Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Pierdylion ISO, czyli informacyjny aspekt kondycji współczesnego człowieka”

Para-Nauka Adam Cebula - 25 lipca 2014

aparat analogowyMoże nie mam racji, ale mam wrażenie. A jest ono takie, że ulubionym sposobem opowiadania o świecie przez tak zwanych publicystów humanistycznych jest wysoki poziom abstrakcji. To się im często robi samo, nawet wówczas, gdy wygląda, że usilnie chcą pozostać przy konkretach. Postać publicysty humanistycznego wymagałaby omówienia, ale powiem tak: to pewnie materiał na jakąś większą dysertację, dwadzieścia tomów skróconego wprowadzenia. Taki człowiek o natchnionym piórze i spojrzeniu, co wie, jak jest, oraz wyrozumiale spogląda na innych, którym się zdaje, że wiedzą. Taki, co tłumaczy głębokimi zależnościami, tkwiącymi w nas od zarania dziejów, czemu upadł Rzym albo mąż leje żonę.

Obsesyjnie boję się tworzenia takich prawd. To z powodu – na przykład – doświadczeń z prądem. Pisałem po wielekroć: jak pomyśleć, to nie ma prawa kopać, ale jak złapać za druty, to gwiazdy w oczach. Chcesz przeżyć w naszym świecie, lepiej wiedzieć jak jest naprawdę. Jak nie wiesz, to prąd cię pokopie, bank oszuka albo jakaś finansowa piramida, natną cię w sklepie i tak dalej. Chodzi mi o to, że pomiędzy myśleniem a doświadczeniem bywa przepaść. Ależ teoria teorii dobrze to przewiduje! Da się wykombinować na drodze czysto teoretycznej, jak będzie (choćby z kopaniem), pod warunkiem że model rzeczywistości, jakim się – kombinując – posługujemy, zawiera wszystkie istotne elementy. Jeśli nie zawiera, łapiesz za druty i trach! Konkluzja jest taka, że pogadalim, wywiedlim, że napięcia nie ma, a teraz sprawdzimy próbówką. I będziem wiedzieć nie tylko, czy kopie, ale – czy w głowie mamy dobrze.

Taka jest abstrakcyjna podstawa tego, że nieustannie wracam do jakiś technicznych bebechów, sprawdzam śrubokrętem z neonówką, nawet wówczas, gdy chcę wywieść coś nadzwyczaj, nazwijmy to, filozoficznie ogólnego, przy czym słówko „filozoficznie” oznacza, że brzmi nadzwyczaj mądrze. Mądre niekoniecznie, a nawet bardzo tak sobie, jeżeli się zastanowić, co za górnymi słówkami siedzi, aliści, mimo wszystko, o praktycznym znaczeniu. Coś się stało, że zadałem sobie nadzwyczaj mętne pytanie: jaka jest mianowicie informacyjna kondycja współczesnego człowieka? Nie, nie bardzo rozumiem, co rozumieją humaniści pod słówkiem „kondycja”, ale jak najbardziej mogę sprowadzić na ziemię swoje dywagacje. A mianowicie, czy współczesny człowiek ma zorganizowany dobry dostęp do odpowiedzi na praktyczne pytania? Takie jak choćby, co jest ważne, ale nie w ogóle, bo od takich kwestii dostaje się migreny, ale chodzi mi o sytuację, gdy chcemy sobie coś kupić i drapiemy się po głowie, który z parametrów danego towaru jest ważny i co on znaczy, a na który można machnąć ręką?

Tak przyziemne sprawy po mojemu mają niestety znaczenie zasadnicze. Cóż bowiem z tego, że mamy człowieka o silnym kręgosłupie moralnym, gdy jacyś spryciarze wkręcą go w wojnę z czymś typu rośliny modyfikowane genetycznie. Albo elektrownie atomowe? Co po jego zasadach, gdy nie potrafi on na elementarnym poziomie rozdzielić spraw ważnych od pozornych problemów, gdy nie umie sam siebie uchronić od pułapek informacyjnych, jakie na niego zastawia współczesny świat?

Gdzie współczesny (mamy rok 2014) człek szuka informacji? W Internecie. Dlaczego? Bo… No właśnie. Wierzymy, że w Internecie jest wszystko, że Internet to nowoczesność, i tak dalej. Nic to, że świeci nad nami cały czas na czerwono wielkie ostrzeżenie, że Internet to kupa śmiecia. Gigantyczna kupa śmiecia informacyjnego, w którym wymieszano (jak w pojemniku na śmieci) kompletne bzdury z najświętszymi mądrościami.

I co? Pomimo tego dalej szukamy w Internecie, bo gdzie mielibyśmy szukać? Nie ma innej możliwości, skoro większość źródeł mądrości tam się właśnie wyniosła. Nie pozostaje nic innego, jak brodzić na tym wysypisku i przebierać w nadziei, że się właściwie wybierze… Ależ tak, znalazłem w Internecie urocze słówko pierdylion. W szczególności może to być pierdylion ISO. Cóż to jest i w jakim kontekście? Ano, chodzi o postęp w technice fotograficznej. Jak się wydaje, mamy twardy, trudny do zmanipulowania, techniczny konkret.

ISO jest to sposób na określenie tak zwanej czułości matrycy aparatu fotograficznego. Wielkość przeniesiona żywcem z techniki fotografowania na kliszach. Działa to tak: jeśli masz zadany obiektyw o określonym maksymalnym otworze (świetle), to w takich samych warunkach oświetleniowych możesz na tymże maksymalnych otworze – i czułości ileś ISO – fotografować z czasem otwarcia migawki np. 1/10 sekundy, a przy czułości wyrażonej w ISO 2 razy większej – z czasem 1/20 sekundy.

Co to jest „światło obiektywu”? W uproszczeniu ogniskowa obiektywu podzielona przez maksymalną średnicę soczewki tegoż obiektywu, przez jaką wpada do aparatu światło. Ta średnica może być zmniejszana przez przesłonę (możemy ją zobaczyć w niektórych obiektywach), i gdy ją otworzymy całkowicie, to największy otwór, jaki dostaniemy, wchodzi nam do wyliczenia „światła obiektywu”.

Wiedza przez wielu ludzi niezauważana. Bo i po co, skoro robimy zdjęcia smartfonami w ten sposób, że celujemy i pstrykamy. Czasami jednak owe zdjęcia nie wychodzą, i to z tego powodu, że jest za ciemno. Mieliśmy za małe ISO, za dużą najmniejszą przesłonę, za długi czas naświetlania. Na przykład z tego powodu harce na scenie się rozmyły w kolorową plamę. Albo zostały przykryte kolorową posypką szumów matrycy.

Zapewne dla wielu osób, to co piszę, brzmi jak znana mądrość, że ponieważ ferszlus trzeba roztrajbować, a droselklapa tandetnie zblindowana i ryksztosuje, to bez holajzy ani rusz. Myślę że przynajmniej jedno jest czytelne: to wiedza mniej więcej tej finezji, co fachowa hydraulika. Nade wszystko z pewnością rozstrzygalna za pomocą prostych, dostępnych każdemu doświadczeń.

Zdawać by się mogło, że sprawą oczywistą jest to, że posiadanie w aparacie owego „wysokiego ISO” jest dobre. Albowiem wyraźnie rozszerza ono zakres warunków, w jakich można robić zdjęcia. Pozwala używać krótszych czasów naświetlania. Właściwie tylko tyle, ale to jeden z najważniejszych problemów w fotografii. Chcesz „zamrozić” ruch tancerki na scenie, wody w fontannie – potrzebujesz krótkich czasów. Jest ciemno, chciałbyś robić zdjęcia – figa, bo potrzebny czas naświetlania jest za długi, by utrzymać nieruchomo aparat w rękach i zdjęcie się nie rozmazało. Gdy mamy długą ogniskową, zgodnie z regułą zwaną „jeden przez ef”, aby otrzymać nieporuszone zdjęcie z ręki, najdłuższy czas naświetlania, jakiego można użyć – w częściach sekundy – to 1 podzielone przez równoważnik ogniskowej dla małego obrazka w milimetrach.

Taka niemała dygresja: kiedyś można było powiedzieć prościej. „Podziel jeden przez ogniskową obiektywu w milimetrach i wyjdzie najdłuższy czas, na jakim można fotografować bez statywu.” Niestety narobiło się, bo kiedyś były aparaty na klisze i jeden format małego obrazka – choć, by być dokładnym, to nie do końca prawda. Tym niemniej było często to na tyle prawdziwe, że szczególnymi wypadkami można było się nie zajmować. Obecnie sprawa wygląda tak, że musimy dodać ten „równoważnik ogniskowej”, bo zdecydowana większość urządzeń fotografujących ma ową fizyczną ogniskową, czyli zmierzoną suwmiarką, wyraźnie mniejszą niż wynosi ów równoważnik. Zwykła geometria, ale wyciągnijmy pewien znacznie ogólniejszy wniosek: jeśli mamy intuicję fotograficzną wynikającą choćby z tego, że posiadaliśmy (posiadamy) aparat na kliszę, to technika (można dodać złośliwie: marketingowa) oddzieliła nas od nich. Aby się nimi posłużyć, musimy kombinować przy pomocy jakiś dziwolągów typu „równoważnik ogniskowej”. Tak jest z owym ISO, podstawowym parametrem podawanym dla aparatów fotograficznych. Od świata rzeczywistego niestety oddziela nas coraz więcej interfejsów użytkownika, rozmawiamy nie o tym, co jest naprawdę, ale o jakimś pozorze stworzonym po to, by człowiek się nie pogubił.

Elektroniczny równoważnik ISO pozwala nam fotografować z dłuższym równoważnikiem ogniskowej w podobnych warunkach oświetleniowych, gdy jest on większy. Pozwala nam zamrażać szybsze ruchy, potrzebujemy tego. O ile dla tancerki starczy 1/400 sekundy, dla wróbla to o wiele za mało; pozwala to używać większych przesłon dla uzyskania większej głębi ostrości. Jednocześnie nie ma aparatu, w którym nie da się zmniejszyć wartości czułości. Pomijając, że jest to jakiś wyliczony pozór czułości , na szczęście bardzo dobrze ją naśladujący, powinniśmy z czystym sumieniem powiedzieć, że dużo ISO – dobrze, mało ISO – niedobrze. Skąd teoria pierdyliona ISO?

Nie trzeba być specjalnie bystrym w języku, żeby zauważyć, że ów „pierdylion” nie oznacza niczego dobrego. Zauważmy, nie każdy techniczny parametr nadaje się do snucia socjologicznych domniemanologii. ISO, moim zdaniem, jak najbardziej. Jeśli nawet komuś się ono nie podoba, to ma tę cechę, powtórzmy, że można nie włączać wysokich zakresów, owych „pierdylionów”, i dla działania reszty funkcji aparatu nie ma to znaczenia. Te kosmiczne zakresy nie objawiają się żadnym dodatkowym przyciskiem, są uruchamiane w taki sam sposób, co te tradycyjne, i nawet bywa tak, że z domysłu są zablokowane. To dodatkowa opcja dostępna na specjalne żądanie dla kogoś, kto życzy sobie kłopotów.

Co używający tego słówka chcą powiedzieć, czasami wiadomo, czasami można się tylko domyślać. Producenci od dość długiego czasu usiłują robić w konia klienta, mamiąc go jakimś parametrem, który w praktycznym użytkowaniu nie ma znaczenia. W najlepszym razie. W gorszym przypadku urządzenie tylko pozornie ma deklarowane parametry. Przykładów mamy mnóstwo. Na przykład w swoim czasie można było pobrać aktualizacje oprogramowania do skanerów, które rozszerzały – z np. 12 bitów do 16 (albo, choć to samo, pisano do 48) tak zwaną głębię kolorów. Znaczenie tej operacji było tylko takie, że otrzymywaliśmy większe pliki i nic więcej informacji. Te 16 bitów oznacza bowiem, że wartość kolorów (czerwonego, zielonego, niebieskiego) zeskanowanego piksela jest opisywana zamiast przez liczbę z zakresu 0-4095 – liczbą pomiędzy 0 a 65535. Niestety, wcale nie dokładniej, bo – mówiąc w skrócie – na ostatnich bitach mamy tylko szumy. To można porównać do sytuacji, gdy urywamy kawałek taśmy i mierzymy ją miarką milimetrową. Zauważamy, że ostatnie dwa trzy milimetry to farfocle, i nie wiemy, gdzie jest naprawdę koniec. Jeśli mierzymy kilka razy, dostajemy za każdym razem odrobinę inny wynik, bo nie wiemy, do czego przyłożyć linijkę. Pomimo to bierzemy suwmiarkę i odczytujemy długość z dokładnością do 0,1 milimetra.

Inną praktyką, której w końcu zaniechano, było epatowanie entuzjastów fotografii tak zwanym cyfrowym zoomem. Fotografując coś odległego, można było sobie to przybliżyć, powiększając obraz „cyfrowo”. W rzeczywistości była to operacja, którą każdy może wykonać w pierwszym lepszym edytorze obrazków; po prostu wycięcie fragmentu zdjęcia. Oczywiście nie powodowała ona, że zdjęcie rejestrowało więcej szczegółów dalekiego obiektu. Można się tylko domyślać, że przynajmniej na początku konstruktorom niekoniecznie chodziło o wpuszczenie nabywcy w maliny, być może chodziło o stworzenie „lupy” pozwalającej obejrzeć na marnych wówczas wyświetlaczach, co fotografujemy, może precyzyjniej skadrować, ale zaczęto to nazywać „cyfrowym zoomem”, sugerując, że działa on jak zoom optyczny, zwiększając mocno kątową rozdzielczość aparatu. Oczywisty kant, który wiele razy obśmiany poszedł w końcu do lamusa.

Na skanerach funkcjonowało coś moim zdaniem jeszcze bardziej bezsensownego – „programowa rozdzielczość”. To funkcja, która rozmnażała liczbę pikseli w skanowanym obrazku, dając tyle razy większe rozmazy, ile razy owa rozdzielczość „cyfrowa” była większa od rzeczywistej, dla niepoznaki nazywanej sprzętową. Że to kant, mógł się łatwo każdy przekonać, oglądając zeskanowane obrazki.

Kolejnym parametrem, którego stałe powiększanie wydaje się mocno dyskusyjne, to coraz większe ilości megapikesli w aparacie. Warto tu powiedzieć o pewnym mocno zakorzenionym micie wyliczania maksymalnej wielkości wydruków, jakie można dostać z cyfrowego aparatu na podstawie zakładanej jakości wydruku (zwykle 300 DPI). Robiono to tak, że dzielono liczbę pikseli w matrycy aparatu przez owo 300. Przez założeniu, że drukarka (ploter czy naświetlarka) stawia nam 300 punktów na cal, dostajemy wymiar boku w calach. Na przykład w archaicznym modelu Canon 450D mamy matrycę 4272 na 2848 pikseli. Wyliczone w ten sposób wymiary obrazka to 14,24 cala na 9,49 cala. Pamiętając, że cal (potrojona długość średniego ziarna jęczmienia) to 2,54 cm, dostajemy odpowiednio obrazek o rozmiarach 36,17 na 24,11 cm.

Czy nie możemy wydrukować z tego aparatu obrazka wielkości np. dużego bilbordu? Możemy, i będzie on doskonałej jakości. Gdyby było inaczej, te wielkie, czasami zajmujące całe ściany reklamy trzeba byłoby produkować aparatami wielkości kiosku z gazetami. Było coś takiego w historii fotografii, ale chyba służyło całkiem innym celom. Natomiast jak jest z wielkością zdjęć, które możemy sobie wyprodukować, mówiła zapomniana już reguła odbitki 18×24 cm. Dotyczyła ona czasów analogowych, gdy zdjęcia bywały bardzo różnej wielkości, a papier fotograficzny był drogi. Wady zdjęć wyłaziły przy dużych powiększeniach. By nie marnować materiałów i oszczędzać robotę, radziło się fotografowi, by zrobił odbitkę właśnie o rozmiarach 18×24 cm i obejrzał ją sobie. Jeśli wyglądała dobrze, można było już robić dowolne powiększenia. Magiczne?

Rzecz opiera się na fizjologii widzenia. Rozdzielczość kątowa oka wynosi około 2 minut kątowych. Wyłączając wady wzroku, nie zależy ona od odległości obserwacji, poczynając od tzw. odległości dobrego widzenia, czyli ok. 30 cm (co źródło, to trochę inna wartość). Z takiej odległości patrzymy na odbitkę 18×24 cm. Mniej więcej była to znormalizowana wielkość papieru fotograficznego. Jeśli powiększymy obraz dwa razy dla obejrzenia go w całości, będziemy chcieli się cofnąć dwa razy dalej. Można powiedzieć, że oko ma ograniczoną pojemność informacyjną, co chyba jest oczywiste. Jest ono zdolne zarejestrować szczegóły odpowiadające wyświetleniu ok. 6 mln pikseli. Tyle miały pierwsze „profesjonalne” (bo piekielnie drogie) cyfrowe lustrzanki.

Gdy na matrycach miliony pikseli w kolejnych modelach zaczęły się mnożyć niczym króliki, bodaj po raz pierwszy użyto na forach internetowych wyrazu „pierdylion” przed słówkiem „pikseli”. Moim zdaniem, w tym przypadku było to dobrze uzasadnione. Nawet jeśli dzięki coraz lepszej optyce zarejestrujemy więcej szczegółów, to proces – np. przeskalowania – konieczny dla wyświetlenia obrazu na ekranie komputera, wyśle je w kosmos. Owszem, można podać argumenty typu, że łatwiej obrazy retuszować, ale gdyby nawet, co moim zdaniem jest nieprawdą, to płacimy za to cenę innym bardzo ważnym parametrem. A mianowicie wielkością tego najwyższego ISO.

Co ją ogranicza? Szumy. W aparatach na klisze wysoka czułość oznaczała na obrazie tak zwane ziarno, w aparatach cyfrowych jest gorzej: pojawia się kolorowa ciapa, która czasami nie daje się w żaden sposób usunąć. Jak ów równoważnik czułości filmu jest w aparacie zmieniany? W uproszczeniu – trochę zmienia się wielkość wzmocnienia analogowego toru stojącego miedzy pojedynczym czujnikiem światła a przetwornikiem cyfrowym. Niestety, im większa wartość wzmocnienia, tym gorszy stosunek sygnału do szumu. Tak jest w każdej elektronice. Jeśli zwiększymy ilość czujników światła na matrycy, musi zmaleć ich powierzchnia. Do rozważań wchodzi jeszcze tak zwany współczynnik pokrycia; technologia określa, jaka część powierzchni matrycy jest światłoczuła, ale musimy się zgodzić, że dla podobnego sposobu produkcji, jeśli zwiększamy liczbę elementarnych czujników, maleje ich powierzchnia, a na skutek tego wielkość uzyskiwanego z nich sygnału. To zaś daje nieuchronny efekt w postaci różnokolorowych ciapek na obrazie.

Pierdylion pikseli ma swój konkretny rodowód: technologia produkcji półprzewodników stosunkowo łatwo pozwala zwiększać upakowanie matryc. Powiększa się w ten sposób parametr, który już dawno osiągnął krytyczną dla użytkownika wartość, poza którą przyrost ma dyskusyjne znaczenie. Choć owszem, znajdziemy także gorących obrońców pierdyliona pikseli. Podwyższenie czułości jest zawsze wyraźnie trudniejsze, jeśli bowiem pozostawimy upakowanie matrycy, to musimy jakimś cudem realnie polepszyć szumową jakość całego toru analogowego, a także przetwornika cyfrowego. A to już, obrazowo mówiąc, wymaga jakiegoś wynalazku.

Sytuacja, w której producent zwiększył upakowanie matrycy i praktycznie zachował wielkość szumów, jest powodem do frustracji przynajmniej tej części fotopstryków, dla których kolejne megapiksele są psu na budę. Ależ tak, jeśli komuś naprawdę są potrzebne, to insza inszość, nich się cieszy. Przyjmujemy do wiadomości, że są egzotyczne sytuacje i potrzeby. Niestety – dla tak zwanego Zwykłego Usera stało się tak, że coś poprawiono we własnościach szumowych aparatu, ale stracono to, bo przez większe upakowanie zmniejszyła się powierzchnia senseli (czujników światłą) na matrycy. Doprawdy, można się wkurzyć!

Czy w podwyższaniu czułości aparatów jest jakaś ściema, a powiedzmy to inaczej, ile jest w tym kitu, a ile prawdy? Znając współczesny marketing, trudno się raczej spodziewać, żeby bez naciągania cokolwiek tu się udało. O ile dobrze zrozumiałem internetowe doniesienia, przyjmuje się, że do momentu, do którego szum w obrazie nie dochodzi do 10% maksymalnej wartości sygnału, obraz jest „używalny”. Mamy w aparatach tak zwane rozszerzone zakresy czułości. Dają one obrazy mocniej zaszumione niż przewiduje norma przyzwoitości. Można więc powiedzieć, że faktycznie, gdy zakres jest „rozszerzony”, nie ma sensu uważać go za coś użytecznego. To raczej taki sam bajer jak cyfrowy zoom, programowa rozdzielczość skanera czy głębia kolorów 16 bitów. Poniekąd to jest prawda, ale…

Lecz sprawy się mają tak, że epitet „pierdylion ISO” dotyczy nie tej sytuacji – dostarczania „pozornych czułości” –   tylko tego, że rosną one w ogóle, także ich zakresy „używalne”. Można by próbować zrozumieć czy dyskutować, gdyby nie to, że techniczna wypowiedź sprowadza się do użycia efektownego neologizmu, sugerującego, że mądremu dość słowo, a z głupimi nie będziemy gadać.

Można się tylko domyślać, czy te pogardliwe odzywki pochodzą od ludzi, którzy deklarują, że najwyższe używane przez nich ISO to wartość zawsze szokująco niska. Mam wrażenie, że ich przekaz jest mniej więcej taki: prawdziwy fotograf (niekoniecznie artysta) nie będzie się profanował obrazami, które nie spełniają niesłychanie wyśrubowanych norm jakościowych. „Nie interesują mnie te techniczne sztuczki, bo i tak najważniejsza dla mnie jest jakość w zakresie parametrów stosowanych w studio.” Użytecznie jest tu dodać pewne rozwinięcie myśli o pierdylionie: mianowicie co bardziej gadatliwi dopisują jeszcze „dla tych, co fotografują Murzynów w kopalni”. Zapewne taka metafora przeznaczona dla tych, co robią nieefektowne zdjęcia reportażowe, niezależnie od tego, czy jest słońce, czy nie, w przeciwieństwie do wybrańców bogów, którzy czymś takim się nie kalają.

Gdzieś w tym miejscu zaczyna się autokreacja artystów, którzy sugerują, że widzą, czego nie widać, że istotne dla nich jest to, co dla innych niewyczuwalne i tak dalej. Jeśli na przykład firma Canon nie śrubuje parametrów w tym tak zwanym „studyjnym zakresie czułości” (odpowiadającym mniej więcej 50–200 ISO), wobec tego moja firma która śrubuje, to…

Jak napisał Mark Twain w „Przygodach Tomka Sawyera” – spuśćmy zasłonę miłosierdzia na te wywody. Dla lwiej części współczesnych (czyli nie starszych niż jakieś dwa lata) lustrzanek formatu zwanego apsc, że o tak zwanym fufu, czyli pełnym wymiarze małego obrazka, nie ma co już nawet wspominać, tam jest dużo lepiej, bezpieczny dla jakości zdjęcia zakres czułości sięga ISO 1600–3200. Tak zwany zwykły widz, zwłaszcza na prawdziwych papierowych zdjęciach, niczego złego nie wypatrzy.

Interesujące jest, co dla zwykłego użytkownika z wyciągania parametru czułości matryc wynika. Warto sobie przypomnieć, że dla filmów klisze stosowane do normalnego fotografowania w dzień miały czułości około 15 do 18 DIN, co odpowiada 25–50 ISO. Te „diny” to jeszcze jedna jednostka i przytaczam ją z nostalgii i dla tych, co jeszcze ją pamiętają. Więc 50 ISO było dobre w dzień, trochę chmur nie przeszkadzało. Filmy 21 DIN (odpowiednik 100 ISO) miały ”podwyższoną czułość” i stosowało się je w dni pochmurne, klisze 24 DIN-y (czyli dzisiejsze 200 ISO) pozwalały fotografować w dzień w jasnych pomieszczeniach, ostatnia dostępna czułość, czyli 27 DIN (odpowiednik dzisiejszych 400 ISO) to była fotografia przy świetle sztucznym, wieczorne ujęcia po zachodzie słońca.

Jest to bardzo uproszczone podejście, bo np. w nocy na filmie możemy zrobić zdjęcie przy czułości ISO wynoszącej i 25, byle tylko dość długo naświetlać. Ale mówimy o czasach umożliwiających fotografowanie z ręki, o obiektywach o najmniejszych przesłonach 2.0, więc warunkach sprzętowych dostępnych dla amatora. Współczesny aparat cyfrowy ma czułości sięgające obecnie aż do ISO 400 tysięcy, a w większości taniutkich kompaktów zakresy czułości zaczynają od 50 ISO. To (te 400 tysięcy) brzmi faktycznie już abstrakcyjnie, ale niestety w fotografii praktyczne jest posługiwać się logarytmicznymi skalami. Np. zakres ISO 1600, odpowiadający w dawnej skali czułości 33 DIN, którą stosowano (podobno) do zdjęć w świetle Księżyca, pozwala fotografować w pomieszczeniach przy oświetleniu sztucznym zwykłym, stosowanym dla ludzi. Zakres znacznie wyższy, 12800 ISO, to fotografia w pomieszczeniach przy nocnej lampce. Kolejne, coraz to bardziej niezwykle brzmiące zakresy, zwykle są wynikiem podwajania wartości czułości. Bo tylko tak duża zmiana ma w fotografii znaczenie. Podniesienie czułości z ISO 12800 do 25600 to zaledwie dwukrotne skrócenie czasu naświetlania.

To jest przyczyna, dla której owszem, dostajemy wielkości brzmiące jak „pierdylion ISO”, lecz praktyczny efekt ich zastosowania bynajmniej nie jest powalający. Nie, aparat z czułością 102400 ISO nie jest noktowizorem. Zaledwie może trochę konkurować z okiem nieadaptowalnym do ciemności. Dlatego mam doświadczenia w stylu „kochanego ISO nigdy dość”. Uwielbiam nietypową optykę, miedzy innymi bardzo długie obiektywy o wspomnianych równoważnikach ogniskowej rzędu 800 mm, i pomimo że różnymi magicznymi sposobami potrafię fotografować, łamiąc zasadę „jeden przez ef” przy czasach 1/200 sekundy, to są to czasy dalej krótkie, w „zwykłej” fotografii komfortowo focimy przy 1/50 sekundy. To oznacza, że zwykle posługuję się tymi niedopuszczalnymi dla prawdziwych artystów zakresami powyżej ISO 400.

W fotografii posługujemy się chętnie skalą EV. W rzeczywistości to miara ustawień aparatu, ale gdy powiemy, że czułość podniesiono o 1 EV, to fotograf wie, o co chodzi, może skrócić czas naświetlania o połowę. W tej skali cały zakres czułości używanych w fotografii cyfrowej do ISO 102400 to jakieś 11 EV. Z dokładnością do kłótni, co ma być tym 0EV. Jak praktycznie spojrzeć, to otrzymamy coś, co ani trochę nie wygląda na pierdylion.

Emocje wokół wysokich czułości ciekawie wyglądają w zestawieniu z innym wynalazkiem współczesnej fotografii, stabilizacją. To układy, które kompensują ruchy aparatu i pozwalają wykonywać nieporuszone zdjęcia bez statywu przy czasach znacznie przekraczających regułę jeden przez ef (1/f), jednak nie dłuższych niż jakieś 8 razy. Dla porządku trzeba dodać, że mamy (w uproszczeniu) dwa systemy stabilizacji, jeden poprzez poruszanie w korpusie matrycą, drugi, znacznie skuteczniejszy, to stabilizacja w obiektywie.

Czytałem na jednym z portali fotograficznych felieton, podający w wątpliwość sensowność wprowadzania stabilizacji w obiektywach tak zwanych krótkoogniskowych. To wynika z tego, że np. dla obiektywu o równoważniku ogniskowej 20 mm bezpieczny czas naświetlania wynosi ok. 1/20, a nawet 1/15 sekundy. Gdy ktoś ma pewną rękę, to przy współcześnie wysokich „używalnych” czułościach możemy fotografować w naprawdę fatalnych warunkach typu ciemne wnętrza kościołów, słabo oświetlone zaułki ulic w nocy. Co istotne, przy tak długich czasach naświetlania zaczynają się już poważne problemy z ruchem (np. ludzi) w kadrze. Jeśli stabilizacja pozwoli na czterokrotne wydłużenie czasu naświetlania, to z 1/20 sekundy zjedziemy do 1/5 sekundy, i to są już tak długie czasy, że jeśli nawet ustabilizujemy model jak za czasów pradziadków z pomocą specjalnego uchwytu, to delikatny wiatr poruszy liśćmi i czystość kadru trafi szlag.

Na autora felietonu cześć dyskutantów spuściła gromy.

Gdyby stabilizacja miała takie cechy jak ISO, czyli można byłoby ją wprowadzać bez żadnej widocznej szkody dla reszty funkcjonalności urządzenia, jedyny zgryz polegałby na tym, że unowocześniony obiektyw jest droższy. Niestety, tak dobrze nie ma. Wszystko wskazuje, że innowacja pogarsza optyczne parametry, ale też zwiększa wymiary, ciężar, zwiększa niebezpieczeństwo uszkodzenia przyrządu. To wysoka cena za dyskusyjne polepszenie parametrów.

Jak w tym zestawieniu wygląda argument o foceniu Murzynów w kopalni? Oczywiście nie wiemy dobrze, kto w tej internetowej rozróbie był po której stronie i jakie miał poglądy, ale tak na oko, to ci sami, którzy używają lekceważącego „pierdylion ISO”, bronili oczywistej innowacji, pozwalającej pstrykać w koszmarnych ciemnościach. Przecież celem stabilizacji jest tylko to jedno. Jakoś nikt nie zauważył, że to tak naprawdę kiepski ersatz tegoż pierdyliona ISO.

Tu jeszcze taka techniczno-psychologiczna obserwacja: jak wielka jest siła obśmiania – tym razem innowacji polegającej na podnoszeniu czułości. W aparatach np. Canon mamy z domysłu blokadę wysokich zakresów. Trzeba pogrzebać dobrą chwilę w menu i przeprowadzić kilka nieoczywistych operacji, by się do nich dobrać. Jednocześnie, o czym miałem okazję się przekonać, prawdziwą klątwą faraona, nieszczęściem, jest brak blokady kółka programów fotografowania. Taka głupotka, Bóg raczy wiedzieć czemu utrzymało się manipuladło z analogów, które służyło do ustawiania czasu naświetlania i czemu to coś odpowiada za tak ważną funkcję… i jeszcze może się obrócić na skutek zawadzenia rękawem? Otóż w drogich modelach (na przykład Canona 6D) mamy blokadę kółeczka, bo wszyscy wiedzą, jakie może być nieszczęście, gdy w ferworze reporterskiej walki obróci się z AC na M (czyli manual). Czułość, której zmiana nie doprowadzi do totalnej degradacji zdjęcia, nawet po odblokowaniu, na automacie zmienia się tylko do wielkości „dozwolonych”. Jak widać, mechaniczna niedoróbka nawet w części nie jest taką plamą na wizerunku producenta, jak – jakże to inaczej tłumaczyć – posądzenie o bezmyślne dostarczenie owego pierdyliona ISO. Ależ owszem, masz, ale pamiętaj, to coś nieprzyzwoitego, i jeśli dajemy, to zabezpieczone jak transport materiałów radioaktywnych. A używasz na swoją odpowiedzialność i hańbę osobistą, jak oglądanie filmów dla dorosłych.

Trudno tu nie przypomnieć czasów, w których Fotopan HL był synonimem profesjonalizmu. Bo po drogi film o wysokiej czułości sięgali świadomi tego, co chcą osiągnąć i niewątpliwie doświadczeni fotografowie. Ale i zdesperowani. Albowiem zdjęcia – wedle dzisiejszych norm – wychodziły z niego fatalne. Nie szkodzi, umiejętność przewoływania na 30 DIN w za ciepłym wywoływaczu, prowadząca do powstania ogromnego ziarna, była wręcz symbolem artyzmu. To ziarno zresztą bywa do dnia dzisiejszego eksponowane na przykład na plakatach z podobizną Marka Grechuty. No i wisienka na torcie: ależ tak, było coś takiego jak „szlachetne ziarno”!

Internet tylko do jednego doskonale się nadaje: do rozpoznawania stanu wiedzy i emocji rzeszy internautów. Co jeszcze trzeba sobie mocno uświadomić, nie społeczeństwa, ale – podejrzewam – tych kilku procent, które z różnych powodów przesiadują przed ekranami i uznają za stosowne dzielić się ze światem swoimi przemyśleniami. Do zdobywania wiedzy, owszem, jak najbardziej, ale… No właśnie, wyobraźmy sobie jakiegoś fotograficznego nowicjusza, który chciałby się dowiedzieć (to jedno z najbardziej irytujących pytań zadawanych fotografom), jaki aparat kupić? Po zdobyciu kilku podstawowych informacji trafia na dylemat: czy potrzebujesz pierdyliona ISO?. Jak widać na przykładzie powyższym, rzecz da się rozstrzygnąć, moim zdaniem, całkowicie jednoznacznie. Ale zrobiliśmy to dzięki temu, że wiemy na przykład, czym jest dokładnie ISO. Nie napisałem, ale ustala się tę wielkość poprzez zalezienie najmniejszej ilości światła, która powoduje przepełnienie przetwornika analogowo-cyfrowego. ISO dwa razy większe – potrzeba dwa razy mniej światła. To chyba jedna z metod pomiaru, pisze się o co najmniej dwóch jeszcze REI (Recommended Exposure Index) i OS (Standard Output Specification), i chyba ciągle nie ma decyzji, która ma być normą. Najważniejsze jest to, że wiemy, jak to może być mierzone. Wiemy, co to przesłona, czas naświetlania, znamy mniej więcej wartości tych wielkości, jakie są potrzebne w różnych okolicznościach. Jeżeli się znamy na fotografii, to się nie zgubimy.

Konkluzja w temacie owej kondycji informacyjnej jest taka, że mogą sobie poradzić jedynie ci, którzy naprawdę dużo wiedzą, naprawdę są zajadli w wykopywaniu informacji, odsiewaniu mitu, którzy mają systematyczną wiedzę, znają się z kandelą, densitometrem, logarytmami o różnych podstawach, znają EV jako miarę ustawień aparatu oraz wiedzą, jak jest ona używana jako jednostka fotometryczna. Oraz posiadają holajzę. Reszta ma prze…

Jest gorzej, bo gdy wejrzeć w bebechy współczesnego technologicznego, jak najbardziej starającego się o obiektywizm świata, to widzimy fobie, przesądy, mity tworzone świadomie i na skutek posiadania twórczych psychoz. To mniej więcej taki świat, jaki mieliśmy w ludowych podaniach – diabły, utopce, tu i ówdzie południce się kręcą. Tylko inaczej je nazwano. Jaka jest owa kondycja współczesnego człowieka? Ma prze…

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Kres możliwości technologii, czyli o ratowaniu własnej du…”
Para-Nauka Adam Cebula - 22 kwietnia 2020

Skoro na początku mieliśmy taką kwarantannę, że osoba ekhem… kwaranntowana ma siedzieć…

Adam Cebula „Leczenie kompleksów”
Felietony Adam Cebula - 14 czerwca 2017

Co to jest fotografia uliczna? Street photo, jak wolą niektórzy, to nazwa…

Adam Cebula „Kobieta bardzo fatalna”
Opowiadania Adam Cebula - 5 kwietnia 2019

Co ta miłość robi z człowiekiem… wystarczy chmurka wysoko wydajnych feromonów, a…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit