Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jarosław Misiak „Wzgórze H 224”

Opowiadania Jarosław Misiak - 11 grudnia 2015

plaza

Czas, przestrzeń i ludzkie zmysły potrafią zakpić z nas i doprowadzić do szaleństwa. Jarosław Misiak i jego opowiadanie „Wzgórze H 224”.

Żołnierze leżeli na wznak, gapiąc się do znudzenia na słoniowate chmury. Znali ten skrawek nieba na pamięć i chociaż nigdy nie udało się im dostrzec Najważniejszego Generała, to w każdej chwili potrafili odgadnąć, w jakim jest humorze. Dzisiaj musiał być zły i nadąsany, dlatego pancerne słonie przetaczały się powoli ponad ich głowami. Taka bezkrwawa demonstracja siły.

– Będzie burza – powiedział ktoś bez sensu.

Pozostali milczeli. Dziewięciu ludzi uciekało od siebie wzrokiem, odgradzało się barierą ciszy, którą rozbić mógł jedynie rozkaz. Było ich dziewięciu, a jeszcze niedawno oddział liczył ponad sto osób. Ci, którzy zginęli, wciąż dzielili wzgórze H 224 z garstką ocalałych. Różnica między żywymi a umarłymi zacierała się tutaj szybko i osiągnięcie końcowego wyrównania bilansu wydawało się kwestią najbliższych dni.

Sierżant przygniótł butem dymiący niedopałek. Obserwował w skupieniu pozycje nieprzyjaciela. Jego okrutne oczy przywarły do szkieł lornetki niczym pijawki.

– Dwóch na zwiad – rzucił sucho, nie odwracając się do żołnierzy.

„Dwóch do ziemi” – pomyśleli.

Nikt się nawet nie poruszył. Resztka instynktu przetrwania podpowiadała im, że lepiej mieć ziemię pod plecami niż odwrotnie. Sierżant wybrał dwóch znajdujących się najbliżej. Kiedy zapadł zmrok, pechowcy wydostali się z okopów i poszli po stromym stoku w dół. Młody szeregowiec oglądał przez kilka sekund ich zgarbione plecy, potem szarość zamknęła się za nimi i chłopak pomyślał, że tamci bezszelestnie rozpadli się w proch. Czekając na zmianę warty, próbował odtworzyć w wyobraźni wygląd normalnego świata.

Musiało przecież gdzieś istnieć inne niebo i wzgórza nierozorane pociskami artylerii. Gdzieś żyli ludzie, którym sen z powiek spędzała choroba ulubionego psa albo wyniki ligowe lokalnej drużyny sportowej. Ludzkie życie miało gdzieś znaczenie, było czymś więcej niż elementem systemu obronności wzgórza H 224. Szeregowiec nie potrafił sobie przypomnieć, czy w normalnym świecie jego życie też miało jakieś znaczenie. Ile czasu tkwili uwięzieni na H 224?

Nie pamiętał. Dwa, trzy, a może cztery miesiące. To wiedział jedynie Generał w Niebie i jego namiestnik na wzgórzu – Sierżant. Chłopak odnosił wrażenie, że spędził tutaj wieczność. Wciąż mieli zapasy wody, żywności oraz amunicji, a więc najwyżej trzy, cztery miesiące. Inaczej zginęliby z głodu.

Noc była zadziwiająco cicha. Nie słyszał nikogo po przeciwnej stronie ani oddechów towarzyszy broni, a jednak nie spał, wypatrując ukrytego w ciemnościach nieprzyjaciela.

Nagle Sierżant wrzasnął coś o ostrzale artyleryjskim. Noc pękła w ułamku sekundy. Niebo sypnęło pociskami, ogień moździerzy szatkował ich pozycje jak rzęsisty deszcz. Granaty eksplodowały wokół, wyrzucając w powietrze grudy wilgotnej ziemi. Trzech żołnierzy rzuciło się w panice do doszczętnie rozbitego bunkra.

– Kurwa, z daleka od bunkrów! – zachrypiał Sierżant.

Nieprzyjaciel miał wystarczająco dużo czasu, aby dokładnie poznać rozmieszczenie pozycji obronnych. Kiedy odezwą się ciężkie, precyzyjne działa, tamtych trzech nie będzie miało żadnych szans. Sierżant powstrzymał następnego żołnierza próbującego szukać schronienia w betonowych ruinach.

– To jest grobowiec – krzyknął mu w twarz i siłą powalił na ziemię.

W tej samej chwili rozległ się huk, po którym świat powinien przestać istnieć. Dwa pociski wielkiego kalibru trafiły równocześnie w jeden punkt. Oszołomiony szeregowiec patrzył na fontannę gruzu tryskającą z miejsca, w którym znajdował się niegdyś bunkier. Doznał olśnienia lub po prostu porażającego szoku. Rozpoznawał wśród kawałków betonu i strzępów rozdartej blachy ludzkie szczątki. Mógłby przysiąc, że widzi głowę tego, który przepowiadał burzę. Głowa krzyczała coś do niego, była starsza stopniem i zapewne wydawała ważne polecenie. Chciał pobiec tam, złapać czerep kaprala meteorologa, żeby nie rozpadł się jak arbuz, spadając z dużej wysokości. Wzruszająca żołnierska troskliwość – towarzysze broni. Później przyłoży okaleczony czerep do ucha, tak jak się robi ze znalezionymi na morskiej plaży muszlami. Będzie słuchał uważnie każdego słowa, szumu, no i oczywiście nawilży roztrzaskaną skorupę wodą z własnej manierki.

Na szczęście szeregowiec potknął się i runął w lej wyorany przez pociski. Upadł na twarz. Poczuł smak krwi z rozbitych ust.

„Będzie burza” – mówił kapral rano.

A może było to w zeszłym miesiącu? Może kapral powiedział: „Dam sobie głowę uciąć, że będzie burza?”. Właściwie mógł tak powiedzieć.

Noc znów stała się cicha. Szeregowiec leżał bez ruchu, czekając na odgłos strzału w potylicę. Czy usłyszy strzał, zanim umrze? Chyba tak. Ostrzał artyleryjski ustał, jednak nikt nie przychodził, aby zająć wzgórze. Zgodnie z koszmarną wojenną logiką po takiej nawałnicy powinno nastąpić natarcie piechoty. Teraz zresztą do zdobycia H 224 wystarczyłby pluton uzbrojony w pistolety na wodę. Nic się nie działo. Chłopak przytulił się mocniej do chłodnej ziemi. Wdychał intensywną woń, niespodziewanie przypominającą zapach nieuleczalnej choroby. Pomyślał, że wzgórze musi cierpieć. Bomby rozrywają żywą tkankę, zdzierają świeże strupy, jątrzą w ranach, które nie zdążyły się jeszcze zabliźnić. Jeśli wzgórze odczuwa ból, to jakże musi ich wszystkich nienawidzić. Zaczął padać deszcz. Krople wsiąkały w mundur szeregowca, po kilku minutach pierwsze strużki wody rozlały się po jego plecach. Pod przemoczoną bluzą koszula zamieniała się w chłodny kompres. Mdły zapach choroby ulotnił się i chłopak nie był już pewny, czy ziemia rzeczywiście cierpiała. Być może bliskość rozkładających się ciał sprawiła, że uległ złudzeniu. Albo wszechobecny tutaj swąd prochu?

Dno leja powoli wypełniało się wodą. Musiał podciągnąć się wyżej, tam gdzie nie sięgała błotnista kałuża. Zmiana pozycji wywołała atak dreszczy – mokre ubranie, klejąc się do skóry, wysysało z organizmu resztę ciepła. Szeregowiec spostrzegł, że zrobiło się jasno. Leżąc w rowie, przegapił świt, tymczasem niebo nabrało stalowoszarej, wojennej barwy. Znalazł się w pułapce. Zamknięty w ciasnej klatce pod ołowianym niebem, którego ciężar poczuje wkrótce na karku. Stąd nie było ucieczki. Jakaś postać pochylała się nad nim, widział wyraźnie lufę karabinu, lecz ludzkie widmo przysłaniała mgła i ciężkie opary.

– A więc tu się schowałeś! Myślałem już, że cię dostali – powiedział Sierżant.

Stał na skraju leja, był prawdziwy, z krwi i kości i prawdziwa była poranna mgła.

– No co jest, obudź się wreszcie – warknął. – Przeleżałeś cały atak, całą pieprzoną noc gniłeś w tej norze, kiedy inni walczyli o twoją dupę!

Chłopak uświadomił sobie, że właściwie czekał na nadejście nieprzyjaciół. Chciał ujrzeć ich twarze, aby uczucie nienawiści nadało jego śmierci ludzki wymiar. Gdzie oni byli?

– Weź się w garść, gówniarzu. – Sierżant szarpał go za rękę.

Pozostali żołnierze przybiegli oglądać widowisko. Jeden, drugi… Wszyscy. Pomogli mu wyczołgać się z kryjówki. Ich obojętne twarze nie wyrażały zgorszenia. Były podobne do woskowych odlewów utrwalających oblicza ludzi, którzy już od dawna nie żyją.

– Kurwa, obudź się! – Sierżant wymierzył mu policzek, a potem chwycił chłopaka za włosy i przyciągnął do siebie jego głowę. – To twoje flaki powinienem zeskrobywać z kamieni. Ty cholerny, parszywy tchórzu!

Ich twarze zbliżyły się ku sobie niby w zapowiedzi pocałunku. „Jeśli mnie poliże, odgryzę mu język” – postanowił szeregowiec.

– Zapamiętaj moje słowa. – Na skroni Sierżanta pulsowała niebieska, nabrzmiała żyła.

Chłopak nie odrywał od niej wzroku. Tak dobrze byłoby wyszarpać ją zębami spod chropowatej skóry. Sierżant odepchnął go i zwrócił się do reszty oddziału.

– Możecie się trochę przespać, zasłużyliście na odpoczynek. – Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. – A ty pójdziesz na punkt obserwacyjny – polecił szeregowemu.

– Tak jest – odparł chłopak.

– Nie sądzę, żeby miało się coś stać – dodał Sierżant – ale lepiej mieć oczy otwarte. Weź się w garść, synu.

– Tak jest, sierżancie.

Dowódca odszedł, nie wspominając żołnierzy z bunkra oraz zwiadowców. Stąd i tak nie było ucieczki.

Punkt obserwacyjny znajdował się w ruinach parterowego domku, w którym przed wojną mieszkali właściciele dwóch groźnych psów. Szeregowiec pamiętał, że kiedyś obok domu stały budy opatrzone tabliczkami z imionami tych zwierząt. Na drewnianym ogrodzeniu wymalowano ostrzeżenie: „UWAGA! ZŁE PSY”. Budynek został zniszczony pierwszego albo drugiego dnia walk. Był to jedyny cywilny obiekt na wzgórzu. Zachowało się po nim miejsce przysypane stertą gruzu, gdzieś na dnie rumowiska leżały przerdzewiałe psie wizytówki. Deszcz przestał padać. Żołnierz ukrył się w ruinach, skąd obserwował przez lornetkę okopy wroga. Jak zwykle po tamtej stronie panował absolutny bezruch. Co najwyżej jakiś teatr cieni,pojawiających się na mgnienie oka i natychmiast znikających. Tylko zamaskowane stanowiska artylerii, umocnienia i gniazda karabinów maszynowych pozwalały domyślać się obecności wojska.

Psy nazywały się Kerberos oraz Hypnos. Groźnie, ale ładnie.

Szeregowiec zauważył, że oddziały oblegające wzgórze zachowują się niezwykle statycznie. W zasadzie nikt dotąd nie widział, aby „cienie” przegrupowywały swoje szyki, nikt też nie słyszał odgłosów dochodzących z ich pozycji. Zawsze Sierżant pierwszy spostrzegał przygotowania do ataku i rzeczywiście po chwili baterie wroga rozpoczynały regularny ostrzał. Na początku, gdy obroną dowodzili oficerowie, wydawało się, że wzgórze jest nie do utrzymania. W trakcie kilkunastogodzinnej krwawej bitwy obrońcy ponieśli ciężkie straty i dowodzenie nad garstką ocalałych objął Sierżant. Było oczywiste, że to już koniec. Wówczas wróg zmienił taktykę. Szeregowiec nazywał to po cichu „dziwną wojną”. Mimo wielu okazji do opanowania H 224 oblężenie ciągnęło się w nieskończoność. Po co atakować coś, czego nie chce się zdobyć?

Nie ma na świecie armii, która przez wiele tygodni marnuje amunicję i czas, nie starając się nawet wyrwać przeciwnikowi kawałka ziemi. Lepiej stracić paru ludzi niż zrzucać na konającego przeciwnika tony kosztownego żelastwa. Działania nieekonomiczne i bezcelowe są w wojennym kodeksie jednym z grzechów głównych. Taktyki wroga nie uzasadniało bohaterstwo, a chęć oszczędzenia kilku nic niewartych żołnierzy za tak wysoką, realną cenę w ogóle nie wchodziła w grę. Żołnierze są przecież po to, żeby ginąć. A więc dlaczego ta cała gra?

– Oni nie wiedzą, na co nas stać. Boją się, że szykujemy niespodziankę, dlatego próbują zmusić nas do kapitulacji – twierdził Sierżant.

Bzdura. Po tylu dniach walki nie mogli się aż tak mylić.

– Gdy nadejdzie pomoc i okaże się, że wzgórze obroniła mała grupka bohaterów, otrzymamy najwyższe odznaczenia – marzył Sierżant. – A oni będą smażyć się w piekle dla idiotów – śmiał się.

Bzdura. Ordery-bajery pobrzękują na piersi, w której bije serce, a piekło jest dla martwych. Tobie, Sierżancie, mogą włożyć medal do ust niczym obola. Albo niech ci go wepchną w dupę, z baretką dyndającą na wietrze jak ogonek. Zresztą z pewnością by się pomylili.

Odsiecz nie nadejdzie. Ile dni będzie to jeszcze trwało?

Szeregowiec rozglądał się dokoła, mając nadzieję, że ktoś wreszcie zechce zmienić nieznośny stan rozciągniętej w czasie agonii. Co oni tam robią? Może wojna się skończyła i zwycięzcy zabawiają się kosztem pokonanych? Jakiś napuszony generał oprowadza wycieczki, turyści słono płacą, aby ujrzeć przez lunetę osobliwy spektakl śmierci. Dzieciom i kobietom przysługują zniżki, za to w oficjalne święta państwowe każdy może sycić się widokiem rozlewanej krwi za darmo.

Chłopak odłożył lornetkę – nie była mu potrzebna. Najchętniej zamknąłby oczy i uciekł w sen. We śnie zdarzało się, że wróg atakował wzgórze. On trafiał do niewoli, czasem ginął, a wtedy unosił się wysoko ponad ziemią. Lot kończył się w okopach.

„Tutaj jest twoje miejsce” – mówił Sierżant ze snu i chłopak otwierał oczy.

– Tutaj jest twoje miejsce – mówił Sierżant.

To było koszmarne: H 224 we śnie – H 224 na jawie.

Na wzgórzu nie było żadnych kwiatów. Nie chciały rosnąć, mimo że wojna dostarczała ziemi wystarczającej ilości nawozu. Widać Najważniejszemu Generałowi zabrakło fantazji. Szeregowiec wyobraził sobie różę, z której codziennie opada jeden płatek. Kocha, lubi, szanuje… Dezercja, kapitulacja, śmierć…

– Nie poddamy się sukinsynom, chłopcy – zapewniał Sierżant.

Szlag by go trafił.

Chłopak wydostał się nagle z wirówki różanych płatków. Słyszał podniesiony głos Sierżanta, jakieś ożywienie zapanowało wśród obrońców H 224. Opuścił swój posterunek i rzucił się biegiem w kierunku wrzawy. Nie wierzył własnym oczom. Z nocnego zwiadu wrócili zaginieni zwiadowcy. Ich twarze były szalone. Mówili i gestykulowali, cieszyli się, a pozostali żołnierze nie potrafili pojąć sensu tej radości.

– To niemożliwe. – Sierżant kręcił głową. – Oni zwariowali. To zwyczajny szok.

– Tam nikogo nie ma! – upierali się. – Przeszliśmy przez ich pozycje, ale nikt do nas nie strzelał.

– Kiedy obejrzeliśmy się – opowiadał starszy z żołnierzy – nie było bunkrów ani dział. Pustka. Za nami pustka, a z przodu coś cholernie dziwnego.

– Jak tam było? – wyrwało się szeregowemu.

– Stul pysk! – Pan i władca spojrzał na niego z wściekłością. – Dałem ci rozkaz – ciągnął. – Powinieneś meldować o najmniejszym ruchu na stoku. Przez ciebie mógł nas wystrzelać pojedynczy snajper! Mam już ciebie dość, parszywy, nieprzydatny gnoju!

– Panie sierżancie – przerwał zwiadowca. – Tam nikogo nie ma! To wszystko jest zbiorową halucynacją.

– A trupy? – Sierżant nie dawał za wygraną. – Trupy, bomby, flaki też są halucynacją?

– Ale…

– Zamknąć się! – wrzasnął. – Być może ogłuszył was wybuch i doznaliście szoku. Jeżeli tak, to wasze zasrane szczęście. Jeśli jednak wpadliście w ich łapy, a teraz knujecie jakieś świństwo, to radzę wam: zapomnijcie o tym.

– Na litość boską, o czym pan mówi?! – wykrzyknął jeden z żołnierzy.

– W nocy był kolejny atak. Nic o tym nie wiedzieliście? – Sierżant patrzył na nich z jawną pogardą, – Zginęło trzech naszych. Nie zapytaliście, co się z nimi stało, ale pewnie macie powody do omijania tego tematu. Może przyczyniliście się do tej całej masakry, na przykład nakierowaliście artylerię na nasze bunkry?

– Ty gadzie! – nie wytrzymał młodszy zwiadowca. – Odpowiesz za to! – Usiłował dosięgnąć Sierżanta pięścią, ale drugi z oskarżonych zdołał go w porę powstrzymać.

– Nie warto – powiedział. – On chce mieć powód do użycia broni. Doskonale wie, że to podłe kłamstwo.

– Spieprzajcie stąd! – W oczach Sierżanta zabłysła nienawiść. – No już!

Dwaj żołnierze spoglądali na Sierżanta z niepewnością.

– No już! – powtórzył.

Gdy ruszyli powoli po nagim zboczu H 224, szeregowcowi wydawało się, że już kiedyś uczestniczył w identycznym wydarzeniu. Dawno, dawno temu…

Musiał jeszcze poznać odpowiedź na najważniejsze pytanie. Musiał to wiedzieć, choćby pozostało mu zaledwie pięć minut życia. Pokonał strach przed gniewem Sierżanta.

– Co jest za linią frontu?! – zawołał.

Starszy zwiadowca odwrócił się, zaskoczony pytaniem.

– Ściana. Najzwyklejsza w świecie biała ściana.

Żołnierze poszli dalej. Chłopak chciał życzyć im powodzenia, lecz przeszkodził mu tęgi kapral.

– Powariowali – stwierdził. – Zupełnie zbzikowali.

Lufa karabinu maszynowego Sierżanta uniosła się na wysokość pleców odchodzących zwiadowców.

– Idźcie do swoich, zdrajcy – syknął, naciskając spust.

Dwa ciała staczały się po zboczu, strącając kamienie i maleńkie lawiny żwiru. Zwłoki zatrzymały się dopiero na strzępach zasieków, za którymi kończyła się stroma część stoku. Czterech żołnierzy gapiło się bez słowa na plamy krwi; jutro ich nie będzie, znów zanosiło się na burzę.

– Uważaj, bo możesz być następny – zagroził Sierżant, ale chłopak przestał się go bać. Myślał o białej ścianie oraz o plamach ludzkiej krwi. Czy warto? Próba wydostania się stąd równała się samobójstwu. Teren między ich szańcem a pierwszą linią nieprzyjacielskich umocnień był całkowicie odkryty, Sierżant zastrzeli go bez wahania – dla niego dezerter jest czarnym karaluchem na świątecznym obrusie.

Mógł poczekać do nocy. Uśpi jakoś czujność Sierżanta, wyczołga się z okopów i ucieknie. Ile czasu minie, zanim dotrze do ściany?

Szeregowiec wychylił się nad nasypem obłożonym po obu stronach workami z piaskiem. Tam w dole nic się nie zmieniło. Zasieki, szańce, podziurawione bunkry, a bliżej dwa trupy, których skrwawione mięso ściągnie wkrótce chmary much. Usłyszał strzał, kula wgryzła się w piach tuż obok jego głowy. Snajper chybił. Zsuwając się z powrotem do okopu, chłopak wybuchnął śmiechem. Ile czasu minie, zanim dotrze do ściany?!

Śmiał się, robiąc krótkie przerwy na zaczerpnięcie powietrza. Leżał na plecach z rozłożonymi rękami i śmiał się, dopóki wyczerpany spazmem organizm nie odmówił posłuszeństwa. Potem zaczął coś bełkotać. Ciekawe, czy Sierżant miał przed wojną żonę i dzieci?

– Przepraszam za spóźnienie, kochanie. Poszedłem na wojnę i musiałem dopilnować, żeby wszyscy zginęli – powie Sierżant w domu.

Ciekawe, czy żona Sierżanta też jest Sierżantem? I czy jego dzieci są Sierżantami?

Młody szeregowiec nie mógł się już śmiać, dlatego zaczął płakać. Kiedy nie mógł dłużej płakać, zamknął oczy. Popadł w stan półsennego odrętwienia. Ocknął się, słysząc chichot jednego z kaprali. Wieczór zapowiadał się rozrywkowo. Kapral, chichocząc, nieustannie wołał Sierżanta i chłopak uznał, że warto zobaczyć, o co chodzi. Oto zbliżał się wódz. Kapral stał odwrócony do niego plecami, ale chłopak widział, że w ręku trzyma pistolet. Wódz zatrzymał się dwa kroki za kapralem. Ten błyskawicznie włożył lufę do ust. To, co zostało z jego mózgu, bryznęło w twarz Sierżanta.

– Kurwa mać! – Sierżant odskoczył. – Kurwa mać. – Wytarł rękawem twarz, lecz lepka maź ochlapała również jego włosy, a stamtąd nie dało się jej tak łatwo usunąć. Przybiegł zaalarmowany hukiem drugi z kaprali.

– Co się stało? – zapytał, przecierając przekrwione oczy.

– Śmierć się stała – odparł szeregowiec.

Sierżant przeszył chłopaka drapieżnym spojrzeniem.

– Sprzątnij to – rozkazał.

– Jestem zbyt zmęczony. – Szeregowiec ziewnął i wycofał się do okopu.

Wódz na moment zaniemówił.

– Proszę to sprzątnąć – zwrócił się do kaprala z przekrwionymi oczami, już uprzejmiej.

– Nic z tego – odpowiedział tamten bezczelnie. – Jestem zmęczony i głodny. Idę coś zjeść.

Szeregowiec pomyślał, że żarcie przed snem jest niezdrowe. Postanowił, że powie o tym kapralowi później, na razie sam musiał się trochę przespać. Noc upływała w spokoju, burza przeszła bokiem, zaś artyleria wroga nie wtrącała się w ogólną zmowę milczenia. Jedynie chrapanie szeregowca łamało pakt, którego sygnatariuszami były wojna, niebo oraz H 224. Rano chłopak obudził się z oczyszczoną z ostatnich złudzeń świadomością prowadzonego na egzekucję skazańca. Nadchodził kres jego wojny – finałowy akt farsy dobiegał upragnionego końca. Autor sztuki czekał w loży na klęskę aktorów, a oni przekręcali idiotyczne kwestie, pomstując w duchu na niewidzialnego fuszera. Porównanie do teatru zawsze musi wypaść banalnie.

Najedzony kapral wyszedł przed szaniec w slipkach i podkoszulku.

– Wracaj! – zawołał Sierżant bez przekonania.

Kapral ułożył mundur w regulaminową kostkę, dorzucił na wierzch bieliznę, a potem kopniakiem posłał całość w dół. Kapral tańczył. Z trudem utrzymywał równowagę na stromiźnie, mimo to obracał się coraz szybciej, usiłując uchwycić rytm skocznego walczyka. Upadł i wstał. Przeprosił widzów za przerwę w występie i ponownie ruszył do tańca. Miał poobcierane do krwi kolana, z lewego biodra zwisały pasemka skóry.

– On nie wróci – powiedział szeregowiec.

Sierżant pokiwał głową. W jego niskiej, masywnej sylwetce było coś odpychającego. Wyglądał tak, jakby natura chciała w jednym osobniku zamanifestować możliwości skrajnie złego doboru proporcji ludzkiego ciała.

– Trzech to i tak za mało do brydża – stwierdził ze stoickim spokojem.

– Chyba że gra się z dziadkiem – zripostował chłopak.

Sierżant się roześmiał się. Rozbawiła go karciana konwersacja w obliczu nieuchronnej klęski. Toporna konstrukcja składająca się z króciutkich nóg, zwalistego korpusu i głowy z nienaturalnie rozwiniętą szczęką ożywiła się na chwilę odrobiną wewnętrznego ciepła. Były jeszcze ręce, które służyły Sierżantowi wyłącznie do kontaktowania się z karabinem. Te ręce nie nadawały się do pieszczenia kobiet. Wszystko u Sierżanta było za duże albo za małe i do tego nieludzko wykoślawione. A w środku znajdowało się podobno serce.

Padł strzał. Kapral dostał w brzuch. Zaczynał akurat łapać właściwy rytm walca, gdy snajperska kula poprosiła go do ostatniego tańca. Nie mógł odmówić. Upadł na plecy i tym razem nie próbował wstać. Podrygiwał niczym olbrzymia ryba wyrzucona na brzeg przez kapryśną falę. Stękał. Trwało to już parę minut.

– Dlaczego pan go nie dobije? – zapytał szeregowiec.

– A może ty to zrobisz? – Sierżant spojrzał z ironią na chłopaka.

Kapralowi udało się odwrócić głowę w ich stronę. Wywracał oczami, rzęził. Cierpiał. Dlaczego by nie zabić ryby, która cierpi? Ranny wydał z siebie najzupełniej ludzki skowyt. Bolało. Chłopak wycelował w jego skroń. Miał nadzieję, że ręka nie drgnie mu w najważniejszym momencie.

– Zostaw to – usłyszał. Seria z karabinu wprawiła w ruch ciało konającego żołnierza. Zdawało się, że ołów posiadał cudowną moc wskrzeszania życia. Czar prysnął, kiedy Sierżant zdjął palec ze spustu. Magiczna moc działała przecież odwrotnie.

– Kiepski z niego tancerz – powiedział cicho Sierżant.

Nie odkładał broni. Patrzył przed siebie ponad polem walki i ponad dalekimi, nierzeczywistymi wzgórzami. Czego tam szukał?

Zapadła cisza. Dwaj żołnierze na H 224 byli teraz sobie równi. Obaj jeszcze żyli i nic poza tym nie miało znaczenia.

– I co dalej? – zapytał młody szeregowiec, ale nie dosłyszał odpowiedzi. Sierżant powoli odwracał się w jego stronę. Nie odłożył broni, grał swoją rolę do samego końca. Chłopak zrozumiał, że na H 224 poza śmiercią i ułudą życia wciąż istniało ludzkie szaleństwo.

Z całej siły uderzył pistoletem w środek twarzy Sierżanta. Coś pękło, jednak potężny mężczyzna zaledwie się zachwiał. Szeregowy poprawił i dopiero wtedy Sierżant runął na ziemię, wypuszczając z rąk karabin. Próbował wstać, lecz chłopak rąbnął kolbą w jego szeroką pierś. Sierżant znieruchomiał. Szeregowy przystawił lufę między otwarte, pełne nienawiści oczy. Nie potrafił zdobyć się na strzał, chociaż wiedział, że w odwrotnej sytuacji Sierżant nie miałby skrupułów.

– Jesteś zwykłym gnojem – wychrypiał ranny, spluwając krwią.

Na jego głowę spadł miażdżący cios. Rozległo się głośne trzaśnięcie.

– W piekle także potrzebują dowódców. – Szeregowiec odrzucił broń.

Bał się nawet spojrzeć na dzieło swoich rąk. Było zresztą mało prawdopodobne, aby Sierżant zdołał przeżyć uderzenie.

Obrona H 224 przeszła do historii. Młody żołnierz opuszczał niegościnne miejsce z ulgą, która pozwalała mu znieść uczucie niepewności i strachu. Co teraz? Wiedział przynajmniej, że odchodzi stąd na zawsze. Znajdował się już całkiem blisko obozu nieprzyjaciół i nikt dotychczas nie starał się go zabić. Jak zachowają się zwycięzcy? Czy będą tak samo okrutni jak wystrzeliwane przez nich pociski? Żołnierz odczuwał coraz większe napięcie. Na dodatek pęcherz moczowy wyczerpał limit pojemności. Nieszczęście zaczęło się w nefronach, następne były kielichy nerkowe, miedniczka nerkowa i moczowód. Pęcherz moczowy wypełnił się maksymalnie, na szczęście zewnętrzny zwieracz cewki moczowej był mięśniem zależnym od woli. Parcie ciągle rosło, podczas gdy wola słabła. Szeregowiec nie miał wyboru. Nie mógł ośmieszyć się zmoczeniem spodni na oczach swoich pogromców. Odwrócił się, rozpiął spodnie i ze wstydem wypróżnił pęcherz. Tamci w okopach musieli mieć ubaw.

Starsze kobiety mdleją z wrażenia, ich mężowie są dziwnie zażenowani, córki wytężają wzrok, a córeczki zadają kłopotliwe pytania. Ludzie wskazują ekshibicjonistę palcami – komentują, gorszą się, drwią… Show na żywo!!! Brawo!!!

Tamci w okopach byli chyba żołnierzami – mogli go najwyżej pojmać albo zabić.

Chłopak dotarł do wysuniętych stanowisk nieprzyjaciela. Zanim uszedł kilka metrów pierwsza linia umocnień przestała istnieć. Każdy następny krok unicestwiał kolejne fragmenty oblężniczej architektury. Za plecami pozostawała jałowa równina, doskonałe tło dla sennego koszmaru. Szeregowiec przyspieszył. Zaczął biec, lecz pustka podążała wraz z nim. Gdy gwałtownie zawrócił, równina wycofała się, oddając przestrzeni utracone kształty. A więc to tak. Czy podobnie czuła się Alicja, odkrywając świat po drugiej stronie lustra? Być może. Skomplikowana maszyneria przeznaczona do zadawania śmierci i cierpienia okazała się marnym śmieciem, odpadem chorej wyobraźni albo nieznanym rodzajem wojennej halucynacji. Co w takim razie było prawdą? Szeregowiec zatrzymał się przed nieprzeniknioną, białą ścianą. Znalazł się w punkcie zero, dalej pustka nie miała już czego pożerać. Ściana mogła być pułapką – wyrafinowanym lepem na ludzkie insekty.

Chłopak miał ochotę rzucić się na mur całym ciałem, lecz zamiast tego ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. W porządku, ściana również nie była tym, na co wyglądała. Za drugą próbą żołnierz przybliżył do niej twarz. Nie zdziwił się wcale, że mur nie stawia najmniejszego oporu. Są przecież na świecie rzeczy, o których nie śniło się prostym szeregowcom. Na przykład artyleria wroga. Widział setki razy, co potrafi uczynić z człowiekiem wybuchający w pobliżu pocisk. Nie ma potem czego zbierać. Tymczasem wystarczy podejść do takiego zabójczego działa, a ono momentalnie znika…

Chłopak miał pewność co do jednego – aby wydostać się z krainy, która nie istniała, powinien sforsować ścianę, której nie było. Przywołał w pamięci zwiadowców. Oni zmarnowali szansę, podziurawione ciała pewnie już zaczęły gnić, a w oczodołach wkrótce zalęgnie się robactwo. Wchodząc w ścianę mgły, myślał o swoich oczach: były raczej ładne, musiał uratować je dla tysiąca nieznanych kobiet oraz tysiąca nowych krajobrazów. Gdyby zginął dzisiaj na polu walki, to w ostatnim impulsie życia nie znalazłby nawet okruchów ludzkich wspomnień. Tego bał się najbardziej. Wszystko, co zdarzyło się przed wojną, przepadło gdzieś w tajemniczej otchłani bez dna. Wojna przeżarła świadomość, zamieniając sny w przedłużenie, a czasem dopełnienie koszmaru jawy. Na H 224 żołnierze, którzy umierali we śnie, nigdy nie odchodzili w błogiej nieświadomości. Dlatego szeregowiec musiał za wszelką cenę ocalić oczy.

Kiedy szedł przez ścianę, nie odczuwał niczego nadzwyczajnego. Na wszelki wypadek wziął wcześniej głęboki wdech i zamknął oczy; postanowił nie oddychać, dopóki nie opuści niebezpiecznej strefy. Przypuszczał, że jeszcze nie wydostał się na zewnątrz, orientując się po natężeniu światła i niczym niezmąconej ciszy. Jaskrawość przesączała się przez powieki i wnikała w głąb mózgu, lecz nie było to przykrym doznaniem. Właściwie ostre światło przynosiło uczucie przyjemnego ciepła. Chłopakowi zaczęło brakować tchu, chciał zerwać się do biegu, gdy natrafił rękami na przeszkodę. Znalazł się więc w ślepym zaułku. Krztusząc się, zaczerpnął powietrza i czekał z trwogą na oznaki działania trującego gazu. Nic złego się nie wydarzyło. Zauważył, że światło przestało wreszcie sondować wnętrze jego czaszki. Poczuł na plecach podmuch wiatru, wychwycił pierwsze dźwięki, których na razie nie potrafił rozpoznać.

– Co ci jest, człowieku? – Ktoś dotknął ostrożnie jego ramienia. – Może potrzebujesz pomocy lekarza?

– Najlepiej psychiatry – wtrącił się drugi głos. – To czubek, zobaczcie, jak wygląda.

– Chyba jest naćpany – dodała jakaś kobieta.

– Tak, to na pewno pieprzony, naćpany czubek – odezwał się znów ten drugi.

Chłopak powoli odzyskiwał wzrok. Przed oczami wirowały mu wprawdzie ciemne plamy, ale potrafił już kojarzyć głosy ze stojącymi wokół niego osobami. Wszystko wskazywało, że dla grupki gapiów stanowił przedmiot zainteresowania.

– Co w tym mieście robi policja? – dopytywał się drugi głos, który należał do tęgiego mężczyzny w drucianych okularach. – Nigdy ich nie ma tam, gdzie jest coś do zrobienia.

Chłopak chciał odejść, lecz mężczyzna zastąpił mu drogę, musiał go więc odepchnąć, aby wyrwać się z coraz bardziej agresywnej grupy.

– No i gdzie jest policja?! – ryczał okularnik. – Taki śmieć może napadać człowieka w biały dzień, a policja nawet nie kiwnie palcem.

Szeregowiec oddalał się od zbiegowiska ścigany nienawistnym pomrukiem, któremu ton nadawał okularnik.

– Płacę grube pieniądze, żeby czuć się bezpiecznie na ulicy!

Żołnierz słyszał obelgi, jednak na szczęście nikt nie rzucił się za nim w pogoń. Ci, którzy krzyczeli najgłośniej, woleli ukryć twarze pod bezosobową maską gromady.

– Powinno się postępować z nimi jak z wściekłymi psami! – Wiatr przyniósł histeryczną skargę matki czworga dzieci.

Być może jej najstarszy syn zdążył już popełnić samobójstwo, a nieletnia córka przed paroma dniami wybrała trudną wolność na łasce ulicy. Szeregowiec uciekł wreszcie przed zanikającymi odgłosami ludzkiej wściekłości. Wrzawa ucichła albo dobił ją wiatr, wielkodusznie zmieniając kierunek.

Wejście do wymarzonego świata pięknych kobiet, krajobrazów i spokojnych, bajecznych snów okazało się fatalne. Coś było tutaj nie w porządku. Chłopak nie miał pojęcia, co mogło wywołać taką wrogość ludzi, którzy mówili tym samym co on językiem. Jego mundur? Może przegrali wojnę i mundur przypomina im o doznanym upokorzeniu? To było zupełnie niedorzeczne.

Szedł nadal szeroką aleją, przy której stały brzydkie domy różniące się od siebie jedynie numerami na ogrodzeniach. Skręcił w boczną uliczkę, chcąc trzymać się z daleka od większych skupisk ludzi. To paradoksalne, ale dopiero teraz poczuł się prawdziwym żołnierzem. Kluczył, schodził z drogi, widział czającego się wokół przeciwnika. Nie miał dotąd czasu na zastanowienie się nad swoją nową sytuacją. Nic nie dawało się logicznie wytłumaczyć. Odetchnął z ulgą, dochodząc do sporego skweru ocienionego kępami krzewów i pojedynczymi, wysokimi drzewami. Miał nadzieję, że tutaj znajdzie odrobinę spokoju. Zanim zdołał rozsiąść się porządnie na trawie, dopadł go czyjś ironiczny śmiech. Natychmiast poderwał się z miejsca.

– Hej, żołnierzu, nie zrobię ci krzywdy. – Dziewczyna siedziała kilka metrów od niego, ale splątane gałęzie zapewniały jej dobrą osłonę przed ciekawskim wzrokiem. – Fajne wdzianko – powiedziała. – Może jesteś pacyfistą?

Chłopak milczał. Zaskoczyło go nagłe pojawienie się dziewczyny i jej bezsensowne pytanie. Wyczuł ironię, lecz było to stanowczo zbyt mało, aby uznać kogoś za wroga bądź przyjaciela.

– No i co, jesteś pacyfistą? – Dziewczyna wyszła z ukrycia.

– Wróciłem z wojny – wyjąkał.

– Ach tak! – udawała zachwyt. – Tak myślałam. Od razu widać, że jesteś dzielnym wojakiem. A gdzie walczyłeś? – zapytała z zaciekawieniem.

– Tutaj – odparł.

– Z kim? – Była nieustępliwa.

– Zzz… – zawahał się – … z wrogiem.

– To się czasem zdarza. – Pokiwała poważnie głową. – Może przynajmniej powiesz, jak ci na imię?

– Szeregowiec – odpowiedział po dłuższym namyśle.

Dziewczyna zaczęła się śmiać. Tym razem jej śmiech był bardziej przyjazny, szczery, niemal serdeczny.

– Rozumiem, rozumiem – powtarzała. – Jesteś niezły wariat. Kompletnie zakręcony gość – zakończyła z uznaniem.

– A ty jak masz na imię? – zapytał niepewnie.

– Ja? – zdziwiła się. – Poczekaj sekundę…

Dziewczyna zastanawiała się nad czymś. Na jej ładnej twarzy pojawił się figlarny grymas, wreszcie oznajmiła z tryumfem:

– Dziewczynka z Zapałem. Prawda, że ładnie?

– Chyba tak. – Szeregowiec odniósł wrażenie, że skłamała.

Nie pamiętał, czy przed wojną nosił jakieś imię. Możliwe, że urodził się jako Szeregowiec, a ona była rzeczywiście Dziewczynką z Zapałem. Możliwe też, że było zupełnie inaczej.

– Masz pieniądze? – Dziewczyna przysunęła się bliżej niego.

– Nie mam nic. Dzisiaj wróciłem z wojny – tłumaczył się.

– A ty ciągle z tą wojną! – Dziewczynka z Zapałem wyglądała na zniecierpliwioną. – Rób co chcesz, żołnierzu, ale myślę, że moglibyśmy się dogadać. Wiem, na co masz ochotę i mogłabym ci pomóc. Coś za coś. – Mrugnęła porozumiewawczo. – Do diabła z wojną, na dzisiaj zawieramy rozejm, zawieszamy działania militarne i przechodzimy do namiętnych negocjacji. Zresztą prawdziwa wojna tutaj już dawno się skończyła.

– Jak dawno? – podchwycił temat.

– Noo… jakieś kilkadziesiąt lat temu, kto by tam pamiętał dokładnie. Na świecie jest codziennie mnóstwo wojen, ale nasz skwerek na razie to omija.

Dziewczynka z Zapałem przerwała raptownie swój wykład z historii. Dała się złapać na haczyk i omal nie zaczęła robić z siebie idiotki.

– Dobra, mam dla ciebie propozycję – podjęła poprzedni wątek. – Jeżeli jesteś bez grosza, możemy załatwić sprawę w inny sposób. Skombinuj mi działkę, na pewno masz w okolicy kumpli, którzy są ci coś winni. Załatwisz sprawę, odpalisz mi działkę, a potem zrobisz ze mną, co zechcesz. Tylko dwa warunki: będziesz sam i towar dostanę do ręki. W porządku?

– Nie wiem, o czym mówisz – przyznał się.

– No, że najpierw zapłata, a później przyjemność – wyjaśniła Dziewczynka z Zapałem.

– Nic z tego nie rozumiem. – Rozłożył bezradnie ręce.

Pragnął powiedzieć jej, że naprawdę wrócił z wojny i chce jedynie, żeby wytłumaczyła mu, o co w tym wszystkim chodzi. Nie zdążył powiedzieć słowa.

– Jesteś prawdziwym pierdolcem i nie wiesz, co tracisz – rzuciła mu na pożegnanie i szybko odeszła.

Został sam na sam z głodem, zmęczeniem oraz setką pytań, na które odpowiedzi przepadły wraz z jego przeszłością. Na dodatek teraźniejszość chwiała się w posadach, a przyszłość nie obiecywała żadnych rozwiązań. Cała ta namiastka człowieka, za którą się uważał, nadawała się wyłącznie do rozbiórki. Szeregowiec był znużony i zniechęcony, w tej chwili potrzebował przede wszystkim odpoczynku. Uznał, że kryjówka dziewczyny zapewni mu dostateczne odosobnienie. Przecisnął się pod gałęziami i znalazł się w świetnie zamaskowanym, całkiem wygodnym naturalnym schronie. Ze wszystkich stron otaczała go zwarta ściana krzewów, jedyne przejście stanowiła niewidoczna z zewnątrz luka pod splątanymi gałęziami. W środku panował zaduch – smród ludzkich ekskrementów przemieszał się z wonią gnijących liści. Pod nogami plątały się puste butelki, foliowe opakowania, puszki i kilka strzykawek jednorazowego użytku. Jedna z nich pokryta była grubą warstwą żółtego nalotu, który po bliższych oględzinach okazał się zaschniętymi wymiocinami. Chłopak lustrował uważnie każdy metr terenu, w końcu miał tutaj spędzić swoją pierwszą noc w „cywilu”.

Zamienił okop na prostokątny bunkier z gałęzi. Nie potrafił uwolnić się od myśli, że w każdej sekundzie do środka może wpaść granat. A wtedy: bum! Zauważył leżące pod przeciwległym żywopłotem odchody i rozrzucone wokół nich strzępy gazety. Papier był zabrudzony. Brudny, ale nie pożółkły! Przełamał obrzydzenie. Wyłuskał kawałki gazety, rozprostował i zaczął czytać. Wiadomości sportowe. Ogłoszenia. Porady kulinarne i wreszcie informacje o zagrożeniu środowiska naturalnego. Oczyścił największy kawałek gazety – pisano o wojnach. Wiadomości z odległych frontów, nazwiska prezydentów, ministrów i generałów, które nie wywoływały u szeregowca żadnych skojarzeń. Najważniejsze były jednak daty, nie mógł w to uwierzyć, ale Dziewczynka z Zapałem nie kłamała. Sprawdził jeszcze daty produkcji na pogiętych puszkach – wszystko się zgadzało.

Jego wojna skończyła się wiele lat temu. Wówczas miał dwadzieścia lat i po upływie czterdziestu lat nadal ma dwadzieścia. Gdzie był w tym czasie? Mundur wciąż śmierdział ziemią okopów. A może to tylko złudzenie? Mundur faktycznie śmierdział.

Czterdzieści lat walczył na wojnie, a w tym czasie sportowcy wrogich krajów ściskali sobie dłonie, gratulowali uczciwej rywalizacji, zaś prezydenci składali kurtuazyjne wizyty witani przez wrogów z pełnymi honorami. Dlaczego się nie zestarzał, dlaczego dopiero teraz odczuwał przejmujący głód, tak jakby nigdy przedtem go nie zaznał? W okopach nie brakowało żywności, żołnierze przez tyle lat nie umierali z głodu ani ze starości. Ginęli w walce, od ołowianych kul, pomimo sportowców, prezydentów i innych aktów wzajemnej przyjaźni. Ten świat nie był światem jego młodości, tamten zabrała mu wojna. Czyja wojna? Bardzo chciał to wiedzieć.

Szeregowiec spróbował jeszcze raz powiązać ze sobą ciąg wykluczających się faktów. Przy okazji zasnął. Wyobrażał sobie, że sny w wolnym od wojny świecie są cudowną podróżą przez krainy piękna, rzeki mądrości oraz góry dobra. Sądził, że znajdzie w snach azyl, poczucie bezpieczeństwa i odpoczynek. Myślał, że tylko na wojnie ludzie śnią koszmary. I jakże się mylił.

Najpierw spotkał matkę. Wiedział że to ona, chociaż twarz kobiety przesłaniał biały bandaż. Pod opatrunkiem pulsowało coś żywego, przyjrzał się uważniej i dostrzegł, że twarz matki uwięziona jest pod napiętą powłoką skóry, która do złudzenia przypominała bandaż. Usta kobiety rysowały na gładkiej powierzchni zdeformowane okręgi – kształty krzyku. Oczy błyszczały w głębi skórzanego pokrowca mdłym światłem. Matka chciała mu coś powiedzieć, jej wargi szamotały się konwulsyjnie niczym owady w pajęczynie, jednak sieć wytrzymywała napór, skóra uwypuklała się na moment i błyskawicznie wracała do poprzedniej gładkości. Matka była posłanniczką, miała mu do przekazania coś bardzo ważnego, lecz jakaś obca siła skutecznie uniemożliwiała kontakt.

Chłopak znalazł się na dworcu. Patrzył na lokomotywy, które zamiast wagonów ciągnęły kolumny olbrzymich trumien. Podróżni wsiadali do nich, trumny odjeżdżały, ale ciągle przybywały nowe transporty. On czekał na swoją kolej. Nikt nie rozmawiał, nikt się nie żegnał z bliskimi. Ludzie wsiadali, pociągi jechały. Upadł na coś twardego. Zrobiło się jasno i jakiś człowiek zerwał mu z szyi łańcuszek.

Teraz siedział w wielkiej, pustej sali. Naprzeciwko stał katafalk… albo mównica. Raczej mównica podobna do katafalku. W sali była matka. Zamiatała podłogę, która i tak wydawała się sterylnie czysta. Matka stała przez cały czas zwrócona do niego plecami. Zawołał ją. Odwrócił się Sierżant, który w dłoni ściskał pęk kluczy. Chłopak krzyknął i ruszył w kierunku najbliższych drzwi. W sali znajdowało się mnóstwo drzwi, ale wszystkie okazywały się zamknięte. Chłopak biegał od jednych do drugich, a Sierżant spacerował dokoła mównicy, pobrzękując kluczami.

Szeregowiec przeniósł się do zielonego schronu. W oczy świeciła mu latarka, krzyczano na niego i szarpano go za ramię.

– Obudził się, skurwysyn – powiedziano.

Wykręcono mu ręce, skuto i wywleczono z kryjówki. Mówiono o nim, ale potrwało jeszcze chwilę, zanim zrozumiał, gdzie się znajduje. Policjanci wpakowali go do samochodu.

– Włóczęgostwo, ćpanie i stawianie oporu – wyrecytował pierwszy.

– No, no – poparł go drugi. – Dokumenty!

Przeszukali jego kieszenie. Nie znaleźli dokumentów ani czegokolwiek innego. Robili wrażenie rozczarowanych.

– Nazwisko! – wrzasnął ostro pierwszy.

– Jestem szeregowcem – odpowiedział chłopak. – Nic więcej nie wiem! – dodał odrobinę za głośno.

– Cisza! Myślisz pewnie, gnoju, że jesteś cholernie cwany. Nazwisko! – Policjant chwycił go mocno za kark.

– Szeregowiec.

Policjanci popatrzyli na siebie. Uścisk na karku chłopaka nieco zelżał, cisza przeciągała się i szeregowiec poczuł dziwny strach. Doskonale pamiętał, że taka cisza bywa często zwiastunem nieszczęścia.

– Dobrze, cwaniaczku. Zdążymy jeszcze pogadać – powiedział ten, który usiadł za kierownicą. Samochód ruszył. Jechali ulicami miasta i chłopak mógł wreszcie zobaczyć, jak wygląda świat, który wyprzedził jego młodość. Zdziwił się, że w nocy miasto żyje z taką intensywnością. Po chodnikach poruszali się ludzie, gdzie nie spojrzeć – jarzyły się kolorowe światła, a z niektórych pomieszczeń dochodził głośny gwar ludzkich rozmów i odgłosy muzyki. Jechali w potoku innych samochodów, na skrzyżowaniu obok wozu policyjnego zatrzymał się kabriolet, w którym siedziały dwie piękne dziewczyny z nagimi ramionami.

– Nie rozglądać się! – skarcił go któryś z policjantów.

Po kilkunastu minutach zaparkowali przed jasno oświetlonym budynkiem. Policjanci weszli z nim do środka. Czekał dość długo, aż starszy mężczyzna w cywilu zaprowadził go do małego pokoju, w którym stały dwa krzesła i stolik. Po godzinnej rozmowie trafił do celi. Dostał coś do jedzenia, ale do rana nikt się już nim nie zajmował. Rano zaprowadzono go znów do skąpo umeblowanego pokoju, lecz teraz, oprócz znajomego starszego cywila, pytania zadawał szczupły mężczyzna, który w trakcie rozmowy przeglądał jakieś notatki. Po dwóch godzinach nużącego przesłuchania szczupły mężczyzna zamknął notatnik i wstał z krzesła.

– Musimy go zawieźć do szpitala – powiedział do kolegi. – To najprawdopodobniej jakiś rzadko spotykany przypadek amnezji.

– Nie udaje? – Starszy miał wątpliwości.

– Jeśli tak, to jest najlepszym bezrobotnym aktorem na świecie – zapewnił mężczyzna z notatnikiem.

Szpital okazał się pokaźnych rozmiarów budowlą, po której na pierwszy rzut oka widać było ślady kolejnych etapów rozbudowy. Szeregowca skierowano do skrzydła będącego najstarszą częścią kompleksu. Podczas pierwszej wojny światowej mieścił się tam lazaret.

Na początek poddano go ogólnym badaniom i lekarz stwierdził krańcowe osłabienie organizmu. Chłopak otrzymał zastrzyk, połknął tabletkę i pielęgniarka poprowadziła go szerokim korytarzem do pokoju, w którym znajdowało się tylko jedno łóżko.

– Proszę odpocząć, niedługo zjawi się lekarz – powiedziała z bladym uśmiechem i zamknęła drzwi.

Szeregowiec nie mógł się przyzwyczaić do szpitalnych ubrań. Jego mundur został w depozycie z adnotacją: „Nazwisko pacjenta nieznane” oraz oznaczeniem ewidencyjnym nadanym w przechowalni. Całe życie, które ogarniała pamięć szeregowca, związane było z tą bezużyteczną żołnierską szmatą. Ile to lat? A może kilka miesięcy, jak przekonywał Sierżant? Chłopak patrzył na kratę w oknie, zastanawiając się, czy lekarze pomogą mu zrozumieć to, co stało się z jego życiem. Czy przywrócą mu pamięć? Obecnie był jedynie szeregowcem, numerem na drzwiach szpitalnej izolatki oraz anonimowym właścicielem worka z brudnym łachem. Życiowy kapitał.

Krata w oknie działała przygnębiająco, dlatego szeregowiec wmawiał sobie, że w każdej chwili może otworzyć drzwi pokoju. Nie zniósłby pewności, że tutaj również ograniczono jego wolność. Wolał więc uciec się do prostej sztuczki. Myślał o pułapce, w której ludzie ginęli, wierząc, że ich poświęcenie służy czemuś wielkiemu i szlachetnemu. Gdyby znali chociaż część prawdy, wiedzieli o ścianie, za którą ich wojna była tylko dowodem obłąkania, a przelewana przez nich krew nie miała żadnej wartości, czy wówczas ktokolwiek chciałby walczyć? Rozumiał coraz więcej, ale zdobywanie wiedzy nie przynosiło oczekiwanej ulgi. Przeżywając we wspomnieniach batalię o H 224 odkrywał przerażającą irracjonalność i okrucieństwo tej walki – i każdej wojny stoczonej w historii, bez względu na jej cel, głoszone uroczyście ideały, i kłamstwa, którymi faszerowano idące na śmierć bezwolne tłumy.

Obrońcy wzgórza byli podobni do zgrai ożywionych trupów lub marionetek poruszanych ręką bezdusznego lalkarza. Kim on był?

Szeregowiec widział jego twarz w nocnym koszmarze, widział go wiele razy w okopach. Znał przecież dobrze człowieka, którego zabił na wzgórzu H 224.

Lekarz przybył w asyście pielęgniarki uzbrojonej w pogodny wyraz twarzy i tacę z lekarstwami.

– Czy czuje się pan lepiej? – Usiadł na brzegu łóżka, był rozluźniony i ostentacyjnie uprzejmy. – To wbrew przepisom, ale może zapali pan papierosa? – zaproponował.

Wspólne łamanie regulaminu miało według niego ułatwić porozumienie z pacjentem. Wypytywał chłopaka o wojenne wspomnienia, czasem znienacka pytał o dzieciństwo, lecz pacjent nie potrafił sobie niczego przypomnieć. Doktor szybko zorientował się, że dzieciństwo chłopaka przypomina martwą pustynię na obszarze jego i tak jałowej pamięci. Rozmawiali o towarzyszach broni, strategii, moralności… Szeregowiec opisał swoją ucieczkę ze wzgórza, opowiedział też sen o kobiecie bez twarzy i człowieku z kluczami. Nie przyznał się do zabójstwa Sierżanta – wydarzenia z tamtego wymiaru i tak nie miały znaczenia dla sądu wojskowego. Zauważył, ze lekarz traci pewność siebie, powoli staje się spięty.

– Może zapalimy jeszcze jednego? – pytał co pewien czas. – Póki nie ma pielęgniarki – natychmiast się usprawiedliwiał.

Nadszedł wreszcie moment, w którym obaj nie mieli sobie już nic do powiedzenia. Doktor przywołał pielęgniarkę.

– Na dzisiaj kończymy – rzekł. – Niech siostra zrobi jeszcze zastrzyk.

– Jaki to zastrzyk? – zapytał szeregowiec.

– Będzie pan po nim lepiej spał, a sen jest panu bardzo potrzebny. – Lekarz odzyskał pozę wszystkowiedzącego.

– Nie będzie bolało – dodała idiotycznie pielęgniarka.

Lekarz zamierzał wyjść.

– Spotkamy się dopiero jutro. Do widzenia. – Sięgnął do klamki.

– Panie doktorze… – Powstrzymał go głos pacjenta. – Czy drzwi mogą zostać otwarte?

– Ależ oczywiście, nikt nie będzie pana zamykał – obiecał. – Proszę dobrze odpocząć.

Wyszedł na korytarz i tam zaczekał na pielęgniarkę.

– Siostrzyczko, mam jeszcze jednego pacjenta i jestem już sporo spóźniony. Mam do pani prośbę.

Pielęgniarka nie przerywała. Tak czy owak, prośba lekarza była dla niej równoznaczna z służbowym poleceniem.

– Zapisałem numer telefonu – wręczył dziewczynie kartkę. – To numer do mojego kolegi, on prowadzi prywatną klinikę. Zajmował się niedawno podobnym przypadkiem, nie pamiętam o kogo dokładnie chodziło, ale leczył człowieka, który ciągle wspominał o tym H 224. Może zresztą nadal się nim zajmuje. Niech pani zadzwoni do niego, powoła się na mnie i wyjaśni, że mamy drugiego z syndromem H 224. To powinno go zainteresować. Za pół godziny postaram się być u siebie. No, dziękuję z góry, siostrzyczko, zawsze można na panią liczyć.

Lekarz pobiegł do swojego pacjenta i dziewczyna w bieli odetchnęła z ulgą. Ci psychiatrzy powinni się leczyć u naprawdę dobrych lekarzy. Po pół godzinie zameldowała się przed drzwiami gabinetu szefa. Niemal zderzyła się z idącym z przeciwka lekarzem.

– No i co z telefonem? – zapytał, ciężko dysząc.

– Doktor zadzwoni do pana, gdy tylko będzie miał wolną chwilę – relacjonowała. – Ten pacjent, o którym pan wspominał, stracił niedawno przytomność. Akurat kiedy dzwoniłam, doktor otrzymał informację, że jego sierżant wraca do siebie.

Sierżant ocknął się z potwornym bólem głowy. Stracił rachubę czasu, jednak czuł, że dezerter nie mógł daleko uciec.

„Parszywy gówniarz” – pomyślał, szukając wzrokiem broni. – „Jeszcze cię dopadnę”.

Karabin leżał w pobliżu. Sierżant rozejrzał się po stoku wzgórza. W oddali dostrzegł postać żołnierza zbiegającego w stronę nieprzyjacielskich okopów.

– Mam cię! – wykrzyknął z radością, dziwiąc się, że po takim ciosie dość szybko odzyskał przytomność. Odległość była znaczna, lecz Sierżant cieszył się opinią znakomitego strzelca. Ułożył się wygodnie przed okopami, nie dbając wcale o to, że staje się idealnym celem dla snajperów wroga. Wycelował dokładnie i pociągnął za spust. Odgłos strzałów odbijał się echem, które współbrzmiało z kolejnymi seriami karabinu. Sierżant patrzył, jak wyprostowana sylwetka szeregowca zamienia się w ciemną plamę na zboczu H 224.

Telefon w mieszkaniu doktora odezwał się w najmniej odpowiedniej chwili. Zmęczony lekarz przymierzał się właśnie do miękkiej poduszki. Jego żona przed wielu laty zrezygnowała z dzielenia życia z psychiatrą, dlatego telefony musiał odbierać osobiście. Podniósł słuchawkę, mrucząc coś niezrozumiałego do telefonicznego intruza.

– Spałeś? – usłyszał znajomy głos.

– Nie, przeglądałem prasę – odparł.

– Spałeś! – głos w słuchawce tryumfował. – Twoja pielęgniarka dzwoniła do mnie w sprawie jakiegoś weterana.

– Tak, tak, ale to już nieaktualne. – Lekarz stłumił ziewanie. – Facet zmarł tuż po jej telefonie. To dziwne, poza głową i zmęczeniem nic mu nie dolegało.

– Ach tak! Wielka szkoda. – Rozmówca rzeczywiście wydawał się rozczarowany.

– A co z tym twoim…? – Doktor usiłował przypomnieć sobie stopień wojskowy pacjenta.

– Sierżantem. – Pomógł mu głos. – A to już zupełnie niesamowita historia. Facet, od kiedy do nas trafił, cierpi na swoisty rodzaj zapaści. Przyjmuje pokarm, oddycha, ale jego kontakt ze światem zewnętrznym jest ograniczony do minimum. Zdaje się, że w wyobraźni wciąż rozgrywa swoją ostatnią bitwę, o której dzisiaj już mało kto pamięta.

– O to cholerne wzgórze – przerwał doktor.

– Tak, o H 224.

– Co się tam w ogóle stało? – Mimo senności lekarz poczuł nieodpartą ciekawość. Mogło to przecież mieć jakiś związek z rojeniami jego zmarłego pacjenta.

– Ten sierżant uczestniczył w potwornej masakrze – opowiadał głos. – Objął dowodzenie nad resztą ocalałych żołnierzy w beznadziejnej sytuacji. Powinien poddać wzgórze, lecz postanowił walczyć do końca. Prawdę mówiąc, postąpił jak szalony sukinsyn i skazał na śmierć swoich ludzi. Prawdopodobnie wszyscy zginęli w ciągu najwyżej kilku dni bitwy. Podobno ktoś próbował uciec, ale nie wiadomo, czy się mu udało. Tylko sierżant trafił do niewoli. Wtedy dostał zupełnego świra. Był fatalnym żołnierzem, ale wydawało mu się, że jest wielkim bohaterem. W jego mózgownicy nieustannie toczy się wojna. Gdybyś nadstawił ucha, to prawie usłyszałbyś kanonadę dział – w słuchawce zachrzęścił astmatyczny śmiech. – Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem sierżanta – ciągnął głos – nie chciałem mieć z nim nic wspólnego. Wyglądał obrzydliwie. Koszmarny wybryk natury, na dodatek głuchy jak pień i absolutnie niekontaktowy. Dopiero po długim namyśle zdecydowałem się nim zająć.

– Chyba teraz nie wygląda o wiele lepiej – zakpił doktor.

– O tak, nieco się zestarzał – rozmówca zignorował aluzję. – W końcu dzięki niewoli ocalił swoje życie, a życie lubi jednak mijać – skomentował filozoficznie. – Poza tym cholernie dobrze płacą za opiekę nad nim, a zdrowie mimo wszystko ma końskie. Mam nadzieję, że pociągnie jeszcze parę latek – podsumował z rozbrajającą szczerością. – A tak przy okazji, klinika tworzy nowy oddział, myślę, że znalazłbyś tam coś dla siebie.

– Mówisz poważnie? – Doktor zapomniał momentalnie o senności.

– Jak najpoważniej – potwierdził głos. – Wiesz co, ten oddział to w dużym stopniu zasługa pieniędzy, które „sponsorzy” wykładają na leczenie szalonego sierżanta. Nie pytaj, kim są ci dobroczyńcy, nikt tego nie wie. I co powiesz na propozycję?

– Niech Bóg da długie życie twojemu sierżantowi. A przynajmniej długą i powolną śmierć.

Żołnierze leżeli na wznak, gapiąc się do znudzenia na słoniowate chmury. Znali ten skrawek nieba na pamięć i chociaż nigdy nie udało się im dostrzec Najważniejszego Generała, to w każdej chwili potrafili odgadnąć, w jakim jest humorze. Dzisiaj musiał być zły i nadąsany, dlatego pancerne słonie przetaczały się powoli nad ich głowami. Taka bezkrwawa demonstracja siły. A może to tylko przejściowy kaprys, taki znak, który ma przypomnieć tym na dole, kto tutaj naprawdę rządzi?

– Powinno się rozpogodzić – powiedział ktoś bez sensu. Pozostali milczeli. Dwudziestu sześciu ludzi uciekało od siebie wzrokiem, odgradzało się barierą ciszy, którą rozbić mógł jedynie rozkaz. Było ich dwudziestu sześciu, a jeszcze niedawno oddział liczył ponad sto osób. Młody szeregowiec zastanawiał się kiedy nadejdzie obiecana pomoc. Tak od lat.

Jarosław Misiak

Chełm, 28.08.1993 r.

(przepisano: 10.02.2015 r.)




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Jarosław Misiak „Trup albo koszmarny ciężar śmierci”
Opowiadania Jarosław Misiak - 7 sierpnia 2014

Adam umarł nagle. Zdarzyło się to w środku nocy, podczas snu; gdy rzeczywistość i tak istnieje tylko na niby.…

Jarosław Misiak „Dolina Sępów”
Opowiadania Jarosław Misiak - 8 października 2014

  Niebo nad Doliną Sępów było czyste i koszmarnie wyblakłe. Gdzieś za szczytami gór gromadziły…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit