Wczesnym popołudniem „Prawdziwy drapieżnik” zwykle świecił pustkami. Ot, kilku bywalców na hockerach, czasem kilku samotników przy skrytych w mroku stolikach. Bo przecież w końcu kto mógłby siedzieć w barze o tej porze, gdy wszyscy grzeczni, poukładani obywatele sumiennie wykonują swoje obowiązki w trwających ciągle godzinach pracy? Ci, którzy pracują wieczorami. Nieliczni bezrobotni, a właściwie ci nieliczni wśród bezrobotnych, których jeszcze stać na parę kufli podłego piwska. Różnej maści wykolejeńcy. Pijący do metaforycznego lustra pesymiści. Depresyjni frustraci. I obowiązkowo, w najciemniejszym kącie, typowa parka: najstarsza dziwka w okolicy, zmęczona pod koniec swej rozpoczętej wczorajszego wieczora zmiany, z pokrytym zmarszczkami borsuczym pyskiem, zanosząca się – teoretycznie kuszącym – śmiechem, a w praktyce przepalonym i przepitym rechotem, w towarzystwie złaknionego jej wątpliwych wdzięków, a może raczej czyichkolwiek, byle kobiecych, wdzięków, desperata.
W tym lokalu nie oznaczało to zbyt wielu klientów. Toteż barman nie miał zbyt wiele do roboty. Skończył myć szklanki, nalał piwo (obowiązkowo inkasując z góry) jakimś dwóm szemranym borsukom, wreszcie przystawił stołek bliżej grupki popijającej smętnie wódę przy końcu baru.
– Nienawiżu tej w żopu kopanej, pieprzonej raboty!
– Ty, Wołk, nie sarkaj – przerwał srebrzystopłowy basior. – Kumaj sytuację… ty masz robotę.
– Rabotę, rabotę… Ale ty nie masz na głowie takowego obesrańca!
– Kogo ja na głowie mam, tego mam, ale ty przynajmniej tyrasz. A ja dostałem dyscyplinarkę.
Barman cicho gwizdnął między zębiskami.
– Za co?
– Eeeee. – Basior machnął niemrawo łapą, jakby oganiał się od niezbyt natrętnej muchy.
– No za co? – dołączył się czarny.
– Za gajowego chodziłem – basior westchnął ciężko – cztery roki, jak obszył. Dobra praca, na porządek chuchać, drzewek doglądnąć, cały dzionek w lesie. W sam raz dla mnie! Na łonie przyrody, jak to mówią, świeże powietrze, duży zapierdziel… dużo ruchu znaczy. Bo ruch to zdrowie. A ja zdrowy wilk jestem, kurde! – huknął pięścią w kontuar, aż się zakołysał alkohol we wszystkich szklankach i kieliszkach. Po czym, jak to się w środowisku nałogowych palaczy mawia, ściągnął fachowo dwa machy z ukrywanego między grubymi paluchami peta.
Czwórka towarzyszy obserwowała go w milczeniu.
– I patrzajcie tera na mnie! Chleję wódę i jaram najgorsze popularne w tej podłej mordowni. Nerwów już ni mam. Tyle, co mi po tym zdrowym trybie życia przyszło.
– Ale dyscypliniarka, za szto? – nie ustępował chudzielec w pasiastym, marynarskim podkoszulku.
– Na polankach u wschodniego skraja panny lekkich obyczajów spotkać można, kojarzycie? Znaczy, można to ich nie spotkać, ale to jak się kto bardzo postara, hehe. Bo tam ich w pytę jest. Ja w drogę im się starał nie włazić, bo to, po prawdzie, ryzykowne nieco, a ponadto one mi tam specjalnie nie wadzą: i o porządek zadbają, śmieciuchów po sobie nie ostawią. Kultura! Chociaż, że w moim lesie takie panienki, to trochę nie tego… Ale po co mi się alfonsom narażać? Tylko że się czepił taki podlotek w płaszczyku czerwonym. Pry, wilku mężny, gada, pójdź ze mną za dwie stówki! Pójdź, rzecze, mój nadobny ty, a ci wygodzę na wszelkie sposoby. Na, wilku, pójdź, mówię, nie pożałujesz. Zinge…zintegr… zingo… no, olać ją chciałem, co się będę ze szczeniarą w rozmowy wdawał, ale ta dalej gada: no co, wilku, tchórz ci kapotę podszył? A może ty inny jesteś, chłopców wolisz, ha, pedziulo jedna? Ja ci mogę kuzynka przywieźć, powiedz słowo jeno. No to natrzaskałem po rzyci i kazałem się gówniarze z lasu wynosić. I we dwa pacierze wróciła. Z policją.
– I szto?
– I jest sprawa o pobicie i usiłowanie gwałtu. Dowodów, rzekę, nie macie, a oni, że i owszem, jak najbardziej mają. Jakie? Zeznania gówniary! I ślady łapy na tyłku, ciężką mam łapę, fakt. I potwierdzenie od takiego niby grzybiarza, co to niby świadkiem był, a któregom na oczy nie widział, a zaprawdę – jej alfonsa. Że w ostatniej chwili się pojawił i mnie od gwałtu przepłoszył. A na koniec rosochata babka gówniary, żem i jej się narzucał, odrzwia wyłamał i na cześć nastawał. Babka! Melinę w swoim domku prowadzi, najgorszy zajzer przedaje, co to na burakach i smarkach pędzi. – Basior wzruszył ramionami. – Dziwka, alfons i meliniara. Ale to im wierą, bo ja wilk. Zły, znaczy. No i z roboty wywalili. Na kaucji tera jestem, rozprawa za dwie niedziele.
– Psi los – rzucił zakutany w kożuch wilk.
– Psi los – zawtórowali pozostali.
Wypili. Barman polał.
– Też roboty nie mam. Ale sam rzuciłem – rzekł po chwili siedzący z prawej czarny jak smoła wilczur.
– Ale robota, akwizytor! – barman błysnął ukruszonymi kłami. W młodości dużo boksował, i to raczej nie na ringu.
– Ja to lubiłem! Byłem w tym dobry. Ale mam dość. – Niemrawo podłubał pazurem w miseczce z orzeszkami. – Czemu? Obchodzę domy w koziej dzielnicy. Tu się coś sprzeda, tam drzwiami trzasną, gdzie indziej herbatę dadzą albo i wyśmieją. Norma, przyzwyczajony jestem, nosem nie kręcę, a na swoje i tak wyjdę. Stukam raz do drzwi, otwierają mi koźlęta, słodkie dzieciaczki. Prosimy, prosimy. Ledwie przestąpiłem próg, dostałem w łeb. Po godzinie się ocknąłem w jakimś zaułku, kasy nie ma, towaru nie ma. Łapy mi wodą utlenioną zlały, o! – Wilczur niechętnie ściągnął czarne, znoszone rękawice motocyklowe i błysnął towarzyszom wściekle jasną sierścią, ostro kontrastującą z jego kruczoczarnym umaszczeniem. – A na tyłku włosy zgolone i jakiś bardzo niegustowny tatuaż zrobiony!
– Eee, gadasz, pokaż.
– Na mózg ci padło? Tego nie pokażę. Taki wstyd…
– Ale zgłosiłeś napad? – dopytywał basior.
– Taaaa, napad. Z mety mnie wzięli w kajdanki, choć sam się zgłosiłem ze skargą, czyli jako ofiara. W radiowóz i pojechaliśmy sprawdzić. I zaraz wyszło, że to ja się próbowałem włamać. Za kozią mamuśkę przebrany, na biało. Na biało?! Widzieliście mnie kiedy, kurwa, w białym?
– Wot, los sobaczy – skomentował Wołk.
– Sobaczy – zawtórowali pozostali.
Wypili. Barman polał.
– Szczęście mam, że koza oskarżenia nie wniosła, bo uznała, że jestem wystarczająco pokarany. Sędzina, stara owca, taka w toczkach, myślała jeszcze, co by mnie z oskarżenia publicznego skazać, ale szczęściem prokurator wił się jak piskorz, żeby tylko dodatkowej sprawy nie brać, no i odpuściła. Upiekło mi się. Tylko męczy to czekanie, aż włosy na łapach i na tyłku odrosną. – Czarny podrapał się białą łapą po pośladku i rzucił do sąsiada: – A ty, papuga, czemu w tej baranicy?
– Zimno mi.
– W lipcu?!
Szary wilczur zadrżał i ciaśniej zawinął poły kożucha.
– Mnie jest zimno permanentnie. Od listopada.
– Ale paczemu?
– Gdyby twoja, Wołk, zimowa egzystencja ściśle wiązała się ze spaniem pod kartonem, też byś nieustannie marzł. Mróz mam już na zawsze w kościach. – Wzdrygnął się. – Wszystko przez te trzy wieprze. Włamali się do domu, zmienili zamki… Próbowałem prośbą, próbowałem groźbą… Nawet siłą próbowałem. Niestety, dom, na własną zgubę, postawiłem z kamienia.
– Ty, papuga, nie wiesz, jak się te sprawy załatwia? A policję wzywałeś?
– Nie mów mi o tych skorumpowanych niegodziwcach. Orzekli, że z faktu, iż nieruchomość jest obecnie we władaniu świń, wynika ich niezbywalne prawo własności do rzeczonej nieruchomości. Semel dominus semper dominus*
– I szto, pobieżał ty do instancyi?
– Oczywiście. Wniosłem powództwo, wszak quod ab initio est vitiosum, non potest tractu temporis convalescere*
– Co ty biadolisz, papuga? Wraz się odkujesz, nowy dom postawisz. Kasy masz jak lodu, przecież ty adwokat! – Basior po przyjacielsku klepnął w ramię zakutanego w kożuch wilka.
– Już nie… – Wilk siąknął głośno nosem i ukradkiem otarł łzę. – Za niemoralne postępowanie w prywatnej sprawie dostałem dyscyplinarkę i odebrano mi uprawnienia. I jeszcze dali, jakkolwiek by to komicznie nie brzmiało, wilczy bilet. Wszyscy się ode mnie odwrócili, nikt mnie nie zatrudni, nawet żebym w jakiejś klitce pisma procesowe pisał. Nie należę już do palestry.
– Szkoda – zasępił się basior. – Myślałem, że może w mojej sprawie wesprzesz… No, trudno.
– A wiecie, co jest najgorsze? Te świniaki niejednemu już krwi napsuły, zrobiły masę przekrętów na nieruchomościach. W policji to już nikt ze mną gadać nie chce, ale mam jeszcze jednego kumpla w prokuraturze, stary dingo, dobry chłop. Sprawdził dla mnie wieprzki. Znają ich tam dobrze, świńskich oszustów, mają w kartotekach, znają metody, bo oni praktycznie wciąż stosują to samo modus operandi, nawet karani już byli! Ale jak przychodzi co do czego, to one są biedne świnki a ja jestem zły wilk, no to nieważne, kto ma papier, ale kto zwyczajnie ma rację. A rację mają świniaki, z założenia. Taki zwyczaj, a consuetudo pro lege servatur*
– Psi los – skomentował basior.
– Psi los – zawtórowali pozostali.
– Ubiju gnidę – Wołk chlapnął setkę i otarł pysk zamaszystym gestem owłosionej łapy.
– Zalazł ci ten zając za skórę, co?
– Cholernaja zwiezda! Podumałby kto, iże to on jest reżyserem. Wsie liudi mu włażut w żopu, wsie zachcianki zajca w mig spełniają. A że mnie gnida nie palubił, to wsio dieła, ażeby mi dosrać.
– Aż tak źle?
– A jak! Gwiazdor skazał, iże wołk w marynarskiej koszuli musi mieć żeglarskie tautaże? No to się tatuuje wołka. Na siłu. Gwiazdor duma, iże deską dać wołkowi po łbie to za mało w tej scenie? No to już – kowadłem! Garderoba u niego najokazalsza, katiering – najlepszy, a i gaża największa. A gramy przecież pa równo. I beze mnie, to i jego roli by nie było. A ten jego cwaniacki uśmieszek! Mienia już do Rygi pobieżat od gadki, iże „ja tiebia zajc pagadi!”.
– Psi los – rzucił barman, czystej rasy rottweiler.
– Psi los – zawtórowały wilki.
Wypili. Barman polał. I pogrążyli się w smętnym milczeniu, zapatrzeni w przestrzeń. Zwieszone łby zastygły w bezruchu.
– Macie, panowie, słaby pi-ar. – Dobiegło nagle od stolika stojącego pod ścianą.
Po chwili spośród kłębów tytoniowego dymu wyłoniła się tajemnicza postać. Elegancki, lśniący atłasem granatowy garnitur i wystudiowane, arystokratyczne ruchy kłuły w oczy. Wizerunku dopełniał wytworny cylinder, drogie cygaro, błyszczące, rude futro oraz imponująca kita. Nieznajomy nieśpiesznie podszedł do szynkwasu i przyjrzał się uważnie wszystkim rozmówcom.
– Szczerze mówiąc, niespecjalnie mnie to dziwi u wilków. Wilki! Sól tej ziemi, zawsze powtarzam, poczciwe, swojskie chłopaki. Bez zbędnego wyrafinowania, za to z nadmierną ufnością do świata, ale solidni, pewni jak mur. Taaak, na was można polegać. Tylko że… brak wam świadomości, że w stosunki trzeba inwestować. A także, wybaczcie – obrzucił pogardliwym spojrzeniem ich garderobę – brak też odpowiedniej prezencji. Ale… – Lis zaciągnął się i powoli, akcentując pauzę, wypuścił dym. – Ja wam pomogę. Na wasze szczęście jestem… specjalistą w tej dziedzinie.
– A za ile? – spytał nieufnie były adwokat.
– Dogadamy się! – Uśmiech lisa rozciągnął się jeszcze szerzej wbrew, zdawałoby się, prawom lisiej anatomii. – Dostaniecie ode mnie specjalną zniżkę. W imię drapieżniczej solidarności.
Rudzielec szelmowsko machnął wspaniałą kitą i błysnął złotym kłem.
– Panowie pozwolą, że się przedstawię. – Wystudiowanym ruchem zdjął cylinder i ukłonił się zamaszyście. – Lis Witalis, do usług.
Pobierz tekst:
Pierwsze zdjęcia z serialu „Straż”
W miniony weekend BBC America przedstawiała kilka zdjęć z serialu „Straż” („The…
Marcus Sakey „Ogniem pisana”
Autor: Marcus Sakey Tytuł: Ogniem pisana (Written in Fire. Brilliance) Tłumacz: Maciej Szymański…
Strach się śmiać
Autor: Wit Szostak Tytuł: Sto dni bez słońca Wydawnictwo: Powergraph, 2014 Stron: 464…