiejętnościom Barteksa stanęliśmy krakowskim targiem na trzynastym stuleciu naszej ery, po czym okazało się, że teoretycznie zbyt wiele się nie pomyliliśmy, bo chodziło o czternaste… Efektem było zero kasy na koncie, ogólnie złe samopoczucie oraz zwichrowane czułki na mojej głowie, ułożone wcześniej z takim pietyzmem z własnych i dopiętych włosów przez zatrudnioną stylistkę.

Zdołowany Metaksa w następnym pytaniu (z kategorii wojennych) dostał nieźle w nos od młodej laluni, która zgrabnym skokiem rozprawiła się z nim w trzy minuty. Metka bał się zastosować wystarczająco ostrą obronę po tym, jak żona zwróciła mu kiedyś uwagę, że jej zdaniem gramy nie do końca fair. Biedaczek, jako jedyny z naszej ekipy wierzył w instytucję monogamicznego małżeństwa i z bólem serca musiałam przyznać, że na tym własnym systemie wartości wcale nieźle wychodził.

Przyjrzałam się lepiej tej młodej małpie. Nawet niebrzydka, może trochę za wysoko trzymała nos, starannie wygolony w środku z wszelkiego włosia, ale zdecydowanie za bardzo wulgarna i agresywna. Porównałam ją potem do siebie i uśmiechnęłam się pod nosem, też starannie wypielęgnowanym. „I kto to mówi” to w końcu nie tylko tytuł naiwnej bajeczki z Travoltą…

Drużynie naszych przeciwników szło całkiem nieźle. Po dokopaniu Metaksie na nich przeszła szansa udzielenia odpowiedzi na pytania teoretyczne. Nigdy nie byłam w tym dobra, więc trudno mi oceniać stopień trudności, ale miałam wrażenie, że trafiają im się same łatwe zagadki. Czułam, jak w żyłach rośnie mi poziom adrenaliny. Nie po raz pierwszy reżyser teleturnieju chciał nas z niego wykosić. Dotychczas ani razu się nie daliśmy, wydawało mi się jednak, iż od dwudziestego odcinka mieliśmy niepisaną umowę, że nas przed tym ostrzegą. Grali zatem nieuczciwie, a to upoważniało do użycia wszelkich środków obronnych uznanych przez nas za stosowne.

Do następnego starcia wojennego wybraliśmy Bartłomieja, a w zasadzie to on sam się wybrał, słusznie uznając, iż żaden z przeciwników nie sprosta jego umiejętnościom karate. Ze zdziwieniem zauważyłam, że druga drużyna znowu wystawia tę siksę, która – z całym szacunkiem – nie mogła stanowić żadnego większego zagrożenia dla naszego Czecha.

Pojedynek rozpoczął się gwałtownym atakiem smarkuli. Bartek odparł go z widocznym zaskoczeniem. Łoili się nieźle przez dłuższy czas, każdy widział, że nasz admiralissimuss nie chce jej znokautować, że wystarczy mu przewaga punktowa, z którą mieliśmy wejść do części teoretycznej. Trochę byłam na niego o to zła. Wrzasnęłam nawet z klatki „Daj jej w mordę, Bartosz!”, ale nasz aktualny wojownik spojrzał wtedy na mnie z tak ogromnym żalem w oczach, że przestałam się wydzierać.

Młoda oczywiście usiłowała wykorzystać ten moment gapiostwa, obcas jej lewego buta efektownym półobrotem niemal dosięgnął skroni naszego karateki. Bartek zrobił unik w ostatnim momencie, a potem przypomniał sobie o półrocznym treningu zapaśniczym i założył jej wózek czy co tam innego (niby wiem, że się w ten sposób nie mówi, ale nie umiem inaczej nazwać takiego trzymania). To był dobry wybór jak na pozanokautową wygraną – siksa ważyła ponaddwukrotnie mniej od Barta. Wyrywała mu się strasznie, ale, obiektywnie mówiąc, nie miała szans.

Po zakończonej walce zauważyłam znowu tę szarą postać, zwisającą teraz znad poręczy w kierunku sceny. Pochwyciłam wzrok człowieka… zaraz, skąd ja go znam? To raczej nie mógł być były mąż, gdyż, zgodnie z moją wiedzą, skutecznie zaginął podczas trekkingu zorganizowanego na Goa w ramach wewnątrzministerialnej integracji, uprawiając go z nowo zatrudnioną sekretarką.

Nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo, bo właśnie nadeszła nasza kolej na pytanie naukowe, a w tym mój czysty umysł mógł się hipotetycznie do czegoś przydać.

Kiedy Bart w glorii wrócił do klatki, nie mogłam się powstrzymać od dorzucenia łyżki dziegciu do tego miodu, którym ociekały słowa kolegów.

– Nie mogłeś jej znokautować, Bartoszku, mój idioto? – spytałam najczulej jak potrafiłam. – Potem ja albo Synd będziemy musieli się z nią męczyć.

Wzrok Barta mógł zgasić dwa tysiące laserowych lamp świecących nam prosto w oczy podczas wszystkich nagrań.

– Mam na imię Bartłomiej, nie Bartosz – odparł, wzruszając ramionami. – Mówiłem ci o tym już pięciokrotnie, bo co najmniej raz na tydzień, dwa się mylisz. – Odsunął się ode mnie o krok, wyraźnie okazując brak chęci do dalszych gratulacyjnych uścisków i całusów. – Poza tym jak zwykle wymieniłaś siebie na pierwszym miejscu. Tylko się posłuchaj: „ja albo Synd”. Kobieto, skąd u ciebie taki egoizm? A podobno Syndek był ci kiedyś całkiem bliski… Świat nie kręci się wyłącznie wokół ciebie.

Cóż miałam powiedzieć? Zamurowało mnie lekko, kamery jak zwykle uchwyciły ten moment głupawego zagapienia z półotwartą gębą.

Oblizałam usta. Były spieczone.

– Siadaj – wymamrotałam. – Porozmawiamy o tym po programie.

Kolejnych odpowiedzi udzielaliśmy na dużym luzie i znowu objęliśmy prowadzenie z bezpieczną kilkupunktową przewagą. Przed przerwą na reklamę Max de Blanc zrobił krótkie podsumowanie gry, z którego dowiedziałam się, że wszyscy nasi obecni przeciwnicy, z wyjątkiem oczywiście siksy, mają wyższe wykształcenie. Makśmiuk pozwolił sobie nawet na mały żart, którym rozzłościł i tak będącego w nienajlepszym humorze Barteksa. „Bielmo” powiedział bowiem, iż w obydwu drużynach są osoby bez tytułów naukowych (tak jakby on sam takowy posiadał), ale o ile u „nowych” da się to uzasadnić wiekiem uroczej uczestniczki („Na pewno robiła mu dobrze przed programem, pomyślałam.”), o tyle dla Superchampionów to on nie znajduje żadnego usprawiedliwienia.

To było naprawdę chamskie. Nawet ja wiedziałam, że nieukończone do dziś studia na uniwerku to jeden z głęboko skrywanych kompleksów Bartka. Bujał się z tą obroną od dekady i jakoś mu nie szło, mimo że teoretycznie studiował na jednym z najłatwiejszych wydziałów uczelni (był „prawie dyplomowanym politykiem”). Znałam ten ból z autopsji i cieszyłam się, że już go miałam za sobą. Tytuły naukowe były wtedy co prawda niczym więcej, jak snobistycznym dodatkiem przed nazwiskiem, ale czasem się przydawały. Na przykład w takich momentach jak tamten, kiedy Metka krzyknął do de Blanca: „To może i ty pokaż nam swój dyplom, ty… pseudopraski kutafonie!”.

(Obydwoje z „Bielmem” spojrzeliśmy wtedy na mózg drużyny Superchampionów. Na twarzy Makśmiuka malowała się nienawiść, na mojej – wyraz najwyższej aprobaty. Wbrew pozorom oraz dzielącym nas różnicom zdążyłam już polubić Metkę i autentycznie żałowałam, że to uczucie nieodwzajemnione. Moja sympatia do naszego grubaska wzrosła wtedy dodatkowo z uwagi na całkiem udane wyzwisko. Zarówno Bartłomiej, jak i Max pochodzili z Pragi, tyle że nasz generał z tej oryginalnej, czeskiej, a „Bielmo” z tej po drugiej stronie Wody.)

Chociaż Makśmiuk zapowiedział przerwę na reklamę, już po piętnastu sekundach wróciliśmy do nagrań. W końcu mieliśmy niezłe opóźnienie. Gdy do następnej rundy wojennej wyznaczyliśmy Syndora, okazało się, że naszych przeciwników ponownie reprezentowała siksa.

Wściekłam się. Już nawet nie chodziło o to, że było to sprzeczne z podstawowym regulaminem gry, bo, jak wspomniałam, od początku wiedzieliśmy, iż jeden z jego punktów dopuszczał wszelkie możliwe odstępstwa za zgodą producenta programu. Skoro producent nie protestował, znaczy, że się godził na siksę w boju po raz trzeci. Wściekałam się ogólnie na wszystko, czułki na głowie zaczynały mnie uwierać, drażniła obecność siedzących w tej samej klatce Bartka i Metaksy.

– Zróbcie coś – syknęłam przez zaciśnięte zęby. – Ta mała jest walnięta, sami widzicie – powiedziałam, wskazując palcem na gówniarę.

Pokiwali tylko głowami, co dodatkowo mnie wkurzyło. Zdawałam sobie sprawę, że niewiele można było zdziałać, ale pozostawienie – ot tak, bez walki – nie najsilniejszego w drużynie kolegi na pastwę tej naładowanej energią smarkuli jeszcze bardziej grało mi na nerwach.

Syndor z początku całkiem nieźle sobie radził. Przyłożył jej ładnie z lewa w policzek, wyrównał z drugiej strony. Gejostwo dawało mu luksus nieprzejmowania się płcią słabszą i podobnymi bzdetami. Stopniowo jednak młoda zaczęła zyskiwać przewagę. Po kolejnym celnym wymachu młódki Synd pochwycił jej prawą rękę i zerwał z niej rękaw. Na przedramieniu siksy ukazał się przepisowy tatuaż, którym wszyscy byliśmy znaczeni tuż po urodzeniu, zanim wprowadzano kilka lat temu obowiązek umieszczania w pępku chipów rozpoznawczych.

Syndor zamarł. Nie wiem, co zobaczył na tej obnażonej ręce, bo z naszej klatki nie mogliśmy tego dojrzeć, ale musiało nim nieźle wstrząsnąć. Domyślałam się, że może sprowadzono tu jego byłą kochankę, odpowiednio zmutowaną, a Synd poznał ją dopiero po tatuażu, niepodlegającym zmianom przez całe życie. Dobry sposób, by się nas pozbyć. Jeden z wielu, umówmy się.

Może to zasługa wcześniejszej uwagi Bartosza, tfe, Bartłomieja, najlepiej Bartka, ale zrobiło mi się wtedy autentycznie żal Syndora. Widać było, że siksa już go ma.

Kobieta, choć w zasadzie dziewczę jeszcze, wykorzystała bowiem chwilę nieobecności myślowej Syndora. Uderzyła go z całej siły łokciem w twarz, a kiedy padł na wznak, skoczyła mu na brzuch i jęła tłuc na oślep krótkimi razami. Mogłabym tak pisać i pisać o tej sieczce, ale, po pierwsze, nie za bardzo się na tym znam, a po drugie, nawalanka była tak ostra, że na jej wspomnienie do dziś włosy mi się jeżą na karku. Usłyszałam trzask łamanego nosa, a potem krzyk wydobywający się z gardła naszego czarusia, potwierdzający nokaut. Moje dłonie wpijały się w siatkę klatki, gdy wynosili Syndka na zaplecze. Złamałam nawet paznokieć.

Przeciwnicy oczywiście wzorowo odpowiedzieli na wszystkie pytania naukowe, uzyskali znaczącą przewagę i wykrzywiali wredne mordy w obrzydliwych uśmiechach. Młoda klaskała. Cała sala oczekiwała w napięciu na ostatnią rundę.

Pragnę zaznaczyć, że nie była to dla nas jakaś nadzwyczajna sytuacja. Zdarzało się, że przegrywaliśmy przed ostateczną rozgrywką, zawsze jednak udawało nam się osiągnąć przewagę pod koniec programu. „Superchampionów nie poznaje się po tym, jak zaczynają, tylko jak kończą.” – Takie hasło nam przyświecało.

Gdyby Bart nie wystawił mnie teraz do walki, sam musiałby się bronić przed moim atakiem. Jako rozsądny przywódca wiedział o tym aż za dobrze, więc nie tracił czasu na zbędne dyskusje. Spłynęłam na dół po czymś, co wyglądało jak obłok, a było naprawdę jedną wielką napompowaną do granic wytrzymałości prezerwatywą (połączono dwa w jednym – product placement i oszczędność na wystroju). „Chmurka” nadziała się na szpikulec zamontowany tuż przy podłodze, huknęło nieźle, ale byłam na to przygotowana.

Zdziwiło mnie natomiast wystawienie do pojedynku ze mną cichego gościa, który bardziej mi wyglądał na mózgowca niż wojownika. Psychicznie nastawiałam się cały czas na siksę, tym większe zatem było rozczarowanie. „Nie chcą wygrać, czy co?”, pomyślałam.

Kuśtykając, podszedł do mnie, żeby uścisnąć mi dłoń przed walką. Kolejne zaskoczenie, bo już nikt od niepamiętnych czasów nie celebrował tej tradycji w pojedynkach. Odpadłam jeszcze bardziej, gdy facet ucałował moją dłoń w bardzo staroświecki (chyba polski?) sposób. Na sali rozległy się chichoty, ale ja poczułam się skonfundowana. Głupio w końcu nawalać kogoś, kto minutę wcześniej okazywał ci szacunek w tak wyszukany sposób.

Gdy facet oddalał się do swojego rogu, ujrzałam przyczynę kuśtykania. Mój przeciwnik nie miał nogi poniżej kolana, zastępowała ją proteza, słabo zresztą skrywana. Miałam się bić z inwalidą. Przez głowę przebiegały mi różne myśli. Dotychczas fizyczne ułomności teleturniejowych graczy były skrzętnie ukrywane, więc w tym szaleństwie musi być jakaś metoda… Ale jaka? Usiłowałam zmusić do pracy moje przetrzebione komórki mózgowe.

Muszę od razu zaznaczyć, że nie byłam ani wyjątkowo uzdolniona w bójkach, ani też szczególnie w nich szkolona. Braki siłowe i techniczne nadrabiałam intuicją i sprytem, ale przede wszystkim determinacją i ambicją, w trakcie walki czasami przeistaczającą się w ślepą furię. Światła kamer były dla mnie źródłem dodatkowej adrenaliny.

Nie chciałam nokautować swojego beznogiego przeciwnika, ale ich przewaga punktowa była tak duża, że wydawało się to jedną szansą na wygranie programu. Rozległ się gong.

Facet natarł całkiem szybko jak na kogoś bez odnóża, ale w zasadzie był bez większych szans. Zrobiłam błyskawiczny unik, podcięłam go, sprowadziłam do parteru i usiadłam mu okrakiem na plecach, wykręcając zdrową nogę do tyłu.

Czekałam spokojnie na odliczanie sędziego, gdy nagle poczułam na twarzy bardzo mocne, wyraźne pieczenie. Łeb unieruchomionego przeze mnie gościa rytmicznie tłukł o podłogę. Facet właśnie przechodził atak padaczki. Gapiłam się na niego, a gdy w końcu podniosłam wzrok, ujrzałam stojącą nade mną siksę, szykującą się do wymierzenia mi kolejnego policzka.

– Zostaw go – wycharczała. – Spróbuj ze mną. Nie będziecie musieli odpowiadać na żadne pytania.

Kiwnęłam głową i popatrzyłam w górę na de Blanca. z niemym zapytaniem o zezwolenie na zmianę regulaminu wymalowanym na mordzie. Max wisiał nadal w swej anielskiej pozie, z rękami ułożonymi w piramidkę i zadumanym wyrazem twarzy. Telewidzom mogło się wydawać, że się namyśla, ja wiedziałam natomiast, że czeka na instrukcje z reżyserki. Nie spodziewałam się jednak większych trudności – wydawano zezwolenia na znacznie większe odstępstwa od regulaminu, a dodatkowa walka zapewniała programowi lepszą oglądalność.

Po wyrażeniu zgody producenta ustami Makśmiuka stanęłyśmy z siksą naprzeciw siebie. Była już nieźle poturbowana po poprzednich walkach – cała w siniakach, z krwawiącymi zadrapaniami, porwaną garderobą i rozczochranymi włosami. Rzuciłam okiem na tatuaż, który wywarł tak wielkie wrażenie na Syndorze. Nic wielkiego: nudny lechicki wzorek wydziargany na ramieniu przez uprawnionego Położnika Koalicji, po walce lekko zaczerwieniony. Z bliska gówniara wydawała się jeszcze młodsza, góra piętnaście lat. Pewnie sierota, pomyślałam. Żaden normalny rodzic nie narażałby dziecka w takim wieku na teleturniejowe atrakcje.

Kątem oka znowu zauważyłam szarą sylwetkę na górze. Postać wpatrywała się w nas z uwagą, czułam jej wzrok ślizgający się po moich barkach i nogach.

Pierwsza zaatakowała siksa. Dowaliła mi pięścią w brodę tak, że poczułam smak krwi w ustach. Oddałam jej zgrabnym kopniakiem w bok kolana, może mało medialnym, ale za to piekielnie skutecznym. Po takim ataku któregokolwiek z chłopców z mojej drużyny smarkuli odpadłaby połowa nogi, ale ja, jak wspomniałam, byłam siłowo kiepska. Poza tym lakierowany bucik trochę ześlizgnął mi się po jej skórze. Tak więc po tym ciosie mała nie odniosła żadnych większych obrażeń, wiła się jedynie z bólu przez kilkanaście sekund. Ja w tym czasie napawałam się widokiem jej cierpienia. Potem znienacka pociągnęłam ją z tyłu za włosy. Siksa przewróciła się na podłogę. Ciągnęłam ją przez połowę sceny, dopóki reżyser nie krzyknął wyraźnie: „Stop!”.

Wypuściłam z rąk smarkulę. Podniosłam otwarte dłonie do twarzy. Spomiędzy palców sterczały mi kępki wyrwanych dziewczynie włosów. Trochę się zdziwiłam, bo myślałam, że ją ciągnę za perukę, którą zazwyczaj charakteryzatorzy programu przypinali niskim zawodniczkom.

Mała nadal leżała na ziemi. Zaczęło się odliczanie. Raz, dwa, trzy… Podniosłam obie dłonie do góry z palcami złożonymi w dwie victorie. Kłaniałam się głęboko publiczności… Cztery… Pięć…

Kątem oka widziałam cieszących się w klatce Metaksę i Bartka. Syndora nadal z nimi nie było. Siksa musiała go nieźle pokiereszować. Nic to, jakoś się wyliże, dziś i tak nie będzie już nagrania. Sześć…

I w tym momencie znowu spojrzałam w górę, po czym nagle doznałam olśnienia. Znajomą mi sylwetkę w szarościach widziałam przecież po raz ostatni ponad dekadę temu na sali sądowej.

***

Szara sylwetka pieprzyła wtedy jakieś komunały o nadpobudliwej, niedostosowanej społecznie jednostce, mającej poglądy polityczne jawnie sprzeczne z jedynie obowiązującymi prawem i(lub) moralnością.

– Czy takiej osobie można powierzyć opiekę nad dzieckiem, naszą ukochaną wnuczką? – pytała retorycznie. – Nie wspomnę o tym, że moja synowa nie pracuje, czasem jedynie chałturzy, nie ma zatem stałego źródła dochodu. Co innego w przypadku naszej rodziny. Etat mój oraz syna w ministerstwie gwarantuje temu dziecku stabilną przyszłość.

– Dziękuję panu – chłodno przerwała sędzina (od dwudziestego wieku za sędziowskim stołem prawie zawsze zasiadają kobiety). – Czy pan podtrzymuje swoje zdanie? – spytała młodszą, nieco zamazaną kserokopię mojego teścia. Duplikat kiwnął głową na znak zgody, nie odzywając się ani słowem. Nie dziwiło mnie to. Dominik zawsze był tchórzem.

– Ale zabierze jej pan w ten sposób wszystko – spokojnie mówiła teraz do mojego byłego męża pani sędzia. – To oznacza zero kontaktów ze znajomymi ludźmi, po prostu nic. Zero. Null.

– Sama wybrała – odparły stanowczo białolice kserokopie szarości, które właśnie odzyskiwały kolory.

– Ale… – próbowała coś powiedzieć sędzia.

– Zamknij się – przerwałam jej stanowczym tonem. Drętwym, totalnie naćpanym. – Niech zabiera wszystko, ha, ha! Dziecko i tak nie jest jego.

– Hola, hola! – krzyczy sędzina, waląc swym śmiesznym młoteczkiem w stół, aż lecą drzazgi. – Ojcostwo nie jest przedmiotem tego postępowania!

– Ona niczego już w życiu nie osiągnie. Nie dopuszczę do tego – podsumowuje Dominik.

***

Przywrócił mnie do rzeczywistości mocny cios w lewy bok, wymierzany mi ręką z tatuażem. Pielęgnowaliśmy niegdyś tę rękę z Dominikiem, całymi nocami uspokajając płaczącego niemowlaka, na którego alergicznej skórze rany po igle nie chciały się goić. Obowiązkowe dziargi na skórze dzieci stanowiły mieszankę znaków ich rodziców. Mały motyl z prawej na ramieniu siksy jest tak podobny do mojego…

– To dla ciebie, mamo – powiedziała siksa, waląc mnie w żebra.

Zrobiło mi się mokro pod powiekami. Po prawym policzku popłynęła pierwsza od dekady łza.

A potem straciłam przytomność.

***

– Cztery, pięć, sześć… Proszę pani, proszę się obudzić… siedem, osiem… Na dziesięć otwieramy oczy, dziewięć, dziesięć. Już!

Głos dochodził z zewnątrz i dudnił niczym przetworzony przez głośniki.

Otworzyłam powoli powieki. Efekt okazał się katastrofalny. Cała otaczająca mnie ciemność nagle wybuchła. Otaczała mnie sama biel – mleczna sala, ludzie w śnieżnych kitlach, biała góra puchu, na której leżałam. W bladosinej ręce tkwił wenflon, do którego przezroczystą rurką spływała dziwnie tu wyglądająca, bo kolorowa ciecz.

– Jest pani w szoku, ale to normalne – huczał uspokajająco ów głos, w całkiem zresztą miły sposób.

– Wszystko z nią w porządku? – zapytał ktoś inny.

Przejechałam językiem po spieczonych wargach. Trochę bolała mnie głowa, ale reszta w zasadzie wydawała się w porządku. Powiedziałam o tym obecnym na sali.

– Świetnie. Nie zauważam większych zmian. To będzie standardowa procedura – orzekł miły głos. – Proszę wyjąć pacjentce wenflon.

Potem ktoś pomógł mi się podnieść. Padło pytanie, czy kręci mi się w głowie. Nie kręciło mi się.

– Dobrze to pani znosi – pochwalono mnie. – Proszę spróbować wstać i przejść parę kroków po sali.

Kiedy podnosiłam się z posłania, zauważyłam, że mam na sobie jedynie półprzezroczysty fartuch szpitalny, bez żadnej bielizny. Fartuch w standardowym rozmiarze był dla mnie stanowczo za krótki. Wszystko jedno zresztą, bo struktura wdzianka i tak pozbawiała mnie jakiejkolwiek intymności. Poza tym miałam kłopoty ze wzrokiem – oczy trochę rozbiegane i łzawiące, rozedrgane powieki, nieostre widzenie. Powiadomiłam ich o tym. Pokiwali ze spokojem głowami i powtórzyli, że to normalne po takim zabiegu.

Po zmierzeniu ciśnienia miły pan o takich rysach twarzy, które łatwo się zapomina, zbadał mi puls i obejrzał źrenice.

– Zgodnie ze standardową procedurą, która obowiązuje nas w takich przypadkach, już dziś mogę panią wypisać. – Mówiąc te słowa, uśmiechał się do mnie grzecznie. – Oczywiście będzie pani zobowiązana zostawić nam swój adres pobytu oraz zgłaszać się na rutynowe kontrole przez najbliższe dwa, trzy miesiące.

Zgodziłam się na wszystko. Czy miałam zresztą inne wyjście? Ze swoich poprzednich doświadczeń szpitalnych wiedziałam, że każdy następny dzień przebywania w tym miejscu byłby dla mnie prawdziwą udręką. Źle znosiłam zamknięte przestrzenie.

Z bieli sali zabiegowej wyszłam w asyście pielęgniarki na długi beżowy korytarz. Tuż za pierwszym zakrętem stał, cóż za zbieg okoliczności, on, właśnie on. Mój eksmąż Dominik. Byłam na to przygotowana.

Nie dać nic po sobie poznać, nie dać się sprowokować, oni przecież lubią sprawdzać skuteczność swych działań w taki właśnie sposób. Wyobraziłam sobie, że zamiast twarzy mojego eksmałżonka – i tak rozmazanej – na jego szyi tkwi ogromna rolka różowego papieru toaletowego. Dzięki temu zabiegowi – to nawet nie było takie trudne – popatrzyłam na Dominikową gębę z mieszankązaciekawienia i rozbawienia. Nie zdradziłam się ani słowem, ani gestem, gdy zza pleców mojego byłego męża, mężczyzny słusznej postury, wyłonili się moi eksteściowie.

To prawda, że bezpośrednio po zabiegu wyostrzały się zmysły. Czułam, że mama, przepraszam, była mama, wskazała na mnie upierścienionym palcem, stając za moimi plecami. Drgania szpitalnego powietrza poinformowały mnie również o tym, że kiedy minęłam mojego wiecznie szarego i niewyraźnego teścia, jego twarz wykrzywił taki grymas, jakby biedak zmuszony był patrzeć przez te całe długie pięć sekund, zanim zniknęłam w windzie, na rozdeptanego karalucha.

Ale dla mnie najważniejsze było to, że moja metoda zadziałała. Pamiętałam wszystko, a przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Rada Gośki się przydała. Zgodnie z nią podczas zabiegu „dezynfekcji wspomnień” (bo tak eufemistycznie nazywano wykonaną na mnie operację nakazaną wyrokiem sądu) należało intensywnie skupić się na skonstruowaniu maksymalnie abstrakcyjnej historyjki. Powinna ona mieć jak najmniejsze oparcie w rzeczywistości, którą chcieli mi wymazać z pamięci. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę z tego, że nie ucieknę całkowicie od realizmu, mogłam jednak pozwolić sobie na umieszczenie w moim nibyśnie na przykład postaci Syndora, którego osoba nie była objęta nakazem wymazania. Mimo pozytywnych pierwszych wrażeń (rozpoznałam w końcu bez większych problemów moich byłych teściów) nadal obawiałam się kontaktów z podlegającymi wymazaniu ludźmi, których nie potrafiłam nie użyć w mojej – z założenia abstrakcyjnej – historii. Oczywiście na czele tych postaci stało Maleństwo.

W przebieralni próbowałam trochę ochłonąć. To było trudne, bo zdawałam sobie sprawę z tego, że mnie obserwują. Mógł mnie zdradzić jeden nieostrożny ruch, a wtedy zostałabym zatrzymana w szpitalu, a może nawet poddana powtórnemu zabiegowi wymazania pamięci. Bardzo się starałam, aby moje zachowanie wyglądało na zupełnie naturalne, a wykonywane ruchy – na opanowane i powściągliwe. Choć spieszyło mi się jak diabli. Kiedy jednorazowe szpitalne wdzianko wylądowało w koszu na śmieci, a ja skończyłam się malować i czesać (zauważyłam, że podświadomie uformowałam na czubku głowy coś na kształt owadzich czułków), uznałam, że jestem gotowa do wyjścia.

Tuż za szpitalną bramą dostrzegłam postój taksówek. Właśnie podjechała pusta. Złapałam ją, gdy nagle ktoś wybiegł z budynku.

– Pani Blue, pani Blue! – krzyczał zasapany. – Pani Meo! – dodał, widząc brak reakcji na nazwisko.

Odwróciłam się powoli od drzwi, usiłując za wszelką cenę nie okazywać jakichkolwiek emocji.

– Muszę przyzwyczaić się z powrotem do mojego panieńskiego nazwiska – powiedziałam do młodego lekarza, który stanął przede mną. – Nikt tak się do mnie nie zwracał w ciągu ostatnich paru lat.

– Wiem, wiem – machnął niedbale ręką. – Nie pani pierwsza. – Jeśli chciał mnie pocieszyć, to mu się nie udało. – Pani Meo, szef zapomniał dać pani receptę na Promemo. Wie pani, te małe fioletowe pastylki, które zapisaliśmy pani też przed zabiegiem.

Wiedziałam. Obficie nawoziłam nimi trawkę w moim ogródku (może miałam obsesję, ale nie mogłam całkowicie wykluczyć tego, że Dominik i jego rodzinka przeglądają moje śmieci).

– Jak mam je brać?

Mimo wszystko w moim głosie dało się chyba słyszeć westchnienie ulgi. Muszę się lepiej kontrolować.

Lekarz popatrzył na mnie badawczo. Było coś dziwnego w jego spojrzeniu. Zaraz, czy on nie ma przypadkiem bielma na lewym oku?

– W takich samych dawkach jak poprzednio – powiedział. – Dwa razy dziennie, popijać wodą. Proszę nie zapomnieć o obowiązkowej wizycie u profesora za miesiąc.

– Nie zapomnę – obiecałam, otwierając drzwi taryfy. Taksówkarz właśnie odbierał jakieś zlecenie przez CB-radio i zaczynał się trochę niecierpliwić. – Jeśli to wszystko…

– Tak, to wszystko – wzruszył ramionami młody medyk. – Powodzenia na nowej drodze pamięci – krzyknął jeszcze, gdy już ruszaliśmy spod szpitala.

– Dokąd jedziemy?

Pytanie taryfiarza wyrwało mnie z zamyślenia. – Proszę mnie podwieźć do najbliższego centrum handlowego – odpowiedziałam po chwili zastanowienia.

– Czego? – zdziwił się kierowca.

– No, malla – przetłumaczyłam ze staropolskiego na nasz.

– Aha. Będziemy za pięć minut – powiedział i zamilkł. Nie odezwał się aż do końca podróży. Wynagrodziłam mu ten brak paplaniny dużym napiwkiem.

W mallu przez kwadrans szukałam czynnego telefonu na kartę. W dobie przypadającej na statystycznego Polaka jednej i ośmiu dziesiątych komórki tego typu urządzenia zanikały i nie było prostą rzeczą je odnaleźć. Własnego telefonu nie chciałam używać ze względu na nieźle już u mnie rozwiniętą i stale się rozwijającą manię prześladowczą.

W końcu jednak udało mi się trafić na to, czego szukałam. Stara budka telefoniczna znajdowała się tuż przy wejściu do garaży, w bardzo głośnym i często uczęszczanym przez klientów miejscu. Nie było tam zatem warunków do rozmowy – w krótkich żołnierskich słowach poprosiłam tylko Syndka, by podleciał pod centrum i mnie stamtąd zabrał.

Mój osobisty gach uwinął się w osiem minut. Pokiwałam z uznaniem głową na widok wypchanego naszymi rzeczami miniracketa. Do północy mieliśmy już być dwie planety stąd. Jak na razie obmyślony przez nas plan, dopracowywany w ciągu ostatnich trzech miesięcy, działał bez zarzutu.

– To co? Lecimy budować naszą nową przyszłość? – zapytał z uśmiechem Synd, włączając w pojeździe dodatkowy napęd.

Odwzajemniłam uśmiech. Przyszłość spała na tylnym siedzeniu, porwana przed godziną z koalicyjnego żłobka i rzeczywiście była trochę zamazana. Zauważyłam jednak, że pod wpływem mojego uporczywego wzroku zaczynała się wiercić. Nie chciałam jej budzić, więc wróciłam na swoje miejsce przy Syndzie, przeżuwającym właśnie batonika.

– Włączyłem autopilota – oznajmił. – Do granicy będziemy mieli trochę czasu dla siebie.

– To dobrze. Podaj cegłę – poprosiłam, za co oberwałam w oko czekoladką.

– Wszystko w porządku? – Syndek przestraszył się konsekwencjami swojego rzutu.

– Tak – odparłam. – Mam jeszcze problem z koordynacją wzrokowo-ruchową – przyznałam.

– To podobno normalne. – Pogłaskał mnie po plecach. – A jak mała? Widzisz ją wyraźnie?

– Nie bardzo. Jednak trochę ją eksploatowałam w swoim śnie.

– Hm… będziemy musieli nad tym popracować. Czytałem coś na ten temat.

Ogarnęło nas lenistwo, więc rozłożyliśmy siedzenia i włączyliśmy telewizję. Akurat leciało „Co za dno”, ulubiony kiedyś teleturniej Syndora. Prowadził go jakiś facet z ulizaną grzywką, krzywym zgryzem i ogólnie mało inteligentnym wyrazem twarzy. Otwarcie krytykował tępotę umysłową startujących, a także urodę zawodniczek, a właściwie jej brak.

– Gupi pedał – powiedział Syndek. W regionie, z którego pochodził, mówiło się właśnie w ten sposób. „Gupi” – bez „ł”.

A potem przez pół godziny usiłował mnie uspokoić, inaczej udusiłabym się ze śmiechu.

 

 

Dorota Dziedzic-Chojnacka – poetka, pisarka i autorka opowiadań, w tym literatury dziecięcej oraz radca prawny.

Laureatka licznych nagród i wyróżnień w konkursach poetyckich oraz prozatorskich (m.in. w konkursie im. J. Śpiewaka 2003, O Laur Opina 2004, Ikarowe Strofy 2004, Bazgroł 2013, Horyzonty Wyobraźni 2013). Debiutowała kilkoma wierszami w antologii młodej płockiej poezji „Kroki po śladach” (1997); debiutancki tom poezji „zwalniam.zwalniam” (Anagram 2004); liczne publikacje w antologiach pokonkursowych (m.in. wiersze w „Iluzja horyzontu” 2004 i „Miłość niejedno ma imię” 2005, opowiadanie w „Miłość niejedno ma imię” 2004, opowiadanie kryminalne w „Kryminalna Piła. Błąd w sztuce” 2013) i czasopismach (m.in. Cogito, Portret, Graffiti, Esensja); tłum. Na język czeski (Bohema 5/2004, 5. ročnik Dny poezie w Broumově 2004). Autorka aforyzmów.

W 2014 r. ukazała się jej powieść pt. „Zbrodnia na boku”.

Autorka prac naukowych i popularyzatorskich z prawa pracy oraz prawa ochrony środowiska.

 

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Lista Pomocnicza 2018
Lista Pomocnicza Nagrody im. Janusza A. Zajdla gotowa!
Zew Zajdla Jacek Falejczyk - 4 stycznia 2019

Rok 2018 już za nami, ale głosowanie na Nagrodę Fandomu Polskiego im.…

Zew Zajdla 2019
Zew Zajdla 2019 wystartował!

Nominacje do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla zostały oficjalnie ogłoszone…

Zew Zajdla 2019 koniec
Zew Zajdla 2019 zakończony
Zew Zajdla Jacek Falejczyk - 15 sierpnia 2019

Polcon już za nami, a wraz z nim Gala Nagrody Fandomu Polskiego…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit