Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jan Maszczyszyn „Hrabianka Asperia”

Patronaty F-ta Jagna Rolska - 19 marca 2017

Do rąk Czytelników oddajemy ostatni tom trylogii solarnej Jana Maszczyszyna. Hrabianka Asperia porwie Was w nurt zapierającej dech przygody wiodącej do tajemniczego galaktycznego jądra, gdzie początek bierze jeszcze bardziej enigmatyczna Enklawa. Wpierw jednak wyrwiemy z lodowatych krain Plutonarchów rodzinę Shankbelli, poprowadzimy dalekie Kotłowe wyprawy, przeżyjemy pirackie awantury Sir Ashleya. A wraz z hrabianką Asperią poznamy i zagłębimy się w niepokorny, magiczny świat Veolii, który trudno przyjdzie wam opuścić. Wreszcie poznamy sens istnienia Bytów Szkatułowych zmotywowanych wolą praw przyrody. A w finałowej odsłonie zderzymy się z zaskakującą puentą, która cudowną klamrą zamknie całość tej steampunkowej epopei.

Jan Maszczyszyn urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem „Strażnik”.  Swoje teksty publikował „Fantastyce”, „Politechniku”, „Faktach”,„Odgłosach”, „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze” i wielu innych. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach: „Spotkanie w przestworzach”, „Pożeracz szarości”, „Sposób na Wszechświat”, „Dira necessitas”. W 2013 wydał zbiór opowiadań TestimoniumHrabianka Asperia kończy Trylogię Solarną, w jej skład wchodzą jeszcze Światy Solarne i Światy Alonbee.

W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj.

Fragment powieści:

Gdzieś w dole rozległy się gwizdki palaczy kotłowych.

Zatrzymywano kominy. Zespół maszynowy hamował.

Przejście z podtentralnej na ciasną eliptyczną w pobliżu Słońca należało do majstersztyku szkoły manewrowej. Houlotee nie posiadał się z dumy, gdy udało mu się przejść obok gwiazdy w odległości zaledwie dwóch milionów kilometrów przy zamkniętych na ciasno żaluzjach wydechu. Teraz śpieszył tylko na mocy dwóch kominowych i grubo podkręconych zaworach bocznych dopalaczy eterowych.

Obserwując widok w panoramicznym oknie frontowym, obaj panowie z wielkim zdumieniem odkryli istnienie planety podmerkuriańskiej. Niezmiernie rzadki to był widok.

Wulkan, bo takim uhonorowano glob imieniem, miał być pozbawionym atmosfery odpryskiem skalnym biegnącym po ciasnej orbicie żarowej. W nieszczęsnej bliskości Słońca miał tym samym być zdanym na łaskę i niełaskę rozgrzanych prądów eterowych burz, biorących początek na powierzchni gwiazdy i wietrznych kataklizmów idących w zawirowaniach smogu wprost od produkującego energię potwora. Już z daleka jednak, jakby poprzez mgłę, ujrzeli na krwawej powierzchni niewielkiego globu niewielkie, okrągłe morza i uregulowane rzeki, a pośród wód o znacznej głębokości flotylle gigantycznych tratew. Lądy zajmowały różnej wielkości rozrośnięte i gospodarnie rozplanowane miasta.

Rzadka to była szansa, aby móc choćby na kilka minut wypatrzyć szczegóły zazwyczaj ukrytych pod chmurnym kobiercem lądów globu. Zwykle trujący jak zapewne mylnie przypuszczano, smog odsłoneczny dokładnie przykrywał nie tylko planetę, ale i jej krótką, ciasną orbitę.

Oto wyjątek z pewnej bogatej korespondencji marsjańskiej:

– Jakimż wzruszeniem przejął mnie ciepły blask Merkurego. Każdego dnia zbliżaliśmy się doń niepostrzeżenie – pisał w listach do znajomych marsjańskich Sir Frizgull. I dalej: – W mych obserwacjach teleskopowych z rufy statku Ziemia i Wenus znajdowały się po przeciwległej stronie Słońca. Błyszczały w oddali jak odległe perły na wygwieżdżonym kobiercu świetlnych skarbów. Według dokładnych wyliczeń jego książęcej houlotyńskości, Sir Hrotema, naruszone naszym aparatusem modulacyjnym zniekształcenia eterowe zainstalowane w przestrzeni okołosłonecznej przez istoty gwiezdne Shetti – powinny były wepchnąć nas siłą sprężystą odśrodkowego oddziaływania aż pod orbitę Wenus. Nic jednak nie zapowiadało zmiany uzyskanego kursu i w zagadkowej niemocy silników zaczęliśmy się poważnie dopatrywać celowego telekinetycznego uszkodzenia mechanicznego. Zastanawialiśmy się nad konsekwencjami lądowania na Merkurym. Znając z opowieści klienteli wenusjańskiej nienawiść, z jaką traktują tam obcych przybyszów wątpiłem, czy lądując zaraz po śniadaniu dożyjemy tam obiadu.

Na powierzchni przeważały góry. Obserwowaliśmy wielką liczbę zgasłych wulkanów. Ich stożki szły w tysiące. Na powierzchni tych wyniosłości zauważyliśmy warstwy lawy mieszające się na przemian z warstwami osadowymi będące dowodem długiego trwania wybuchów i jeszcze dłuższego panowania wód. Wnioskując z kolorystyki, bezsprzecznie dochodziło tam do mieszania się antygrawitacyjnych gruntów, czyli przeważała drogocenna ruda – wydobywająca się wraz z lawą z samego geometrycznego jądra planety – gdzie zero dla owej wszechmocnej siły było częstokroć osiągalne i impregnowało centralnie umieszczony materiał skalny.

Znów w przedziwnej, samoistnej pętli mijaliśmy planetę. Wtem z ogromnym oszołomieniem ujrzeliśmy błyski na powierzchni, jakby alfabetu lustrzanego i w niespełna godzinę później dostrzegaliśmy idący po zawietrznej wspaniały pocisk wenusjański, nieustający w nadawaniu sygnałów. Wkrótce skoncentrował się na próbach manewru dokowania – tak pewny był naszej akceptacji manewrowej. Widziałem na oszklonym dziobie pojazdu majtka sygnałowego, a jego próby nawiązania z nami korespondencji flagowej wprost oszołomiły mnie nadawczą precyzją. Poza tym uspokoiły mnie całkowicie co do pokojowych intencji nadchodzącej jednostki. Nie wiedzieli zapewne załoganci wenusjańscy, co myśleć, widząc takie cacko sztuki międzygwiezdnej idące tylko na rozpędzie. Po prostu technologia Kotłów Tentralnych była im jeszcze nazbyt obcą i widziana na dystansach astronomicznych – straszną. Zbliżali się więc, dyplomatycznie mierząc z najtęższego działa umieszczonego na dziobie, a już parującego od krążków rozgrzewających spiżową lufę.

Z bliska pocisk ów mierzył około kilometra. Wytworny i międzyplanetarny błyszczał srebrem iluminatorów, mosiądzem ożebrowania i heraldyką najznamienitszych rodów, których symbole w sposób uporządkowany umieszczono na jego korpusie. Poczułem biegnącą po plecach strużkę lodowatego potu. Bałem się napotkać tam zamiast dżentelmenów nieludzkie stwory lub, co gorsza, czarnych, zdziczałych niewolników z Afrikonu, których nadmiar promieniowania uczynił istotami myślącymi. Przecież nieraz opowiadano mi mrożące krew historie o nieszczęśnikach próbujących kolonizacji tej merkuriańskiej, suchej planety. Pamiętałem balonowe kontrabandy poczynione w sprawach o wydobycie i zawłaszczenie każdego antykilograma antygrawitacyjnych kruszców.

Z wielką ulgą powitałem jednak ludzi. Rozciągnęli długi, oszklony pancernie trap pomiędzy naszymi pokładami i przeszli po nim z wielką ostrożnością. Na pokładzie Plourogha poruszali się z namysłem, badając każdy kąt zegarowymi instrumentami pomiarowymi.

Inspektujących było trzech. Każdy schludnie ubrany w palto kosmiczne ściągnięte kilkoma pasami skórzanymi o elastycznych naprężnicach i wielodziurkowym automacie uszczelniającym. Wyposażony w parę rękawiczek i butów z kolcami żwirowymi inspektor mógł się poczuć na takim luksusowym pokładzie intruzem.

Pierwszy chodził i kręcił się nienagabywany.

W komplecie wyposażenia kosmicznego u nowo przybyłych znajdowały się przeźroczyste hełmy, jak się okazało potem będące stopem metalu z miękkim plastikiem. Ich podstawa szyjna szczelnie przywierała do ciała. Jakimś sposobem – być może sprawiał to wrażenie ruch przeźroczystej powłoki podczas akcji oddechowej – przypominały stale nadmuchiwany balon, do którego napływało powietrze z zasobników umieszczonych w sterczącym kołnierzu. Jak się okazało poniewczasie, niewiele się pomyliłem w moich rezolutnych domysłach. Dysponowali w onych koloratkach wysokiej wydajności filtrami eteru kosmicznego o wartości kilkunastu tysięcy guldenów wenusjańskich.

Podobno w ośrodku międzyplanetarnym tuż przy Słońcu przeważało zerodowane przez milionlecia, a skradzione planetarne powietrze, tak lekkomyślnie przetrwonione przez gwiezdne i planetarne atmosfery.

Wszyscy jak na komendę zdjęli nagle hełmy i umieścili wojskowym sposobem pod lewym ramieniem. Zasalutowali.

Najstarszy szarżą stanął przede mną i pokłonił się godnie, w sposób zgodny z etykietą wenusjańską. Opanowało mnie do tego stopnia wzruszenie, że nie potrafiłem wydobyć słowa. Wysoki oficjel uściskał nas z Hrotemem serdecznie i radośnie. Po czym obszedł pokład, zaglądając do każdego kąta. Oglądał też sygnety barona Vanhalgera, z którymi książę obnosił się na dłoni jakby były jego własnością. Dodatkowo otwierał podarowane pudełka. Wskazywał oficjelowi jubilerski sznyt zdobienia i centralne klejnoty. Pęczniał od dumy i prawie podskakiwał; za co od razu go znienawidziłem. Najpewniej posiadał owe jubilerstwo podarowane lub skradzione. Nie mogły być szczerą podzięką, bo kto oddaje obcemu złoto kilogramami?

 Dwaj inni przyglądali się nam w ciągłym skupieniu. Chyba nigdy nie wyściubili nosa poza orbitę planet wewnętrznych, stąd nie znali zupełnie obcych światów. U Hrotema próbowali odnaleźć źródło błękitnego światła wydobywającego się z na poły obnażonego jaszczurzego torsu. Czyżby dopatrywali się w nim szpiegowskich sztab pamięci tak popularnych podczas wojen kamienistych z Merkurym?

List się kończył zamaszystym podpisem:

Sir Frizgull Ochramur




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Premiera „Logan: Wolverine”
Filmy i seriale MAT - 3 marca 2017

Dziś do polskich kin trafia kolejny film przedstawiający wydarzenia dziejące się w uniwersum X-Men…

Retelling prawdę ci powie
Recenzje fantastyczne nimfa bagienna - 27 listopada 2015

Wesoły nam dzień dziś nastał, bo odwiedził nas nordycki „gieroj” o mentalności korposzczura. Hanna…

Andrzej Pilipiuk „Litr ciekłego ołowiu”
Patronaty F-ta Andrzej Pilipiuk - 16 kwietnia 2016

Autor: Andrzej Pilipiuk Tytuł: Litr ciekłego ołowiu Wydawnictwo: Fabryka Słów Liczba stron:…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit