Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Konstantin Skuratow „Lek na depresję”

Collage: Krzysztof Pacyński

Szedłem zaśnieżoną ulicą, przyciskając ramieniem komórkę do ucha. Numer rozmówcy oczywiście się nie wyświetlił, ale to było mi niepotrzebne. Dobrze znany całemu byłemu Związkowi Radzieckiemu wiecznie zachrypnięty głos wydawał dyspozycje:

– Przede wszystkim dokładnie wyjaśnij, czego oni chcą. Bo to potem cały świat z nas śmiać się będzie, że niby kraj wiecznie zielonych ludzików. Choć, z drugiej strony, oni nam tu wszechświatową izolację ogłosili, a my: tadam! – o, takiego!, a nas to do Kongresu Wszechplanetarnego zaprosili! Międzygalaktycznego!

– Rozumiem, wyjaśnię.

– Honoru państwa pilnuj, twoja mać… I pamiętaj, zawsze cię wesprę i ochronię. A zawalisz, posadzę. Na lat dwadzieścia. Żart, żart, bez obaw. Wierzę w ciebie jak w nikogo.

– Zrozumiałem, przypilnuję.

– Jakby niebezpieczeństwo jakieś, dostaniesz wsparcie, nawet artyleryjskie. I możesz uważać, że tytuł bohatera masz jak banku. Skąd ty jesteś?

– Z Mohylewa.

– Już jutro na tamtejszym głównym placu twój pomnik postawią! Przemianujemy Mohylew na Mohynik, ty przecież Nikołaj jesteś? Na stypie Kobzon zaśpiewa! No co, zgadzasz się?

– Tak, jestem prawie na miejscu.

– A dobrze, zadzwonię później. Przy okazji koniecznie wybadaj kilka kwestii. Przede wszystkim sprawę jakichś technologii dla mojej państwowej gospodarki i, najważniejsze, w jakiej walucie mają zamiar z nami się rozliczać? Dobrze, żeby w przeklętych dolarach… Bo to wiadomo, może na ich planecie muszelkami płacą, albo w ogóle nie daj Bóg rublami…

Po krótkiej pauzie w słuchawce rozległ się sygnał. Schowałem telefon do kieszeni, zszedłem z chodnika w zaspę i pobrnąłem, z trudem wyciągając przemoknięte pantofle z głębokiego śniegu.

Z dwóch absolutnie identycznych choinek interesowała mnie prawa. Podszedłem bliżej i zdrętwiałym z zimna palcem – rękawiczki zostały w aucie – postukałem w pole siłowe.

I już zdejmowałem palto, rozrzucając po podłodze mesy gwiazdolotu tające śnieżynki.

Rezydent Wszechplanetarnego Kongresu oczekiwał mnie obok wygodnej kanapy, dysząc, z wywalonym prawie na pół metra czerwonym językiem. Przyjaźnimy się od dawna. To właśnie ja dwa lata temu przygarnąłem go na śmietniku, a on w dowód wdzięczności wysłał mnie na międzygalaktyczne kursy dla reprezentantów planetarnych. Po jednym na planetę, tak nawiasem. Teraz na moją komórkę częściej niż starzy przyjaciele i nowe przyjaciółki dzwonią różni tam prezydenci, premierzy, sekretarze generalni i inni papieże. Ale to tak na marginesie.

– Witaj, Gospodarzu! – Zamachał ogonem Rezydent, dla niewtajemniczonych typowy basset, zwisłouchy, z serdelopodobnym tułowiem na króciutkich łapkach. – Problem rozwiązany?

– Praktycznie tak – powiedziałem ostrożnie, siadając na kanapie. – Zostało tylko ustalić pewne szczegóły.

– Nie obawiaj się, żadnych trudności nie będzie!

– Nie obawiam się. A trudności to będą. W naszym kraju bez nich nijak.

– Właśnie dlatego zostaliście wybrani. Dokładnie one są nam potrzebne.

– Znaczy jak?!

Rezydent podrapał pazurami w niewidoczną z kanapy klawiaturę. Przede mną, dosłownie w powietrzu, zajaśniał trzymetrowy ekran. A na nim pokój z identyczną kanapą, na której ktoś pieczołowicie usadził cztery ubrane manekiny z pobliskiego supermarketu. Zero ruchu, szklane oczy wyrażają całkowitą absencję myśli, plastikowe policzki pałają matowym blaskiem. Co to za draństwo?!

– Przedstawiciele planety Chuchla. Mają tam Wielką Depresję. Epidemia.

Wytrzeszczyłem oczy.

– Co to, to nie! My nie wiemy, jak przed swoimi wirusami się schować, a tu jeszcze zaraza kosmiczna!

– To nie wirus – zapewnił mnie pospiesznie Rezydent. – To taki stan duszy. Depresja. Opanowała całą planetę. Rozumiesz, stworzyli tak rozwiniętą cywilizację, że nie mają już o czym marzyć. Wszystko jest. Koszmar!

– Normalnie jakiś Gazprom rosyjski: „Korporacja umarła – marzenia spełnione”.

– Też to macie?

– Nie całkiem my…

– No więc… Kiedy Depresja osiągnęła apogeum, Chuchlanie zaczęli masowo uprawiać samobójstwo.

– Smutne. – Kiwnąłem głową ze zrozumieniem.

– Na odwrót! Boki zrywać! – Rezydent przełączył kanał i na ekranie w lewym górnym rogu pojawiła się sympatyczna kula zielonkawej barwy, z długimi frędzlami na dole (o ile oczywiście obrazek nie był przekręcony). – Tak wygląda prawdziwy Chuchlanin, kropla protoplazmy o średnicy waszych dziesięciu centymetrów. Jak taki może się zabić?

– Coś w stylu „arbuz się powiesił”?

– W sensie?

– To takie nasze ludowe powiedzonko, oznacza sytuację, która nie ma szans się wydarzyć.

– Właśnie! – Rezydent z przejęcia aż zaczął z lekka wyć. – Właśnie! Arbuz się powiesił! Genialne! Chuchlanin nie może się powiesić, bo nie ma szyi, utopić też nie, z powodu dodatniej pływalności. Skok z okna drapacza chmur u obserwatora może wywołać jedynie histeryczny śmiech, gdyż Chuchlanin odbija się od asfaltu lepiej niż prawdziwa piłka: hyc!, hyc!, hyc! – Rezydent nawet zaprezentował takie odbicie, jednak w jego wykonaniu, szczerze mówiąc, wyglądało to mało przekonująco.

– Ciąć się próbowali?

– A jakże. I oczywiście porażka, bo Chuchlanie mają tak silne napięcie powierzchniowe, że rany zasklepiają się im z przedmiotem tnącym w środku. A jeśli mimo wszystko uda się rozciąć takiego na dwoje, to zamiast jednego rozsieczonego trupa mamy dwa całkowicie zdrowe indywidua. Zresztą oni tak właśnie się rozmnażają, przez podział.

– Taa. – Podrapałem się po potylicy. – Niefartownie. A co jeszcze próbowali? Młot kowalski, wybuch atomowy, kwas siarkowy?

– Nic z tego. Nawet w ciekłym azocie na tydzień się zanurzali. Odleży się taki, i z powrotem cały i zdrowy. Kongres już nie ma sił szukać rozwiązania. I podjął decyzję, żeby rozesłać mieszkańców Chuchli po innych światach w poszukiwaniach lekarstwa. Albo śmierci. Kongres zadowolą oba warianty.

– Aż tak im nadojedli?

– Mało powiedziane, Gospodarzu! Ma-ło – westchnął  smętnie Rezydent. – Sam bym ich wytłukł, jeśli bym wiedział, jak.

Przyjrzałem się uważnie manekinom. Pięknotka z nienaturalnie długimi nogami, rudy chłopiec z brodą, normalny krasnolud, przyjaciel hobbitów, dwaj bliźniacy kulturyści. Nic szczególnego, w horrorach widywałem straszniejszych. Choć temu, kto tych ulepił, nie zawadziłoby rączki pourywać. Albo frędzle.

– A po co ty ich do nas przytargałeś? – Nagle do mnie dotarło. – W takiej Ameryce to i tajfuny są, i tornada. W Rosji na Kamczatce wulkany kamieniami strzelają. A u nas co? Po pijaku w dziąsła białowieskiego żubra cmoknąć? Czy zorganizować demonstrację i z OMON-em się poprztykać?

– Kataklizmy naturalne to oni mają swoje. Nie zrobią na nich wrażenia. A jeśli tak wyrzucić ich w waszą codzienność…

– Myślisz, że pomrą?

– Raczej nie. Za to zabawić się, odzyskać radość życia, to w pełni możliwe. Niech pożyją miesiąc-dwa za waszą średnią pensję, odwiedzą dentystę, popróbują załatwić bez kolejki kilka zaświadczeń w waszym ADM-ie. To przecież bardziej ekstremalne od surfowania w tsunami. Jak myślisz, Gospodarzu?

– Okazuje się, Reks, że z ciebie sadysta klasy galaktycznej – powiedziałem ze zdziwieniem. – Nie tylko ziemskie koty dusić potrafisz…

– Oj tam, oj tam. – Rezydent skromnie spuścił oczy.

Zamyśliłem się. Szczerze mówiąc nadzieja na wyleczenie kosmitów była niewielka. Na ich wykończenie żadna. Ale z drugiej strony… niech u nas pożyją. Powiększą rezerwy walutowe kraju. Machnąłem w myślach ręką i powiedziałem:

– Dobra, Reks. Spróbujmy.

– Gospodarzu, jesteś debeściak!

– Nie spiesz się z tym waleniem ogonem po moich kolanach. Na początek omówmy szczegóły techniczne.

– Jakie?

– A popatrz sobie uważnie na tych plastikowych przystojniaków. Nic cię nie niepokoi?

– A co nie tak?

– Ty w ogóle wiesz, jaka pogoda na dworze?

– Nie – odpowiedział skonfundowany Rezydent. – Jakiś dziś spsiały jestem.

– Przypominam: komfortowa temperatura dla normalnego funkcjonowania organizmu człowieka na Ziemi wynosi dwadzieścia pięć stopni Celsjusza. A teraz na zewnątrz tak jakby zima,  również dwadzieścia pięć, tylko ze znakiem minus. Odchylenie od normy na pięćdziesiąt stopni. Podstawa życia, woda, przybrała formę twardego ciała stałego. Rozumiesz?

Reks chwilę pomyślał, a potem rozpogodził się po psiemu:

– Na dworze śnieg? Fajnie!

– Pamiętasz jeszcze? No to teraz popatrzmy uważnie na naszych podopiecznych. Dziewczyna większych podejrzeń nie wywoła, miejscowe prostytutki potrafią bardziej skąpo się ubierać. Ci dwaj goście ujdą za sportowców, narty w ręce… Ale chłopaczek odpada.

– Dlaczego?! Przecież ubrany.

– Ubrany. W szorty i sandały na gołą stopę. Pierwszy lepszy milicjant aresztuje nas za znęcanie się nad małoletnimi karłami.

Rezydent kiwnął głową ze zrozumieniem, warknął coś w komunikator i przyglądanie się Chuchlanom stało się jeszcze ciekawsze.

Nogawki szortów małolata same z siebie zaczęły się wydłużać, a pamięć usłużnie podpowiadała: „Spodnie przeobrażają się… przeobrażają się spodnie… w eleganckie szorty. Prosimy o wybaczenie, małe techniczne nieporozumienie”.

Sandały zalśniły, kilka razy znikały i pojawiały się, zanim nie stały się czymś w rodzaju dalekich krewnych adidasów. Na głowach całej czwórki jednocześnie pojawiły się narciarskie czapeczki.

– Tak lepiej? – Rezydent zakręcił ogonem.

– Lepiej. To co, pójdziemy się zaznajomić?

Oczywiście nigdzie nie poszliśmy. Reks znów skrobnął klawiaturę, a ja odskoczyłem, bo o mało co nie stuknąłem głową o głowę dziewczyny. Dowcipniś, jednakowoż.

– Cześć – powiedziałem wszystkim. – Jak samopoczucie?

– Cześć – odpowiedziała dziewczyna głębokim basem. – Nijakie.

Straciliśmy trochę czasu na korekcję tembrów chuchlańskich  głosów, skróciliśmy dziewczynie nogi do rozsądnej długości, czyli prawie dwa razy, zamieniliśmy suknię balową na chińską puchówkę, zgoliliśmy brodę krasnoludowi – wyszedł nam całkiem niczego sobie chłopiec, jak to chłopiec… jeśli się zbytnio nie przyglądać.

– My rodzina. – Dziewczyna określiła ich miejsce w społeczeństwie.

Chrząknąłem:

– Nie przejdzie. Wariant z wielożeństwem jeszcze w niektórych krajach by przeszedł, ale wielomężstwo to nawet dla Szwecji za wiele. U nas za takie coś można wylądować w więzieniu. I to na długo.

– To kto my?

– Będziecie studentami ze Żłobina – palnąłem na odczepnego. I tak nic innego nie przychodziło mi do głowy. – A mikrus będzie czyimś młodszym bratem.

I na tym stanęło.

Przed samym wyjściem spytałem szeptem Rezydenta:

– Reks, a jak oni będą się rozliczać? Nie ze mną, sam rozumiesz.

– Żaden problem – odpowiedział równie cicho. – A w razie sukcesu Kongres w ogóle obiecał wszystkich ozłocić. Solidne inwestycje z innowacjami.

Potem pole siłowe wymierzyło mi bezlitosnego kopniaka i w piątkę znaleźliśmy się na małej uliczce niedaleko dworca kolejowego.

– Pozłoć rękę, słodziutki. – Od razu uczepił się mojego rękawa cygański koloryt w żeńskiej postaci. – Prawdę powiem całą, co było i co będzie!

Z początku się od niej opędzałem. Ale przecież nie bez powodu mój były pies uważa mnie za najmądrzejszego z wyprostowanych.

– A powróż sobie – powiedziałem podstępnie. – Nie mnie. Jej.

– Sto rubli – podała stawkę Cyganka, wpatrując się w dłoń Chuchlanki. Oj, pospieszyła się…

Z jawnym zadowoleniem obserwowałem wyraz jej twarzy.

Najpierw drapieżny nos prawie wbił się w nadgarstek. Potem popełzł wolno do kciuka, od niego do małego palca i zamarł gdzieś w połowie drogi. Oczy wróżki rozszerzyły się i podjęły próbę konsolidacji nad grzbietem nosa. Z ust, przez ostrokół złotych zębów, wyrwał się cichy świst jak z czajnika, nawet para poszła. Chyba procesor się przegrzał.

– No? I co tam z jej przeszłością? Rozbite serce? Operacja ślepej kiszki? A co ją czeka? Co tam w temacie pierwszego miejsca na Eurowizji?

Cyganka jeszcze raz obwąchała dłoń i uniosła oczy, w których wyraźnie było widać przerażenie pół na pół z niezrozumieniem:

– Żadnej przeszłości… żadnej przyszłości…

– A jeśli tak? – Wyciągnąłem z kieszeni pęk kluczy i najostrzejszym z nich wydrapałem na twardej dłoni głęboką, krzywą bruzdę. – Czy to na przykład jest podobne do przeszłości?

W odpowiedzi usłyszałem oddalający się tupot nóg.

– Ciekawie – powiedziała dziewczyna, bez wysiłku ścierając z dłoni zadrapanie.

– Będzie jeszcze ciekawiej – obiecałem.

Manekiny po raz pierwszy naprawdę bystro popatrzyły po sobie i gęsiego ruszyły za mną w poszukiwaniu rozrywki.

Szedłem po mieście, które już dawno traktowałem jak rodzinne, i myślałem. Pierwsze spotkanie z naszą rzeczywistością dowiodło, że przez długi okres podejmowania nieudanych prób samobójczych Chuchlanie, chwała Bogu, nie oduczyli się dziwić. Znaczy, jakiś czas będą się zabawiać. A co potem? Kiedy zbadają nasze życie aż do ostatniego pijanego hydraulika? Trzeba zawczasu wprowadzić jakieś ograniczenia, może czasowe, może techniczne, może finansowe?

Ostatnie podobały mi się najbardziej, ale na ile były realne? Przy tak rozwiniętej cywilizacji? Jak tych Chuchlan przycisnąć?

– Okej, towarzystwo. – Zatrzymałem się gwałtownie i odczekałem cztery pchnięcia w plecy. – Wprowadzam w nasz układ element gry.

– A jakiej konkretnie? Szachy? Warcaby? Bitwa morska? Kamień, nożyce, papier? – Kosmiczny konus okazał się znawcą tematu.

A figę z makiem, chłopczyku. Z pasternakiem. Borysem zresztą.

– Jak każe stara ziemska tradycja, gość, żeby zdobyć bonusy, musi wykonać trzy zadania. No… księżniczek całować nie będziemy, zwyciężać smoków również, z braku takowych.

– To co trzeba robić?

A tego to ja jeszcze nie wymyśliłem. Nic, zdąży się.

– Zadania będą wymyślane na bieżąco!

– Prawo zdarzeń losowych? – Drobiazgowość małego zaczynała irytować. Ale w sumie miał rację, protoplazma jajeczna!

– Właśnie. Zadania będą ogłaszane w miarę ich pojawiania.

I z animuszem potupałem dalej. Na poszukiwanie zadań. Kosmici ruszyli w ślad za mną. Na poszukiwanie rozrywki.

Ona – rozrywka znaczy – nie kazała długo siebie szukać.

Nasza droga wiodła przez podwórko z placem zabaw pośrodku (tak w ogóle to kierowałem się do samochodu zaparkowanego w sąsiednim kwartale). Na placyku kilkoro dzieci pod opieką sympatycznej wychowawczyni obrzucało się śnieżkami. Jak tylko weszliśmy w strefę rażenia, rozrywka automatycznie przystąpiła do działania.

Nasza dzieciarnia od dawna rzuca śnieżkami na zasadzie: „kto się nie schował, nie moja wina”. Ziemianie o tym wiedzą, dlatego starają się ominąć niebezpieczny obszar jak najszybciej się da. Nasi goście zatrzymali się jednak, żeby popatrzeć.

– No co? Zadowoleni? – spytałem po kilku minutach. – A gdzie mały?

– Kula nieprawidłowego kształtu, składająca się z połączonych mechanicznie, metodą zgniatania molekuł wody w stanie stałym twardym, trafiła go w górną przednią część ochronnego skafandra – oznajmiła dziewczyna, dziwiąc się własnemu zdziwieniu. Wychodziło na to, robiła w tej kompanii za starszą.

– I co? Dostał śnieżką w głowę. Normalka.

– Otrząsając się, zwyczajnie zgubił lewą kamerę.

Obejrzałem się. Po placu zabaw pełzały dzieci, wśród których z trudem rozpoznałem Chuchlanina.

– Co się stało? – spytała głośno opiekunka. Najbardziej zaśnieżony dzieciak zameldował raźno:

– Wiko Siergiejewna, my tu chłopczykowi wybiliśmy śnieżką oko. Proszę się nie martwić, zaraz znajdziemy.

Wika Siergiejewna wcale się nie zmartwiła. Zasadniczo trudno się martwić, leżąc bez przytomności w zaspie.

W rezultacie oka nie znaleźli. Obiecałem przyjść po nie za trzy miesiące i siłą odciągnąłem stamtąd kosmitów, byle dalej od dzieciaków i ich sympatycznej wychowawczyni. Póki ta się nie ocknęła…

– Bardzo ciekawe! – poinformował mikrus swoich towarzyszy,  nieco mnie stresując pustym oczodołem. – A kamerę wstawię drugą, mam zapasową.

Czy mi się zdaje, czy w ich głosach rzeczywiście pobrzmiewały nutki emocji?

Mój samochód, przestronny dżip – duma japońskiego przemysłu samochodowego – nie zrobił na Chuchlanach wrażenia żadnego. Przykro, kurde… Tylko dziewczyna, zapinając pas bezpieczeństwa, spytała:

– Lata?

– Lata – odpowiedziałem, odpalając silnik i włączając ogrzewanie – tylko bardzo wolno i bardzo nisko.

Nad stolicą ojczystej mej Białorusi wolno zapadał wieczór. Nagle zachciało mi się jeść – dużo i smacznie. Zatrzymałem się przy niewielkiej restauracji. Jedzenie dla mnie, a dla nich kolejna rozrywka.

– My nie jemy w waszym rozumieniu – powiedziała dziewczyna.

– Znaczy?

– Mamy zupełnie inny metabolizm. Roztwór odżywczy przenika przez powierzchnię. Pełne przetworzenie. W naszych skafandrach nie ma nawet otworów technicznych dla usuwania odchodów.

Przypomniałem sobie swoje pierwsze myśli na jej temat i postarałem się nie spąsowieć.

– Rany boskie, to nie jedzcie. Ale imitować proces jedzenia przynajmniej możecie? Bo inaczej szybko was zdemaskują i odeślą z powrotem.

– Proszę pokazać proces. – Czy obawa w jej głosie tylko mi się przyśniła?

No to im pokazałem. Powtarzali starannie moje ruchy. Widocznie niezbyt tęsknili za domem.

***

– A gdzie się uczyliście naszego języka?

– Z filmów. Tylko nie wszystkie słowa zrozumieliśmy

– Na przykład?

Dziewczyna odłożyła widelec i starannie powtarzając najmniejsze niuanse intonacji wygłosiła donośnie:

– O ja! Natürlich! Das ist fantastisch! O! Scheisse!

Brzęk sztućców przy sąsiednich stolikach ucichł. Wolałem się nie oglądać.

– I’ll be back! Hasta la vista, baby! – kontynuowała lingwistyczne wprawki dziewczyna. Wstrzymałem oddech. Jak się okazuje, nie wszystko stracone.

– You can dance! – wrzasnęła na koniec tak, że mała kapela w końcu sali nie wytrzymała i dała czadu:  „Choroszo! Wsio budiet choroszo!”

Do tańca prosili ją średnio po trzy razy na jedną piosenkę. Bliźniaków rozparcelowały jakieś nauczycielki w wieku przedemerytalnym. Nawet małego próbował porwać w ognisty tan samotny obywatel Kaukazu. Ale temu położyłem kres. Żal mi było górala.

Do hotelu ich rzecz jasna nie zabrałem – mamy surowe zasady i nawet wsparcie właściciela zachrypniętego głosy mogło nie pomóc. Portier, wiecie, persona u nas o wiele groźniejsza…

Na noc rozłożyli się w mojej kawalerce. Całkiem wygodnie; ja na kanapie, Chuchlanie – gdzie upadli. I nie trzeba mi tu mówić o prawie gościnności! Im, syntetycznym, wszystko jedno: spać na stojąco czy na leżąco. Jakbyście zapomnieli, to oni tam okrągli.

Spałem niespokojnie. Co rusz śniły mi się jakieś techniczne otwory.

***

Wczesnym rankiem gdzieś na wysokości głowy smutny głos spytał: „I coś ty straszna taka, taka ty straszna? Ty bez makijażu straszna i z makijażem…”

Pomacałem ręką, znalazłem telefon, i nie otwierając oczu zamuczałem:

– M–m–m…?

– Zaprzestań mi tu tego chuligaństwa! – wychrypiał znajomy głos. – Nawet nie pomyślę, że oni mają nietykalność międzyplanetarną! Taką Alfę Centauri z deportacją im zafunduję, że bądź zdrów! Niech u siebie śmiecą!

– Nie rozumiem – odpowiedziałem szczerze, wygrzebując się spiesznie spod kołdry.

– A co tu nie rozumieć?! Przychodzę rano do pracy, a cała podłoga w gabinecie usłana szkiełkami! I, co znamienne, któremu z podwładnych nie kazałbym wynieść śmieci, to ten nawet kieszenie zaczyna nimi napychać. I już nie wraca. To ja dzwonię, a oni już w kolejce stoją. Na lotnisku międzynarodowym. Co za draństwo?! Jeden generał tak się starał posprzątać, że szkiełka nie tylko do kieszeni ładował, nawet nawtykać pod pagony wykombinował. A przewodniczący banku centralnego to już w ogóle jak wszedł do gabinetu, to od razy wpadł w komę!

– Wyjaśnię – obiecałem. – Wyeliminujemy.

– Ty mi uważaj – odpowiedział surowo rozmówca i się rozłączył.

Poszedłem do kuchni. Całe dziewięćdziesiąt procent jej dwumetrowej powierzchni zajmowali Chuchlanie. Bliźniacy bawili się kuchenką gazową, karypel próbował kąpać się w zlewie, a dziewczyna siedziała na stołku w uroczej pozie, trzymając w rękach gazetkę reklamową jednego z naszych hipermarketów, co to je sumienni roznosiciele szczodrze wpychają do skrzynek pocztowych niewinnych obywateli.

Lekko osłupiałem. Widać jeszcze nie całkiem ogarnąłem temat.

Dziewczyna gazetki nie otworzyła. I jakoś tak, skanując strony, przymierzała wszystkie prezentowane na nich modele.

To było zabawne, kiedy jak w kalejdoskopie zmieniały się na niej kostiumy kąpielowe, sukienki, pantofle i bejsbolówki. Ale gdy zaczęła odziewać się w produkty żywnościowe, zastąpione zaraz sprzętami AGD, nie wytrzymałem.

– Stop! – wrzasnąłem.

Mały szybko wyciągnął nogę ze zlewu i przymocował z powrotem do ciała. Bliźniacy naćpani gazem głupio zachichotali. Dziewczyna wyjrzała z lodówki.

– Coście tam z pobitym szkłem wymądrzyli?

– Przecież sam nam dałeś pierwsze zadanie. – Wzruszyła wystającym z zamrażalnika ramieniem. – Zaopatrzyć waszego prezydenta w węglowodory. W otwartym kosmosie trudno poprowadzić ropociągi, bo wasza planeta się obraca. Więc na próbę teleportowaliśmy do jego gabinetu tonę diamentów. Coś nie tak?

– A uprzedzić nie łaska?! On teraz wasze diamenty chce ciężarówkami na wysypisko wywozić!

– Dlaczego?

– Dlatego, że on ich w życiu na oczy nie widział! W przeciwieństwie do jego podwładnych.

– Co robimy? – rzeczowo spytała dziewczyna, a ja ciężko westchnąłem.

– Pierwsze zadanie zaliczam. Diamenty teleportować z powrotem. Oj, czuję, że dzisiaj nasze psychiatryki będą pękać w szwach.

– Załatwione – zameldowała po krótkiej pauzie dziewczyna. – Czy można to uznać za drugie zadanie?

Z rezygnacją machnąłem ręką.

– Czekamy na trzecie.

Gorączkowo poszperałem w półśpiącym mózgu. Co takiego mówił wczoraj Rezydent…? Nawet się pośmialiśmy… Mam! Mam!

– Słuchajcie: trzecie zadanie. Teraz jest – spojrzałem w okno – rano. Czas na wykonanie: do obiadu. Zadania będą indywidualne: załatwić na moje nazwisko potrzebne mi zaświadczenia. Dziewczyna pójdzie do ubezpieczeń społecznych. Mały do ADM–u. Wy dwaj… dobra, idźcie razem. Do komendy uzupełnień. Pytania?

– Tak – odpowiedzieli chórem. – Co to są zaświadczenia?

Poszedłem do pokoju, wziąłem ze stołu teczkę i pokazałem im stare dokumenty.

– O, dokładnie takie, tylko z dzisiejszą datą.

– Przecież je masz – zdziwiła się dziewczyna. – Po co nowe?

– Kraj taki – westchnąłem. – Człowiek bez aktualnych zaświadczeń to nie człowiek.

– To daj, my te zaktualizujemy.

– O nie! U nas za fałszowanie pieniędzy karze się srogo, a za fałszowanie zaświadczeń to zupełny koszmar! Już lepiej dolary na drukarce fabrykować…

Po udzieleniu odpowiedzi na kilka pytań dodatkowych, typu kim jest ta komenda uzupełnień, dlaczego ADM mieści się w piwnicy, a zakład ubezpieczeń społecznych w drapaczu chmur, Chuchlanie ubrali się w mniej więcej przyzwoitą odzież i ruszyli po zaświadczenia.

Pewnie powiecie, że bezczelnie wykorzystałem swoje położenie służbowe. Ale przecież każdy, kto załatwiał jakieś papiery, zrozumie i pochwali!

***

I znów z pretensją na temat strasznej siły kobiecej urody zasmęcił telefon.

– Operatywnie – powiedział ochrypły głos. – Umieją sprzątać. Może ich na naczelników sprzątaczy mianować? U mnie tu w administracji tyle wakatów się porobiło.

– Jest taka sprawa…

– Nic nie mów. Wiem wszystko. Trochę się zakałapućkaliśmy, co? Dobra, żyliśmy bez diamentów, to przeżyjemy bez nich. Spytaj dyskretnie, tak przy okazji, oni BiełAZ-ów przypadkiem nie potrzebują?

Obiecałem, że spytam, odłożyłem telefon, otworzyłem okno, żeby wywietrzyć gaz, i zacząłem szykować sobie lekkie śniadanie.

Pierwszy wrócił karypel, położył zaświadczenie na stole i spytał dźwięcznym od ekscytacji głosem:

– Może jeszcze jakieś zaświadczenie potrzebne?

– Zadowolony? – zdziwiłem się.

– A jak! Drugie tysiąclecie żyję i dopiero dziś zrozumiałem, że żyłem na próżno. Teraz mam cel! U siebie obowiązkowo administrację budynku założę!  Wyobrażasz sobie, na rękach mnie z piwnicy wynieśli! Ci, jak ich… milicjanci!

– A jak zaświadczenie ci wydali?!

– Kobieta dziurkaczem za mną rzuciła, a w nim papier utknął. Dziurkacz oddałem.

Poszedł do pokoju oglądać kreskówki, a ja wziąłem się za jedzenie.

***

Za oknem rozległ się klakson. Wyjrzałem. Z eleganckiego importowanego auta, wspierając się z gracją na czyjejś pomocnej dłoni wysiadła dziewczyna. Dłoń podał nie kto inny, a prezes ubezpieczeń społecznych Białorusi we własnej osobie!!! Niezbadane są ścieżki twoje, kosmiczna inteligencjo…

– Zaświadczenia z funduszu obiecali przywozić co miesiąc do domu – zameldowała dziewczyna, pozbywając się wierzchniej odzieży swoją metodą. – A ja od wczoraj tam pracuję. Jako referent. Nic trudnego, nalewać whisky z dokładnością do milimetra umiem. A reszty ten łysy wujaszek obiecał nauczyć mnie w najbliższą niedzielę.

Odchrząknąłem cicho, wyobraziwszy sobie wujaszkowe zdziwienie podczas szkolenia. Oj namęczy się, szukając otworów technicznych…

***

Bliźniaków tego dnia się nie doczekaliśmy. Nie pojawili się również nazajutrz. Ani po tygodniu. Jakby się ktoś pytał, to zasadnicza służba wojskowa w naszej armii trwa dwa lata.

***

Jeśli spotkacie w naszym mieście człowieka niereagującego na krzyki i wymyślania urzędników, uśmiechającego się na widok kolejki do przychodni, niezwracającego uwagi na to, że w autobusie na każdej jego stopie stoi po troje ludzi, spróbujcie podejrzeć czy na jego dłoni jest linia życia.

Dlatego, że z roku na rok coraz więcej Chuchlan przyjeżdża do nas na leczenie. I zostaje na pobyt stały. Sporty ekstremalne wciągają.

Zresztą, niektórzy tak się zintegrowali, że udało im się nawet zostać posłami… i w rządzie jeden już jest… takie mam wrażenie.

 

Tłumaczenie Dorota Pacyńska

Tekst oryginalny http://samlib.ru/s/skuratow_k/lekarstvo_ot_depressii.shtml




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

25 lat Fahrenheita – Jagna Rolska

Siedzę i myślę, ile to już lat minęło od chwili, w której…

Dorota Pacyńska „MADE IN… Paweł Kornew, część 1”
451 Fahrenheita Dorota Pacyńska - 11 listopada 2015

Pora wrócić do tradycji, która — zapoczątkowana przez Eugeniusza Dębskiego (rubryka MADE IN…), kontynuowana przez Pawła Laudańskiego…

Wstępniak – Na dobry (lepszy?) początek

Kiedy ponad pięć lat temu rejestrowałem się na forum, nie przypuszczałem, że…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit