Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jelena Byczkowa, Natalia Turczaninowa „Zjawa w spadku”

Gra w szachy z duchem– Wcześniej mieszkanie było komunalne. Pięć pokoi. Jeden zajmuje jakiś mierny pisarzyna, w drugim kurczowo trzyma się życia tracąca rozum starucha. Ale pan ich nie zobaczy i nie usłyszy. Teraz są oddzielne wejścia i te trzy pokoje należą tylko do pana . – Agent przepuścił mnie przodem.

Przestąpiłem próg i kątem oka zauważyłem lekki ruch w głębi korytarza. Jakby ktoś przemknął, nie dotykając podłogi. Makler niczego nie zauważył i nadal wyliczał zalety pełnowartościowego, oddzielnego, trzypokojowego mieszkania, ale ja już nie słuchałem, rozglądając się uważnie.

– Ten pokój trochę za wąski, ale…

Cofnąłem się o krok, żeby usunąć się przed nacierającą falą duszącej woni rozkładu i jakiejś bagiennej wilgoci. Ciemne, zawilgocone pomieszczenie z brudnymi kłakami tapety na ścianach, z zaciekami na suficie, podobnymi do pleśni. Z haka do żyrandola zwisał cienki sznur, na którego końcu dyndał ogromny, czarny szczur.

– Ostatnio przeprowadzono tu remont.

Agent podszedł do okna. Na moment zamknąłem oczy, a kiedy je otworzyłem, obraz uległ zmianie. Ściany oklejone jasną tapetą, sufit lśnił świeżą farbą i tylko ciemny hak groźnie przypominał o niedawnym koszmarnym widzeniu. Ciekawe jak tu się będzie żyło? Urocza kompania – pisarz, półobłąkana starucha, zjawa, zdechły szczur podwieszony do sufitu i rozczarowany życiem romantyk.

– To największy pokój.

Odetchnąłem z ulgą. Tu wszystko było w porządku. Tylko w oknie donośnie brzęczała samotna mucha.

– To jak, dobiliśmy targu? Jeśli będę panu potrzebny, tu jest mój telefon.

Tylko jeden z trzech pokoi. A planowałem w jednym urządzić sypialnię, w drugim gościnny… właśnie w tym, gdzie… Ciekawe kogo trzymały się takie dowcipy ze szczurem?

– Dziękuję za fatygę.

Agent z radosnym zdumieniem przyjął ode mnie banknot i oddalił się zadowolony.

Zostałem sam. W ciszy, która wróciła do mieszkania, słychać było obce dźwięki – przytłumiony stuk maszyny do pisania za ścianą, lekkie poskrzypywanie desek podłogowych. I szczebiot ptaków za oknem.

Wyszedłem na korytarz, przez uchylone drzwi zobaczyłem kawałek błyszczącego jesionowego parkietu, otwór okienny, jasnokremową ścianę, i nagle wyraźnie odczułem czyjąś obecność, tam wewnątrz. Jakby ktoś czekał w napięciu – przestąpię próg czy też nie zdecyduję się wejść? Nieprzyjemne odczucie. Chciałem zawrócić i odejść, ale coś trzymało w miejscu. Być może ciekawość.

– Jest tu kto?

Skądś powiało chłodnawym wiatrem, drzwi tajemniczego pokoju bardziej się uchyliły i znowu zobaczyłem rozmyty ruch tuż przy oknie.

– Czy mogę w czymś pomóc?

Napięcie w pomieszczeniu przybrało na sile. Zapraszająco otwarte drzwi nagle z szumem i trzaskiem się zamknęły. Ledwie zdążyłem odskoczyć.

Czyli moja pomoc niepotrzebna.

Wróciłem do siebie i postanowiłem, że więcej nie podejmę próby nawiązania przyjaźni ze zjawą z sąsiedniego pokoju. Wystarczy mi żywych sąsiadów.

Ze spaceru wróciłem późnym wieczorem. Z niepokojem przeszedłem obok „pierwszego”, niezamieszkanego pokoju. Tak zacząłem nazywać w myślach ten… ze szczurem. Drzwi „drugiego” znów były uchylone. Znajdował się on akurat naprzeciwko mojego gabinetu, więc to niepokojące sąsiedztwo nie dostarczało szczególnej radości.

Uczciwie trzymałem się danego sobie słowa, by już więcej nie martwić się o niewidzialnego lokatora. Od czasu do czasu docierały do mnie dziwne dźwięki, drzwi periodycznie uchylały się, i wtedy czułem, że jestem obserwowany. Bez natręctwa i wrogości. Kilkakrotnie widziałem cień prześlizgujący się mrocznym korytarzem, ale na tyle niewyraźny, że nie można było dostrzec, jak istota wygląda.

Wszedłem do siebie, zapaliłem lampę stołową i jeszcze raz z przyjemnością obejrzałem pokój. Wszystko mi się podobało – duże okno z ciężkimi ciemnozielonymi storami, biurko, regał na książki, wąska kanapa, gruby dywan na podłodze. Rozwinąłem przyniesiony pakunek i wyjąłem wazę z niezwykłym deseniem na ściankach. Szara glina bez glazury, roślinny ornament w postaci cienkich łodyg, powtarzający się i zlewający się w jeden zwarty szlaczek. Sucha, szorstka struktura, prawie nieprzyjemna w dotyku, nienaturalne gałązki z liśćmi, a wzór splotu jakby niedokończony.

Samotność jest złym kompanem w wędrówkach po antykwariatach. Kupujesz to, czego akurat nie potrzebujesz, a chcesz tylko zabić czas, usprawiedliwić i nadać znaczenie bezcelowemu miotaniu się po mieście. Odstawiłem wazę na półkę i podszedłem do okna.

Nagle odczułem tęsknotę, z taką mocą, że przez chwilę zabrakło tchu. Głębia rozpaczy otwierająca się w duszy znów mnie przeraziła. Mocno zacisnąłem pięści i z trudem się powstrzymałem, by nie rzucić o ścianę unikatowym zakupem. Samotność… Moja wspaniała samotność czasami przekształcała się w trudny do wytrzymania koszmar.

Cichy, chroboczący dźwięk, jakiś dziwny szmer, odciągnął mnie od depresyjnych myśli. Odwróciłem się i drgnąłem. Malutka waza powoli przesuwała się bliżej brzegu.

– Hej! Co to za dowcipy?!

Rzuciłem się na ratunek antykwarycznej rzeczy, ale ta już oderwała się od etażerki, i po chwilowym zawieszeniu upadła na podłogę, rozpryskując się drobnymi odłamkami przy moich nogach.

– Co za bezmyślność! Oczywiście, rozumiem, poltergeist, paranormalne zjawiska, telekineza, ale po co tłuc wazy?!

Musnął mnie lekki podmuch, wyraźnie zabrzmiał cichy śmieszek, i tyle. Cisza.

Schyliłem się i zacząłem zbierać odłamki. Mój niewidzialny sąsiad, wydaje się, miał dziwne poczucie humoru. Był nieufny, z rezerwą obserwował mnie z sąsiedniego pokoju, trzaskał drzwiami i wiał lodowatym wiatrem po plecach, a tu nagle okazał się dość sympatycznym i towarzyskim „chłopcem”, który mimo że rozbił moją wazę, to odciągnął od mrocznych myśli. Prawdopodobnie, potrafię się do niego przyzwyczaić.

…siedziałem przy stole oświetlonym lampą z żółtym abażurem, kurtka leżała na kolanach i miałem wrażenie, że za chwilę będę musiał wyjść. Można by pomyśleć, że mam dom i stół, i lampę ze złocistym, ciepłym światłem, ale one mnie nie cieszą – i oto siedzę, i z napięciem wsłuchuję się w ciszę, czekając, że mnie stąd wyproszą.

Oderwałem wreszcie wzrok od abażuru i drgnąłem z zaskoczenia, upuszczając kurtkę na podłogę. Na mojej kanapie, w niedbałej pozie, zarzuciwszy nogę na nogę, siedział nieznajomy.

– Jak pan tu trafił?! – powtórzyłem głośno zadane w myślach pytanie.

– Drzwi były otwarte – skomentował, wskazując w stronę wejścia.

Dziwnie się uśmiechał – tylko wargami – w ciemnym błękicie oczu pływał odległy smutek.

– Zapomniał pan zadzwonić?

Zrobił rozczarowaną minę i szybkim spojrzeniem zmierzył mnie od stóp do głów.

– I pan też? Może wręczyć swoją wizytówkę, dostarczyć zaproszenie na herbatę… I co jeszcze? Nudne!

– Proszę wybaczyć, że rozczarowałem – odezwałem się sucho, nie czując zresztą ani krzty winy. – Jak wszyscy, ja…

Prychnął kpiąco, przerywając.

– Jak wszyscy? Wobec tego proszę powiedzieć, dlaczego z trzech wspaniałych pokoi wybrał pan właśnie ten, i to wcale nie najlepszy? Co?

– Ponieważ…

Nie mogę przecież mu powiedzieć, że w jednym przebywa zjawa, a w drugim…

– No?

– Ponieważ taki miałem kaprys. Zresztą wydaje mi się, że nie mam obowiązku zdawać sprawozdania sąsiadom.

Ale już nie słuchał. Wstał z kanapy, podszedł do etażerki, obejrzał skorupki wazy.

– Piękna była rzecz. Dlaczego pan, panie Georg, miota antykwarycznymi rarytasami?

– To nie… Zna pan moje imię?

– Wiem o panu bardzo dużo. Na przykład że wychodzi dokądś wcześnie rano i wraca późno wieczorem, nieraz składa wizyty staruszce, ale większość wolnego czasu leży pan na tej kanapie i patrzy w sufit. Kupuje różne barachołki w rodzaju tej okropnej wazy. Bardzo cierpi pan z powodu samotności, ale nikogo nie zaprasza do siebie – ani dziewczyn, ani chłopaków. Nie pali i nie pije, chociaż w barku stoi kilka butelek markowych win.

– Odnoszę wrażenie, jakby pan nie wychodził z tego pokoju.

Odstawił glinianą skorupkę z powrotem na półkę.

– W pewnym sensie ma pan rację… Chociaż jest pan przekonany że widzi mnie po raz pierwszy.

I widząc, że nic nie rozumiem, dodał:

– Nie tak dawno proponował mi pan swoją pomoc… Tak… Proszę o wybaczenie, że rozbiłem wazę.

– Pan… ?! – Prawdopodobnie, miałem tak głupią minę, że uśmiechnął się i złożył mi elegancki półukłon .

– Rivv d’Art, do pana usług.

– Przecież pan…?

– Proszę się nie krępować i nazywać rzeczy po imieniu. Nie obrażę się. Zjawa, jestem zjawą.

– Z pokoju naprzeciwko…?

– Otóż to.

Spróbowałem uporządkować szalone myśli.

– Od dawna… w takim stanie?

Powoli podszedł do okna, i odchylając brzeżek story, wyjrzał na ulicę.

– Od dość dawna.

– A… jak to się stało? – Postarałem się, by pytanie zabrzmiało możliwie najdelikatniej.

Rivv wzruszył ramionami i skwitował obojętnym głosem:

– Morderstwo. – I natychmiast dorzucił, nie patrząc na mnie: – Tylko proszę mnie nie żałować!

Słowa współczucia, które kręciły mi się na języku, nie wyrwały się na zewnątrz. Jakimś nieprawdopodobnym sposobem zgadł, co chciałem powiedzieć.

– …przepraszać też nie trzeba, przecież nie pan mnie zastrzelił!

– Pana?

– Tak!

– W tym mieszkaniu?

– Aha…

Wstałem i podszedłem do niego.

– Musi się pan tu czuć okropnie?

Odwrócił się i teraz, z bliska, zobaczyłem nierealistyczne, intensywnie błękitne oczy.

– Niezupełnie. I… będzie nam łatwiej rozmawiać, jeśli przejdziemy na „ty”.

Skinąłem głową. Nieprawdopodobne: absolutnie żywy, realny człowiek, doskonale widzę go i słyszę, nawet czuję zapach drogich męskich perfum. Czyżby zjawy korzystały z dezodorantu?

– Nie ma się z czego śmiać!

– Proszę o wybaczenie. Ja…

– Myślisz zbyt głośno. A tak na marginesie, skoro jestem u ciebie w gościnie, mógłbyś zaproponować coś do picia.

– Tak, oczywiście. Ale czy ty…?

Znów zmierzył mnie wymownym spojrzeniem, więc pośpieszyłem do barku. Zjawa u mnie w gościach żąda uprzejmego traktowania i trunków…

– Martini, koniak, wermut, czy…?

– Koniak. I trochę większy kieliszek.

Podając kielich, poczułem, że ręce ma zwyczajnie, po ludzku ciepłe.

– Nie piłem dobrego koniaku już od piętnastu lat!

– A złego?

– Nie czepiaj się słów!

Podniósł kielich do nosa i wciągnął aromat.

– Niech to diabli, wszystko bym oddał, by znów poczuć jego smak.

– A co ci w tym przeszkadza?

Ze smutnym uśmiechem pokręcił głową i odstawił kieliszek na stół.

– Jestem zjawą. Zapomniałeś? Utraciłem część ludzkich zdolności. W zamian za to uzyskałem, na przykład, umiejętność przechodzenia przez ściany. Ale z radością oddałbym to za jedną godzinę dawnego życia. Najbardziej, w moim stanie, brakuje mi alkoholu i seksu.

– A… za co ciebie…?

Pochylił głowę tak, że białe, kędzierzawe włosy skryły twarz, a potem znów podniósł ją z uśmiechem.

– No dobrze. Chyba już pójdę. Dzięki za gościnę.

– Zostań.

Ale zdecydowanie skierował się do wyjścia.

– Zaczekaj! Jak mogę ci pomóc?!

W tej samej chwili, barczysta figura zniknęła, rozpływając się w powietrzu. Wyszedłem na korytarz, ale nawet nie zdążyłem zrobić kroku w stronę „drugiego” pokoju, jak jego drzwi zatrzasnęły się przed moim nosem. To się nazywa „dziękuję za gościnę”? Przychodź częściej, bo bez ciebie jest weselej?! Zawróciłem i poszedłem do siebie, walcząc z pokusą, by też trzasnąć drzwiami.

…marszcząc czoło w głębokiej zadumie Rivv pochylał się nad szachownicą.

– No tak – zastanawiał się głośno – jeśli pójdę koniem… Nie, chyba koniem nie można. – Siedział, lekko skłoniwszy głowę na ramię i odruchowo postukiwał pionkiem o poręcz fotela. Prawdopodobnie niesamowicie wyglądałoby to w oczach zwykłego człowieka: figurka szachowa w niewidocznej ręce podskakuje w powietrzu.

– No i co z koniem?

– Poczekaj, myślę.

Był moim „znajomym” od kilku dni. Po niespodziewanym pojawieniu się zaczął „zaglądać w gości” i szybko zrozumiałem, że ta znajomość dostarcza mi bardzo wielu kłopotów.

Widzialny stawał się tylko wówczas, gdy był w dobrym nastroju. Chętnie wtedy rozmawiał, podziwiał moją nefrytową kolekcję, długo przestawiając z miejsca na miejsce półprzezroczyste zielonkawe figurki. Graliśmy w szachy.

W pozostałe dni odczuwałem ostre spadki jego nastroju. Słyszałem dalekie, urywane, nieprzyjemne dźwięki, podobne do rysowania żelazem po szkle, w powietrzu wisiała przygnębiająca melancholia, jakby uchylał drzwi ze swego niewidocznego świata do mego pokoju, i ten inny świat był na tyle sprzeczny z naszym, że nawet lekki jego oddech stawał się nieznośny.

Miałem wrażenie, że czeka na moje powroty i nawet się gniewa, jeśli się spóźniam. Waza z trawiastym ornamentem nie była jedyną ofiarą jego złego nastroju. Parę razy znajdowałem drobne skorupy innych naczyń i zawsze wydawało mi się, że chwytano je tylko po to, by w przypływie wściekłości rozbić o ścianę. Nie wiem, po co to robił.

Czasami wydawał mi się rozkapryszonym chłopcem, który rzuca o podłogę wszystkim, co mu się nawinie pod rękę, i trzaska drzwiami, sam nie wiedząc, na kogo się gniewa. Lubiłem go i starałem się zrozumieć. Chciałem wiedzieć, kim jest. Zagubioną duszą czy słabym sygnałem wysyłanym skądś, z daleka? Wydawało się, że więcej w nim teraz nieokiełznanych emocji niż rozumu. Dlatego jest taki nieobliczalny i nie potrafi powstrzymać wybuchów złego humoru, i wydaje się trochę… nierozsądny. A w szachy ogrywał mnie częściej niż ja jego.

Posłał mi krótkie spojrzenie spod opadających na czoło białych włosów i natychmiast spuścił oczy.

– Co mi się tak przyglądasz?

Speszony wbiłem wzrok w szachownicę, na której przez ten czas nic się nie zmieniło.

– Chcesz o coś zapytać?

Chciałem. Pytań było dużo – gdzie i jak żyje, co czuje, dlaczego go widzę… I czy na zawsze jest zamknięty w tym mieszkaniu? Być może gniewa się i przekształca w niewidoczny, lodowaty wicher, wiedząc, że nie wyrwie się z pustego pęknięcia między dwoma światami. A może to nie złość, tylko rozpacz?

– Dlaczego zatrzaskujesz drzwi, kiedy próbuję wejść do tego pokoju?

– To nie ja – odpowiedział zamyślony. – To mój ektoplazmatyczny przejaw… Twój ruch.

Może to rzeczywiście nie on? Może razem z nim, w tym kawałku przestrzeni zamknięta jest złośliwa istota, pałająca nienawiścią do mnie? Niewidzialny stróż niewidzialnego świata, od którego Rivv może uciec na pewien czas, a potem powinien tam wrócić? Zresztą to wszystko domysły, nic przecież nie wiem o świecie zjaw i nic nie wiem o chłopaku siedzącym naprzeciw. Bez namysłu przestawiłem jedną z figur i Rivv natychmiast z wyrzutem pokręcił głową, wykonał swój ruch, powiedział „szach” i roześmiał się.

– No i co, dogrywamy czy zaczniemy nową partię?

– Nową – powiedziałem z westchnieniem, i zwyczajem przegrywającego zacząłem rozstawiać pionki, a zadowolony Rivv podszedł do nefrytowej kolekcji.

– Jeśli chcesz wiedzieć, to idzie tu twój sąsiad, pisarz. Słyszysz? No tak, wiadomo, że nie słyszysz. Zaraz zapuka do drzwi. O, proszę.

Jeszcze nie przyzwyczaiłem się do jego zdolności widzenia i wyczuwania przez ściany, dlatego drgnąłem, słysząc głośne stukanie do drzwi.

Literat wszedł szybko i swobodnie niczym do swojego mieszkania.

– Witam. Słuchaj, nie sądziłem, że tak fajnie mieszkasz, inaczej zajrzałbym wcześniej.

Rozejrzał się z widoczną przyjemnością, nie zauważając Rivva siedzącego na podłodze koło stolika z nefrytami.

– Siadaj. Dobrze, że wpadłeś.

Ustąpiłem mu miejsca w fotelu, starając się nie patrzeć na Rivva i usiadłem naprzeciwko.

– A ty co, grasz w szachy sam ze sobą?

– No… tak – mruknąłem, a mój rozmówca roześmiał się.

– I kto wygrywa?

– Ze zmiennym szczęściem – odpowiedział za mnie niewidoczny i niesłyszalny Rivv, wstając z podłogi. – Georg, nie zechcesz ustąpić miejsca także mnie?

Pisarz ze zdziwieniem spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, dlaczego nagle poderwałem się z fotela i przesiadłem się na kanapę.

– Hmm… grasz w szachy… – wrócił do tematu po krótkim milczeniu.

– Gra, gra – znów wmieszał się Rivv, wyciągając nogi i kładąc je obok szachownicy. – No dawaj, chłopaku, nie wstydź się, powiedz nam, po co przyszedłeś. Pożyczyć pieniądze? Czy być może, chcesz zrobić Georga głównym bohaterem swojej moralno-erotycznej powieści?

– Fajne mieszkanie – powiedział sąsiad, przerywając, jak mu się zdawało, niezręczne milczenie.

– Tak. Niezłe… Napijesz się czegoś?

– Obejdzie się – wzburzył się Rivv. – To mój koniak. Niech pije swoje porto.

– Nie, dziękuję – grzecznie zrezygnował pisarz.

– Nie chcesz rozegrać partyjki? – naśladując moją intonacje, zapytał Riv, a potem nagle zdjął nogi ze stolika, pochylił się i szybko przesunął biały pionek na inne pole.

Poderwałem się z miejsca, odciągając uwagę sąsiada od tych nienaturalnych ruchów.

– A jednak naleję nam… Mam świetny koniak.

– To mój koniak – znów przypomniał Rivv.

– Jeśli chcesz – ostrożnie zgodził się pisarz, podejrzliwie obserwując mnie i prawdopodobnie dziwiąc się, dlaczego czerwienię się lub blednę, odpowiadam niedorzecznie, i w ogóle zachowuję się dziwnie. – …a dlaczego trzy kielichy?

Szybko odstawiłem butelkę, uświadamiając, że zamierzam nalać „nieistniejącemu” lokatorowi.

– Ojej, rzeczywiście… trzy.

– Hej! Jeden jest mój! – wrzasnął nieznośny d’Art i ze złości przewrócił kilka pionków. Pisarz drgnął i utkwił wzrok w szachownicy, a ja pośpiesznie skierowałem rozmowę na inny tor, udając, że niczego nie zauważyłem. Jakiś czas sąsiad rozglądał się ukradkiem: jeszcze nie rozumiał, co się dzieje, ale już wyczuwał, że w moim pokoju jest „nieczysto”. Na szczęście koniak był rzeczywiście dobry i pisarz stopniowo się uspokoił. Siedziałem, bojąc się podnieść wzrok – zjawa stała za fotelem sąsiada, trzymając rękę na oparciu, drugą podrzucając na dłoni jedną z figur szachowych. Jeśli nie złapie jej przy kolejnym podrzucie, pionek wpadnie do kielicha.

– Nie wierzę, Georg, czyżby to były nefryty? – Sąsiad zauważył moją małą kolekcję i wstał z fotela. – Można obejrzeć?

– Tak, oczywiście – potwierdziłem z ulgą, ciesząc się, że przejdzie w odległy kąt pokoju i nie zobaczy latających pionków nad swoją głową.

Spojrzałem na Rivva i zamarłem. Coś dziwnego działo się z nim… z jego twarzą. Nie odrywając oczu, patrzył na pisarza i w jego pociemniałych oczach paliła się prawie… nienawiść?

– To moja kolekcja – powiedział głucho i odrzucił pionek (na szczęście bezdźwięcznie upadł na dywan). – Słyszysz? To moje nefryty!!!

Jego ciałem wstrząsnęły dreszcze, a przez piękną twarz przesączały się złośliwe, prawie szalone rysy innej, cudzej i niebezpiecznej twarzy. To było takie straszne, że krzyknąłem:

– Nie! Nie, nie dotykaj!

Literat pośpiesznie cofnął rękę i obejrzał się z bezmiernym zdziwieniem. Ale zdążyłem ochłonąć z wrażenia i powtórzyłem spokojnie.

– Proszę, nie dotykaj.

– Zgoda, nie będę. Przestań się niepokoić. – Widocznie już utwierdził się w przekonaniu, że z moją głową jest coś nie tak, i postanowił mnie nie drażnić. – Wszystko w porządku. Pójdę chyba.

Ostrożnie odstawił niedopity koniak na stolik. Niezręcznie kaszlnął, jeszcze raz dziwnie na mnie popatrzył i wyszedł.

Padłem na kanapę, czując nagłe zmęczenie, a Rivv – dawny, zadowolony Rivv – usiadł obok. Jak tylko „jego nefrytom” przestało grozić niebezpieczeństwo, natychmiast się uspokoił.

– No co, Georg, zagramy jeszcze partyjkę?

Przemilczałem i dopiłem koniak.

– Obraziłeś się? Tylko trochę zażartowałem.

Milczałem.

– Przestań. On i tak niczego nie zrozumiał. A jeśli zrozumiał, to więcej nie przyjdzie. I bardzo dobrze. Już nie myśl o tym. Co ci jest? Przestraszyłeś się?!

Odwróciłem się gwałtownie.

– Georg – przy całej miękkości tego cichego głosu, wyczuwało się jakąś nutę nieokreślonej groźby – nie powinieneś tak ze mną postępować.

Zamknąłem oczy, by nie widzieć twarzy o łagodnych rysach, która mogła przekształcić się w złośliwą maskę, gdyby moja odpowiedź mu się nie spodobała.

– Tak. Boję się ciebie. Nigdy nie wiem, co zrobisz; rozbijesz wazę o ścianę albo o moją głowę. Podobają ci się nefryty? Weź je, tylko zostaw mnie w spokoju!

Ciepła ręka dotknęła mego ramienia.

– Nie bój się. Nie zrobię ci nic złego. Tylko mnie nie drażnij.

 

Wszedłem do pokoju po długim spacerze i szybko się rozejrzałem. Nic nie było potłuczone, ale nefrytowe figurki znów poprzestawiane – Rivv czekał na mnie i się nie doczekał. Teraz może pojawić się w każdej chwili.

Nawet sam przed sobą się nie przyznawałem, dlaczego coraz częściej wracałem najpóźniej, jak się dało, dlaczego boję się wchodzić do „najcichszego” z trzech pokoi –kiedyś najbezpieczniejszego. „Mój koniak”, „moje nefryty”. Co będzie, jeśli kiedyś powie „mój Georg”?! Czyżbym się tego obawiał?

Wcześniej był dla mnie tylko nieprzewidywalny i było coś oryginalnego w gwałtownych zmianach jego nastroju. Teraz zrozumiałem, że istota, którą uważałem za przyjaciela, jest niebezpieczna. Wcześniej niezwykła znajomość przyjemnie intrygowała, teraz – przerażała. Widziałem w Rivvie zwykłego chłopaka, trochę bezczelnego, trochę dziwnego, ale ogólnie dość uroczego. Zwiodło mnie jego żywe ciepło, uśmiech, głos. Zapomniałem, że nie jest człowiekiem. Jednak to nie człowiek. Kiedyś był tym uroczym i szalonym chłopakiem, którego dostrzegam w nim teraz. Ale jego już nie ma! Został tylko wizerunek, cień, maska…

Włączyłem lampę stołową. Położyłem ręce na stół, podbródek oparłem na ręce, a przed sobą postawiłem zielonego smoka, ukochaną „zabawkę” Rivva. Patrzyłem na figurkę i wspominałem…

„– …dlaczego tak długo? Gdzie byłeś?

Naprężyłem się wewnętrznie, jakbym w czymś zawinił.

– Witaj, Rivv.

Jak zawsze wszedł do pokoju nie wiadomo skąd, chwilę milczał, popatrując zaczepnie, widocznie próbując zrozumieć przyczynę mojej nieobecności, a potem powiedział cicho, z ledwie uchwytną groźbą:

– Ostatnio zbyt często wychodzisz. Po co znowu przychodził ten…? – patrzył na mnie tak, jakby wiedział, że zełgam, i on natychmiast mnie przyłapie na kłamstwie.

– Przynosił początek nowej powieści.

– Czytałeś?

– Tak.

– Nie miałeś czasu, by porozmawiać ze mną, ale dla niego znalazłeś…”

Uśmiechnąłem się gorzko i pogłaskałem smoka po ostrym zielonym grzebieniu. Być może trzeba się wyprowadzić? Rzucić cały ten nieruchomy spadek i uciec? Ale wtedy on znowu zostanie zupełnie sam.

Wyprostowałem się, odsuwając figurkę, i nagle za plecami poczułem niespodziewany przeciąg, zimny potok powietrza…. odwróciłem się… zdążyłem zauważyć otwarte drzwi, szybki ruch, i coś uderzyło mnie w skroń.

 

Cichy głos dolatywał z ciemności.

– Georg! Georg, słyszy mnie pan?

Głowa bolała, w skroniach tępo pulsowała krew. Otworzyłem oczy i zobaczyłem wysoko nad sobą sufit z brązowym dzwonkiem żyrandola, ściany, które umykały dokądś w górze. I zupełnie blisko zaniepokojoną twarz staruszki-sąsiadki.

– Jak się pan czuje? – zapytała, ocierając mi czoło mokrym ręcznikiem.

– Co się stało? – Szept odezwał się hukiem w mojej głowie.

– Usłyszałam stuk, trzask, dzwonienie. Przybiegłam tu, drzwi do mieszkania otwarte na oścież, a pan leży na podłodze.

Pomogła mi przedostać się na kanapę i położyła ręcznik na czole. – Ostatnio często słyszę dziwne dźwięki.

– Jakie dźwięki? – zapytałem odruchowo.

– Stuki. Trzaskanie. Jakby ktoś biegał z pokoju do pokoju i trzaskał drzwiami. Głosy…

– Jakie głosy?

– Nie wiem. Jakby się ktoś sprzeczał, raz głośniej, raz ciszej, ale słów nie da się rozróżnić. Nie wie pan, kto to był?! – Spojrzała na mnie pytająco swoimi przezroczystymi, bladoniebieskimi oczyma, oczekując, że wymyślę coś prawdopodobnego i uspokajającego o dziwnych głosach, trzaskających drzwiach i latających wazach.

– Wiem i nie wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Ale wydaje mi się, że bardziej nie wiem. …zjawił się kilka dni po tym, jak się wprowadziłem…

Prawdopodobnie z moją głową nie było najlepiej, skoro zacząłem opowiadać o Rivvie osobie prawie mi nieznanej. Staruszka słuchała, od czasu do czasu kiwała głową z akuratnym, siwym kosmykiem na potylicy i pieszczotliwie gładziła mnie po ręce.

– Chciałem mu pomóc. Najpierw rozmawialiśmy i graliśmy w szachy. A potem zaczął się złościć, gniewać o drobiazgi. Teraz wydaje mi się, że on… nienawidzi mnie.

– Zagubiona dusza – stwierdziła zamyślona staruszka. – Nie zdołasz mu pomóc, Georg. On za mocno przywiązał się do ciebie.

– Co to znaczy „przywiązał się”?

– Myślisz o nim, współczujesz, dajesz swoją siłę. Im więcej będziesz dawać, tym więcej będzie jej potrzebować.

– Bzdura! – krzyknąłem niezbyt grzecznie, a potem dodałem już mniej pewnie: – Nieprawda.

Staruszka popatrzyła ze współczuciem:

– Darzy go pan sympatią?

– Tak.

– Być może on nie życzy panu źle, ale potrzebuje pana i będzie sprawiać ból, ponieważ nie może inaczej. Nie trzeba go żałować, lecz bronić się. Będzie przykro, jeśli w naszym domu zamiast jednej zjawy pokażą się dwie.

Przytrzymując ręcznik, uniosłem się:

– Myśli pani, że może mnie zabić? Ale po co?!

– On chce żyć i pan mu daje iluzję życia, albo umrzeć ostatecznie, ale pan, żywy, nie daje mu spokoju. Żywy on już nie będzie. Proszę dać mu spokój, panie Georg.

…spokój… Czy mogę dać spokój?…

Stałem przed zamkniętymi drzwiami. Po mojej rozmowie z sąsiadką, Rivv zaginął. Rozpłynął się. Nie pojawiał się już od tygodnia i nefrytowe figurki zamarły na stole w stałej nieruchomości.

Położyłem dłoń na klamce, poczekałem, czując pod palcami chłód metalu i gwałtownie otworzyłem. Pokój był pusty. Jak zawsze. Wydawał się bardzo wielki, bardzo jasny i absolutnie bezpieczny. Długi promień słońca leżący na podłodze mówił bezdźwięcznie: „Nie bój się, podejdź, pobaw się ze mną.”. Chłodnawy wietrzyk przedostawał się przez szczeliny w ramach okna.

– Rivv – zawołałem cicho.

Brak odpowiedzi. Wtedy puściłem klamkę, którą trzymałem kurczowo, jakby była jedynym łącznikiem z realnością, i przestąpiłem próg. Nic się nie wydarzyło.

– Rivv! – powtórzyłem głośniej i postąpiłem jeszcze o krok.

Podłoga zakołysała się, na chwilę straciłem dech jak podczas długiego skoku, przestronny pokój popłynął przed oczyma. „Podejdź, pobaw się ze mną”… Niewyraźne cienie, ruch, jakby machnięcie skrzydeł ogromnego motyla, blade ogniki…

Otworzyłem oczy i zrozumiałem, że sekundę temu zatrzasnąłem za sobą drzwi do mojego świata. To, co było pokojem w tamtej realności, tu przekształciło się w ogromną salę porzuconego, starego zamku. Resztki gobelinów kołysały się na ścianach, dawne, wypłowiałe portiery ciężkimi fałdami spełzały na posadzkę i leżały na marmurowych płytach stertami wyblakłego jedwabiu. Kurz, pajęczyny, suche liście na podłodze.

Powoli ruszyłem naprzód, słysząc cichy szmer własnych kroków. Z pustki sali, z naprzeciwka, płynęły niewyraźne zarysy kolumn, uchodzące w szaroniebieskie kłęby mgły, płynące wysoko nad głową… powolne rzeki, których zadymione fale to opadały, to się wznosiły, ślizgały i topniały. Już gdzieś widziałem te pokrzywione ściany z dymu albo mgły. Być może błądziłem między nimi we śnie. Dokoła mnie krążyły cienie suchych klonowych liści, podobne do nietoperzy. Tu nie było czasu, a przestrzeń składała się w duże fałdy, w których zaplątały się sny.

– Rivv! – Głos bezdźwięcznym szelestem popłynął po złudnym świecie i rozpłynął się. Obok przemknął słoneczny promień i łatwo przeszedł przez ścianę. Rój motyli albo kwiatów wyfrunął z półmroku, zawirował, oślepiając jaskrawymi płatkami i stopniał.

– Rivv.

Znów otoczył mnie lśniący, szczebioczący i szepczący obłok tańczących motyli i uniósł to imię ze sobą. Z mglistej ściany wynurzyła się pozostałość gotyckiej katedry, zobaczyłem różnokolorową mozaikę witraży, ostry łuk okna, mocno uczepionego odpływu deszczówki, kamiennego gargulca, który się uśmiechnął, wyszczerzywszy drapieżny pyszczek, i zawalił się razem z dachem, oknem i witrażami – dokądś mi pod nogi, jakby zmyty czarną wodą.

Rozkwitły i natychmiast zwiędły drżące gwiazdki kwiatów, przeleciały, doganiając siebie, dwie pajęczynki snów, strumyk mgły rozpłynął się – i stanąłem.

Siedział ze spuszczoną głową na podłodze, obejmując kolana rękoma. Przestrzeń wokół niego zastygła, jakbym stąpnął na jedyny, stabilny występ w tym złudnym domu.

– …po co przyszedłeś? – Podniósł głowę i popatrzył na mnie. Jego twarz była, ta sama, ale zmieniająca się prawie nieuchwytnie, jakby rozkwitała i więdła natychmiast, jak te kwiaty, jak wszystko w tym chwiejnym świecie. – Uciekaj… Ten świat nie jest dla ciebie.

Zacisnął ręce na kolanach.

– Nie chcę ci zaszkodzić. Pozwól mi spokojnie… pobyć samemu. Ten świat nie istnieje. To wszystko iluzja! – Stuknął pięścią o ścianę. – Ja także nie istnieję. To jak sen… Śnią ci się sny?

– Tak.

– Prawdopodobnie one przychodzą stąd. My wszyscy przychodzimy stąd. Czarodziejskie ogrody, nocne koszmary, zjawy, wróżki, bezdźwięczne głosy… – zamilkł, a potem, powiedział bardzo cicho i bardzo smutno: – Puść mnie. Proszę.

Jego ruchliwe ręce znów zacisnęły się, palce splotły, a niebieskie oczy zblakły, zmatowiały.

Zmęczył się. Chce odejść stąd, chce przekonać siebie i mnie, że go już nie ma, uwierzyć w to, że jego ciało, którego ciepło czuję, jest takim samym mirażem jak przezroczysto-kamienne ściany, jak motyle wyfruwające z pustki. Gdy tylko uwierzy w to do końca… gdy tylko pozwolę mu uwierzyć, będzie wolny.

– Tak się zmęczyłem…

„Spokój… daj mu spokój…”

W przezroczystym błękicie pięknych oczu odbijała się tęsknota.

– Rivv, co mam robić?

– Odejść stąd – wyszeptał, opierając się potylicą o ścianę i zamykając powieki. – Uciekaj…

Chciał spokoju… Czyżbym to ja go nie puszczał? Czyżbym go trzymał w tym pustym, złudnym świecie, dając swoim pragnieniem widzenia go żywym iluzję życia? Ale nie chcę dla niego takiego istnienia! Nie powinienem chcieć!

– Jak mogę stąd wyjść? Gdzie jest wyjście?

Niedbale machnął ręką.

– Wszędzie. Gdzie tylko chcesz.

Odwróciłem się i zobaczyłem o kilka kroków od siebie przezroczysty łuk, a dalej, za nim, otwarte drzwi do mego pokoju. Był niewyraźny, jakby rozmazany: bladozłocista plama światła lampy stołowej, masywne zarysy kanapy przy ścianie, ciemny kontur okna. Popatrzyłem na swoje realne, jasne mieszkanie i powiedziałem cicho:

– Żegnaj, Rivv. Ty… nie istniejesz.

Niebieskie oczy uśmiechnęły się do mnie.

– Żegnaj – odpowiedział i nagle zobaczyłem jaskrawopurpurową plamę, powoli pojawiająca się na jego piersi. Stawała się coraz większa, rozpełzając po jasnej koszuli.

Rzuciłem się do niego, sam nie wiedząc, po co.

– Rivv! Ty… jesteś ranny?

Siedział, nie zmieniając pozy, i uśmiechał się, patrząc gdzieś obok; bławatkowe oczy stawały się coraz bardziej bezbarwne, wirowała w nich daleka mgła.

– Nie. Martwy.

Blada twarz odzyskała spokój, jaki prawdopodobnie malował się na niej za życia. Burzliwy, niestały, wściekły, niebezpieczny cień złudnego świata odchodził, topniał, rozpływał się…

Pozostawały tylko jego rysy, jasne oczy, blade wargi, włosy podobne do krążącego wokół dymu. I tylko krew na piersi była jaskrawopurpurowa. Stałem bez ruchu i patrzyłem, jak Rivv umiera od kuli, wystrzelonej wiele lat temu.

Zwracałem mu wolność.

 

2006

Przekład: Tadeusz Rubnikowicz

 

 

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Aleksiej Piechow „Szept morza”

  Zaczynał się przypływ i kamienie przy brzegu zrobiły się śliskie. Teraz przed każdym…

Natalia Turczaninowa i Jelena Byczkowa „PÓŁNOCNA KRAINA”

Daleko na północy, gdzie ocean staje się czarny, prawie taki sam jak nocne…

Daria Bułatnikowa „Dom nad strumieniem”

Za oknem płakały krzaki. Krople deszczu spływały z liścia na liść, po czym odrywały się i plaskały…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit