Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Elegia na koniec żółtego światła”

Para-Nauka Adam Cebula - 6 marca 2017
Foto: Adam Cebula

Czy zastanowiliście się nad tym, że właśnie następuje zmiana dekoracji w naszym świecie? Że był czas, gdy wyglądał on jakoś tam, i od tej  pory będzie wyglądał inaczej? Ta refleksja naszła mnie podczas medytacji nad suwakami programu konwertującego cyfrowe zdjęcia zapisane w tak zwanych rawach do normalnych formatów wyświetlanych przez komputery. Pomyślałem sobie, że tę oto fotkę zostawię w oryginalnym żółtym sosie światła lamp sodowych, bo ten  właśnie odcień żółtego jest znakiem pewnej epoki. Czasy od-do – gdyby ktoś chciał konkretnych dat, to od mniej więcej lat osiemdziesiątych XX wieku do roku 2017. Plus minus kilka lat w te czy w tamte.

O ile pewnie sodówki wysokoprężne nie budzą w nikim emocji, to sądzę, że epoka – jak najbardziej. Co się dokonało w świetle owych wysoko-coś-tam sodówek? Ano… rozpoczęła się pierwsza Solidarność, odbył się stan wojenny, a za kilka lat rypnęła komuna. Wybraliśmy własne władze, Ruskie wyjechali od nas, skończył się okres powojennej okupacji. Zaczęliśmy budować kapitalizm, wstąpiliśmy do NATO, a w międzyczasie zniknęły wszystkie sąsiadujące z Polską państwa. A tak! ZSRR zamieniło się w Rosję, zniknęły Czechosłowacja i NRD (kto je jeszcze pamięta?), powstały Ukraina, Białoruś i Litwa. Szmat czasu, a przemiany w skali politycznej nawet większe niż po II wojnie światowej.

Epoka Gierka to rtęciówki, Gomułka to (według mojej obserwacji) świetlówki ze znacznym wkładem zwykłych żarówek. Oczywiście technika oświetleniowa ani myśli zmieniać się synchronicznie do zmian I sekretarzy Komitetu Centralnego PZPR (na wszelki wypadek napiszę pełną nazwę Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, bo pewnie wielu już nie pamięta). Nie, polityka sobie, a technologia sobie… ale nie całkiem. Technologia sobie, ale polityka nie może już tak całkiem osobno od technologii. Technologia wpływa – i to bardzo silnie – na politykę.

Pamiętam opowieści znajomków którzy w czasach peerelu wyrwali się na mityczny Zachód. Jedna z obserwacji: tam było jasno. Sam doznałem tego wrażenia, w które nie bardzo wierzyłem: po tamtej stronie granicy jasno, po naszej zrobiło się ciemno, że strach. Oświetlenie ulic inna to sprawa, ale drogi! Na drogach tu ciemno, tam jasno. Bo?

Tam było o wiele więcej samochodów, tu mniej. Tam samochody miały lampy znacznie wydajniejsze, wówczas jeszcze chyba tylko żarówki, a nie „ksenony”, ale wyciągające znacznie więcej lumenów z wata, mające więcej tych watów, a do tego dochodziły wszechobecne odblaskowe znaki, malowanie pasów na drodze, wielkie tablice nad drogą, wszystko świecące dzięki porządnej technologii farby odbijającej światło. W pobliżu granicy zaczęło się robić ciemniej, a po przejechaniu przejścia granicznego… Pamiętacie, że pomiędzy Polską a Niemcami były przejścia graniczne?  Jak się jechało z polskiej strony, były one jasno oświetlone świetlówkami, jak z niemieckiej – wydawały się smętnie zakurzone i ciemne.

Dlaczego sodówka wysokoprężna? Tak detalicznie… nie wiem. Najpierw były lampy rtęciowe. Np. świetlówka to według Wikipedii wynalazek z 1935 roku. Zbudował ją Arthur Compton, ten Compton od zjawiska Comptona, noblista. Pracował w General Electric, a świecące rury miał zaprezentować w 1939 roku na wystawie w Nowym Jorku. Świetlówki to właśnie owe długie białe rury, które nieznośnie migoczą, gdy się je zapala. Działanie tego cuda opiera się na świeceniu par rtęci na skutek przepływu prądu i luminescencji. Pary rtęci emitują silne światło, ale niestety ultrafioletowe, na widzialne zamienia je biały proszek osadzony na ściankach rury. Dzięki temu, że skład luminoforu (jak nazywamy to białe) można w pewnych granicach dobierać, można zmieniać kolor emitowanego światła oraz jego widmo. Niestety, kolor to coś, co widzi oko. Widmo wywołujące wrażenie tego samego koloru bywa różne, i dlatego w ladach sklepów masarskich mamy białe świetlówki, wyglądające jak te zwykłe, oświetleniowe, dzięki którym szarawe ścierwo wygląda jak świeżutkie mięsko.

W technologii oświetleniowej wojna szła cały czas o to, by z wata mocy elektrycznej dostać jak najwięcej światła mierzonego zazwyczaj w lumenach. Ściśle: moc elektryczną należałoby zamieniać na moc świetlną, i wówczas dostajemy obrazową wartość sprawności urządzeń oświetlających. Żarówka ma ją w granicach 3-5%, świetlówki około 20%. Rtęciówki mają większą sprawność dzięki temu, że zachodzi w nich wyładowanie łukowe w parach rtęci o wysokim ciśnieniu. Cokolwiek to znaczy.

Rtęciówki są jeszcze stosowane do oświetlenia ulic czy magazynów. To te lampy o owalnym, oliwkowatym kształcie i zimno-białym świetle, w którym człowiek wygląda na niezbyt świeżego trupa.

Sodówki osiągają sprawność ponad 30%. Wynalazek kapitalistycznych firm był kuszący także w socjalistycznych warunkach. Pomimo rabunkowego podejścia do gospodarki energetycznej, zmniejszenie mocy elektrycznej o jedną trzecią przy zachowaniu strumienia świetlnego okazało się ważne nawet dla partyjnych notabli, i gdy startowałem we Wrocławiu na studia około roku 1978, większość lamp w centrum dawała już – dla mnie egzotyczne – żółte światło, w którym pewnie nie dało by się szybko odróżnić trupa od żywego.

Zastanawiam się, czy jakiś historyk kiedykolwiek zająłby się prostym i w pewnej części dobrze mierzalnym zagadnieniem pod tytułem: „liczba luksów na ulicach a nastroje społeczne”? Wbrew pozorom to nie jest głupie. Towarzystwa ubezpieczeniowe dobrze przebadały te luksy w kontekście wypadków drogowych, i od dawna ostrzegały, że oszczędzanie na oświetleniu ulicznym zwyczajnie się nie opłaca. Co prawda kwoty, jakie muszą wykładać na nie nasze samorządy, są bardzo poważne, ale wystarczy jedna kraksa, by odszkodowania przekroczyły rachunki za prąd. Dla kierowcy poczucie bezpieczeństwa przekłada się bezpośrednio na humor bądź wkurzenie.

Czy komuś z politologów przyjdzie do głowy, że oświetlenie uliczne było dla każdego przybysza wizualnym miernikiem sprawności systemu politycznego? Tam było jasno i przyjemnie, tu ciemno i rtęciowo. Miodowe jaskrawe światła nie tylko były sygnałem postępu, ale i dawały poczucie bezpieczeństwa. A czy ktoś pamięta, że dla Dworca Głównego w Warszawie zaprojektowano specjalny rodzaj oświetlenia? Nie pamiętam już, co to było (ksenony?), ale technika oświetleniowa plus automatycznie otwierające się drzwi (w tamtych czasach technologia prawie kosmiczna) były wyznacznikiem technologicznego skoku, jaki zamierzał dokonać Komitet Centralny PZPR.

Świetlówka wysokoprężna działa podobnie jak rtęciówka. W bańce z grubego szkła pali się łuk w parach sodu. Dzięki temu, że ciśnienie wzrasta do kilkudziesięciu atmosfer (stara jednostka, która mówi, ile razy ciśnienie jest większe od ciśnienia atmosferycznego), zachodzi zjawisko poszerzenia ciśnieniowego linii widmowych, dzięki czemu w żółtym świetle widać jednak jakieś kolory, i jednocześnie osiąga się sprawność tych 30%, czyli z małej mocy jest bardzo dużo światła.

Jeśli jest jasno, to Polak podziwia Berlin Zachodni, ubezpieczalnie pobierają mniejsze składki od lokalnych kierowców, samorządy dzięki sprawniejszym światłom mniej płacą elektrowni, i mamy jeszcze szereg innych nieprzewidzianych – czy raczej niewymienionych – społecznych czy kulturowych skutków technologii wyładowania wysokoprężnego w parach sodu. Z zastrzeżeniem, że termin „wyładowanie wysokoprężne” może być mojego autorstwa, bo chodzi mi o coś brzmiącego technicznie i aspołecznie.

Wiele razy pisałem o tym że jeśli pisarz zajmie się wpływem technologii na życie społeczne, to nieodwołalnie wypada ze szlachetnego głównego nurtu i wpada w płytki i trywialny rynsztok fantastyki naukowej. Panuje powszechne przekonanie o miałkości dywagacji tego typu, jakie przytaczałem wyżej. Gdy powiem „sprawność”, w uszach pięknoduchów zabrzmi to jak skrobanie nożem po szybie. Otóż, chcecie czy nie, sprawność powoduje, że scenografia naszych ulic zaczyna się gwałtownie zmieniać. Z miodowo-trupio-żółtego sosu zalewającego je po zmroku, za sprawą angażującej kwantowe kropki technologii niebieskich diod LED, ulice oświetla ponownie „elektryczne” w charakterze światło.

Dziś już także tego nikt nie pamięta, że gdy pisarze z XIX wieku pisali „elektryczne światło”,  mieli na myśli oświetlenie za pomocą łuku płonącego pomiędzy elektrodami węglowymi. Wrażenia, jakie wywoływało, dziś możemy opisać technicznymi terminami. Miało doskonałą zdolność oddawania kolorów, ponieważ jego widmo prawie pokrywało się z widmem światła słonecznego, miało ogromną jasność mierzoną w kandelach, i jedną nieprzyjemną cechę: jego natężenie  drżało niepokojąco. Taki drobiazg: za ekscytującym do dziś i wywołującym emocje określeniem literatów i poetów kryje się konkretne fizyczne zjawisko.

Światło żarówek, choć także elektryczne, było o wiele mniej żywe, bo nie pulsowało niepokojem elektrycznej iskry, było żółte, nie tak jasne, choć niewątpliwie biło swoimi zaletami wszelkie inne stosowane do tej pory urządzenia oświetleniowe, ponieważ wyparło je całkowicie. Czy zastanawiamy się nad tym, że ludzkość przez tysiąclecia szamotała się z problemem oświetlenia?

Myślę, że bez problemu można by napisać opasłe tomisko, liczące pewnie tysiące stron, pod tytułem „Krótkie wprowadzenie do technik oświetleniowych”. Czy zdajemy sobie sprawę z tego, że konieczność zapewnienia dostępu światła wymusiła kształt naszej architektury? Okna, technologia szkła, ale także opanowanie wykonywania otworów w ścianach, które trzeba zabezpieczyć przed zawaleniem się pod ciężarem ułożonych nad nimi kamieni czy cegieł – to wszystko wynika z konieczności zapewnienia dostępu światła.

Nie można zbudować Sali – powiedzmy o wymiarach 20×20 metrów i wysokości dwa i pół metra – z oknami z jednej tylko strony, bo pod ścianami będzie ciemno.  Dlatego wielkie katedry musiały być wysokie, musiały mieć wielkie gotyckie okna. Owszem, z pewnością na tych budowlach odciskał swe piętno mistycyzm, idee artystyczne, ale to prosty geometryczny fakt: aby w tak dużych pomieszczeniach nie było ciemno jak w piwnicy( także aby nie panował tam zaduch, gdy zgromadzi się wielu wiernych, ale to inna sprawa), musiały być one wysokie.

Dopiero wynalazek świetlówki –, żarówki dawały jeszcze za mało światła – umożliwił budowę klasycznych współczesnych biurowców, gdzie w hali o wymiarach kilkudziesięciu metrów i niewielkiej wysokości może pracować kilkaset osób. Przez to, że piętra owych biurowców są niewysokie, da się zgromadzić tam nieprawdopodobną liczbę ludzi na niewielkiej przestrzeni. Ponieważ mają sztuczne światło i wentylację, można ich upakować jak kury w chowie klatkowym i tak powstają bogate centra biznesowe.

Wiele razy pisałem, że chyba tylko literatura SF może pisać o technologii. Rzecz w tym, że prócz wielu talentów, jakie musi mieć każdy literat, tu potrzebna jest znajomość przedmiotu, którym się zajmujemy. Współcześnie, gdy właściwie cały nasz świat jest nieustannie i – można powiedzieć – natarczywie przekształcany przez technologię, prosta prawda, że jest ona dominującym czynnikiem wpływającym na nasze życie, zaczyna docierać do świadomości wszelkiej maści publicystów, socjologów, pisarzy, czy myślicieli, którzy w swym mniemaniu kształtują humanistyczny obraz świata.

Otóż… Moim zdaniem – figa z makiem. Ci ludzie nie rozumieją, o czym piszą, bo nie znają się na technice. Wystarczy wejść na pierwszy lepszy portal, otworzyć pierwszą lepszą gazetę, a znajdziemy tam porażające newsy. Choćby o Internecie – że groźny, że ktoś dybie na wolność, ktoś inny chce nami zawładnąć, i temu podobne.

O tym, że przyczyną lawinowego rozwoju wirusów jest popsuty system operacyjny jedynie słusznej firmy komputerowej, i że gdy wymienimy go na niesłuszny i lewacki, jak zły sen nas opuszczą prawie wszystkie „zagrożenia z Internetu” (w cudzysłowie, bo to hasło wytrych, powtarzane w publikatorach o swoistej zawartości treściowej, nie przeczytasz go w głównonurcianej publicystyce). Wiele razy powtarzałem, że gdyby pisać techniczną prawdę na temat tych wszystkich straszliwych niewątpliwie niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą net, to brzmiałaby ona tak: macie, kochani, to wszystko na wasze usilne życzenie. Crakerzy, wirusy trojany, bootnety – to wszystko jest bardzo niebezpieczne, ale po zmianie systemu na niefirmowy, politycznie niepoprawny, ale niesknocony, okazuje się, że cały ten szajs  praktycznie przestaje was dotyczyć.

To, co się wypisuje o necie, to nie jest żadna postprawda, nie pasują tu żadne uczenie brzmiące słówka. To po prostu bzdury, jakie wypisują ludzie, którzy nie wiedzą, o czym piszą. Podobnie sprawy wyglądają z większością modnych tematów. Elektryczne auta? Tiaaa. Gdzieś tam na peryferiach oficjalnej kampanii na rzecz topienia kasy w motoryzacji ktoś napomknie o wyliczeniach jakichś inżynierów, że jeśli poważnie potraktujemy tak zwane ślady ekologiczne, to autko na benzynę o zużyciu poniżej 3,9 litra na 100 kilometrów ów ślad ekologiczny zostawia mniejszy niż super-eko-elektro-automobil. I na dodatek możemy się łatwo przekonać, że taki samochodzik z niskim spalaniem jest tańszy na wszystkich etapach, od kupna po złomowanie. Drastycznie tańszy, dlatego elektroszajba ma uzasadnienie jedynie w szajbie, a już nawet nie w mocno wydumanej i przesadzonej ochronie środowiska.

Jaka jest myśl tego tekstu? Tak średnio rzecz biorąc, nikt nic nie rozumie z tego technologicznego świata. Jeśli opuścimy obszar ściśle branżowego piśmiennictwa, nikt nie rozumie, nie zauważa zmian technologicznych, nie potrafi ani przewidzieć, ani dostrzec ich wpływu na nasze życie. Jesteśmy jak pasażerowie pociągu, którzy przejechali swoją stację, i gapimy się bezradnie przez okna, jak zmieniają się kolejne mijane miasta, zmienia się krajobraz, i nie mamy pojęcia, żadnej koncepcji, czy może by gdzieś się przesiąść do innego pociągu, by dojechać, gdzie chcieliśmy.

Ależ tak, cokolwiek było w pismach popularnych o LED-owej rewolucji w oświetleniu. Były rzeczy nieprawdziwe, prawdziwe, ale nieistotne. Były porady, jak wydać dużo kasy na niepotrzebne „żarówki LED”, i jak zwracać uwagę na współczynnik oddania barw ( Colour Rendering Index). To ma uchronić nas od czegoś strasznego. Czasem autorzy piszą, czasem nie, ale tajemna wiedza o tym na przykład, czy CRI jest na miarę przynajmniej uchronienia się przed ślepotą, być może jakąś plagą egipską, w każdym razie musimy się wgapiać w etykiety, opakowania i deliberować. Akurat publicysta nauczył się, jak i o czym wypada pisać, a o tym, jak oszacować faktyczną sprawność źródła światła, która przekłada się bezpośrednio na kasę wydaną na prąd, nie napisze, bo nie ma o tym zielonego pojęcia.

Chciałem zauważyć, że właśnie dokonuje się w naszym świecie zmiana technologiczna w jednej z najdłużej towarzyszących nam technologii oświetlenia. Tak, albowiem już lampka oliwna, która w porównaniu z łuczywem kopciła mało, była postępem w tej dziedzinie. Szamotaliśmy się ze światłem przez stulecia, dokonując tak wielkich wynalazków jak wyprodukowanie świecy, konstruując różne lampy na różne oleje, aż po naszego Łukasiewicza, który wydestylowaniem nafty zapoczątkował potęgę przemysłu petrochemicznego. Zmienia się lampa, jedno z urządzeń, które towarzyszyło człowiekowi od być może dziesiątków tysięcy lat, bo przecież coś musiało mu świecić, gdy wykonywał rysunki naskalne.

Zmiana jest znaczna. Wprowadzenie technologii LED zwiększa sprawność mniej więcej dwa razy. Biorąc pod uwagę kiepską jakość naszych sodówek, które nie uzyskiwały 30% sprawności, deklarowane 50% LED jest poważnym skokiem do przodu, takim jak przejście od świecy do lamp naftowych. Które ponoć umożliwiły wykonywanie operacji medycznych, a także budowę urządzeń nawigacyjnych i innych cudów inżynierii XIX wieku.

Pies z kulawą nogą o tym pisze. Radzi się, jak nie kupić być może kiepskich chińskich żarówek LED, deliberuje nad tym CRI, nie zastanawia się nad kompletnym technicznym idiotyzmem, jakim jest to, że żarówki zastępujemy prawie identycznymi w kształcie lampami LED, które wkręcamy w oprawy  projektowane dla tych archaicznych żarówek, tracąc choćby tylko możliwości kształtowania strumienia światła, jakie dają nowe rozwiązania. I nikt się nie zastanawia, czy i jak ta zmiana w technologii, która towarzyszyła nam od jaskiń, wpłynie na nasze życie.

Jestem pewien, że wpłynie, może nawet kiedyś zaczniemy się nad tym zastanawiać. Mogę wywróżyć niektóre zmiany, także na przykład w kulturze, jakie prawdopodobnie się nam zdarzą, lecz chciałem zauważyć, że nikt się tym nie zajmuje.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Idea fantastyczna, nie polityczna”
Felietony Adam Cebula - 3 maja 2016

Mamy XXI wiek i tytuły w gazetach brzmią czasami jak wyjęte z powieści science-fiction. Ot,…

Adam Cebula „Bulion z soczewek na Halloween”
Para-Nauka Adam Cebula - 22 listopada 2019

Gdy cofniemy się do początków XX w. i wieku dziecięcego techniki samochodowej,…

Adam Cebula „Trochę mniejsza apokalipsa”
Felietony Adam Cebula - 24 lutego 2020

Naród Polski może nam zniknąć z pola widzenia jak wikingowie w Grenlandii,…

Komentarze: 10

  1. Cairns pisze:

    Ciekawe uwagi, ale w akapicie
    O tym, że przyczyną lawinowego rozwoju wirusów jest popsuty system operacyjny jedynie słusznej firmy komputerowej, …
    autor stwierdza, że system Windows jest sknocony, czy że system Linux jest lewicowy? Bo się pogubiłem.

  2. baron13 pisze:

    Jeśli nawet założymy, że system A jest sknocony, to nie wykluczy to że system B może być lewacki :-) Sprzeczności nie ma.

  3. mmm777 pisze:

    Gomółka
    OMG…

  4. nimfa bagienna pisze:

    Tak, przepraszamy i zapewniamy, że NIE chodziło o Mikołaja Gomółkę:)

  5. neu pisze:

    Warszawa nigdy nie miała Dworca Głównego za czasów PZPR, chodzi Ci pewnie, Adamie, o dworzec Warszawa Centralna.

  6. Cairns pisze:

    Warszawa miała do lat 90-tych Dworzec Główny.

    Przy Towarowej tzw. ślepy :)

    https://pl.wikipedia.org/wiki/Warszawa_G%C5%82%C3%B3wna_Osobowa

  7. Asiek pisze:

    Baronie, to nie tak, że nikt nie zwraca uwagi na konsekwencje wymiany oświetlenia na LEDowe, bo na portalach fotograficznych tematyka była poruszana http://fotoblogia.pl/10470,jak-led-y-podbijaja-swiat-fotografii-filmow-i-oswietlenia-miejskiego

    ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit