Alfabet Drzewińskiego

Odcinek 3


O - jak okładka

Okładka, która mi przyniosła najwięcej zabawy, niestety nigdy nie ukaże sie w druku. Wymyślona przez Jacka Inglota miała widnieć na naszym wspólnym zbiorze opowiadań zatytułowanym "Bohaterowie do wynajęcia". Na okładce adekwatnie do tytułu, prezentowali swoje torsy Schwarzenegger i Stallone (jako Conan i Rambo) z domontowanymi naszymi szlachetnymi facjatami. Niestety, po kilkuletnich perypetiach tomik trafił do wydawcy, który nie docenił niepowtarzalnych walorów kompozycji. Wkrótce całość ma się ukazać z przyzwoitą, lecz w sumie typową okładką hiperrealistyczną. Na osłodę pozostały nam rysunki Jurka Potyrały stanowiące ilustracje do poszczególnych opowiadań.
Inne hece były z okładką do "Zabójcow szatana", lecz najpierw może o tytule. Pierwotnie powieść miała się nazywac "Wiadomości z drugiego świata" i z takim mianem była drukowana w "Kurierze Polskim". Redaktorzy wrocławskiego KAW-u uznali jednak tytuł za głęboce niekomercyjny i stąd jego podrasowanie. W tym samym czasie co my, składał także książkę Gienek Dębski. Jego "Ludzie z tamtej strony" przeistoczyli się w "Podwójną śmierć".
Co do okładki, to trafił nam się grafik, specjalista od książeczek dla dzieci. W efekcie otrzymaliśmy mrożący krew w żyłach tytuł a na okładce zielonego stworka z kolorowym rogiem na głowie. Na szczęście, znalazła się inna książka do której wykorzystano ten pomysł, a my dostaliśmy nowego plastyka. I w ten sposób pięć tysięcy złotych, jakie wydawnictwo zainwestowało w projekt, nie zmarnowało się.
Kusząc się na ogólną refleksję, zgodzę się z opinią, że obecnie wydawnictwa dążą do grupowania książek w seriach. Sprawdza to się w sprzedaży, wymuszając w jakimś stopniu na czytelnikach kolekcjonowanie tytułów. Rzecz jasna, serie pociągają za sobą okładki seryjne, niekiedy całkiem przyjemne dla oka, jak przykładowo seria "Salamandry".


P - jak "Posłaniec"

Superekspresowe (1 rok) tempo w jakim wydano "Zabawę w strzelanego" w 1983 roku (150 tys. nakładu dla debiutanta, szał... dzisiaj już takie cuda nie przechodzą), częściowo tłumaczy znaczny odstęp miedzy debiutem a następnym tomikiem pt. "Posłaniec" (który dzieliłem z Mirkiem Jabłońskim). Ten zbiór szedł w "Naszej Ksiegarni" już normalnym, trzyletnim trybem i trafił na półki w 1986 roku. Swoją drogą opowiadanie tytułowe - wstyd powiedzieć - ukazało się w czterech różnych miejscach: fanzin, "Fantastyka", zbiorek polski i zagraniczny. O mały figiel byłoby jeszcze w antologii "Spotkanie w przestworzach", lecz dobry Bóg sprawił, że zaprzestano jej druku.


R - jak radio

Na studiach, przez trzy lata, współdziałałem ze studencką rozgłośnią akademicką, puszczając płody swego pióra na studenckie "kołchozniki". Mogłem mieć pewność, że co najmniej trzy czwarte z nich było zepsutych, badź wyłączonych. Podobno najskuteczniejszą metoda było wsadzenie widelca do gniazdka, co wykańczało cały pion. Mimo to zabawa dla realizatorów była przednia. Swoją drogą, właśnie wtedy, jedyny raz w życiu widziałem, jak lektorka czytająca moje opowiadanie popłakała się. I to bynajmniej nie z rozpaczy nad tekstem. Przyznam, że to się pamięta.


S - jak spółka autorska

Właściwie są trzy główne powody dla których lubię uczestniczyć w spółkach autorskich. Po pierwsze w ten sposób współautorzy dopingują się wzajemnie i zmuszają do systematyczności, po drugie razem pisze się szybciej i po trzecie nabiera się nowych doświadczeń. Co więcej, jak mówią złośliwi: co dwa półgłówki to nie jeden, czyli nieraz wiadomości partnerów uzupełniają się. Przykładowo, jeśli trzeba opisać jakieś urządzenie do strzelania czy latania - Andrzej Ziemiański jest niezastąpiony.
Co do współpracy z tym ostatnim, to zdajemy sobie sprawę, ze odbiór naszej pierwszej wspólnej powieści "Zabójców szatana" byl letni. No cóż, ja ją oceniam lepiej, w przeciwnym razie w ogóle nie miałaby prawa się ukazać. Druga powieść "Nostalgia za Sluag Side" została przyjęta znacznie cieplej, czego też dowodzi sprzedany (30 tys.) nakład. Tu zresztą warto opisać cierniową drogę jaką ona przeszła do momentu wydania. Najpierw kupił ją Andrzej Wójcik, lecz od napisania (1985) rok minął zanim otrzymaliśmy umowę. Niestety, zarazem dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na 72-im miejscu. Przy ówczesnym tempie wydawania, spokojnie mieliśmy piętnaście lat czekania. Po roku jednak, z racji zbyt rozdętych i nierealnych planów wydawniczych, redakcję fantastyki w warszawskim KAW-ie rozwiązano, a wszystkie książki raz jeszcze wysłano do recenzji. Mimo że oczekiwałem ostrej selekcji, mocno się zdziwiłem, kiedy mi powiedziano, ze ostało się jedynie jedenaście książek. Rzecz jasna, urośliśmy w dumę, dowiadując się, że jesteśmy wśród wybranych. Niestety, wydawanie ślimaczyło się dalej, a kiedy już bylo tuż, tuż, przyszły reformy 1989 roku i znowu nikt w KAW-ie nic nie wiedział. Wreszcie, po kolejnej "czystce" (która wycięła między innymi "Spotkania w przestworzach") książka ukazała się w 1990 roku. Jak słusznie zauważył w recenzji Marek Oramus, szkoda, że tak późno.
Co do naszych dalszych wspólnych tekstów, to jak na razie ich nie planujemy. Podjęte później próby uświadomiły nam, że w duecie również można wpaść w autoepigonizm. A przecież warunkiem na wydawanie kolejnych utworów powinno być przeświadczenie autorów, ze spłodzili coś lepszego od rzeczy poprzednich (a w każdym razie nie gorszego).
Z kolei współpraca z Jackiem Inglotem dała inna wypadkową, podtrzymując zarazem tezę, ze kiedy pisze dwóch autorów, kreują oni w efekcie "innego", jakby trzeciego twórcę. Udalo nam się popełnić żartobliwy, naszym zdaniem, zbiorek "Bohaterowie do wynajęcia", gdzie wszystkie wydarzenia dzieją się w (z żałożenia nie istniejącym) świecie, zwanym Stanami. Jest to właśnie taka Ameryka; jaka nieraz pojawia się w wielu polskich opowiadaniach: stereotypowa, nieprawdziwa, pełna odzwierciedleń naszych polskich kompleksów. Zarazem sięgnęliśmy do bogatego arsenału motywów fantastycznych: podróż w czasie, komputery czy magia i, ubierając je (jak liczymy) w ciekawą fabułę, opowiadamy różne historie. Mniej tu może czystej sensacji, a więcej zabawy i przymrużenia oka. Zbiorek powinien się ukazać w tym roku nakładem wydawnictwa "Trickster".


T - jak tandem

Przy okazji odpowiem na pytanie, które często nam zadawano: jak wy to robicie razem? Z grubsza tak: najpierw zastanawiamy się, o czym mamy ochotę pisać, potem tworzymy zarys fabuły, później rozpisujemy calość na sceny i zgodnie z nimi piszemy (każdy osobno swoją scenę). Należy tu uważać, aby nie planować scen zbyt dokładnie, gdyż ogranicza to inwencję piszącego, ani zbyt luźno, gdyż mogą wtedy powstać fragmenty nieprzystające. Czytając na każdym spotkaniu świeżo napisane sceny, zastanawiamy sie nad następnymi i, w miarę potrzeby, wprowadzamy modyfikacje. Jedno jest pewne: pisać jednocześnie nie można. Kiedyś w "Zabójcach szatana" zapomnieliśmy podać, kiedy bohaterowie przechodzą z "pan" na "ty" i musieliśmy spłodzić króciutką scenkę. Za nic nie mogliśmy tego zrobić we dwójkę. W końcu obgadaliśmy tylko założenia i, bodajże ja, wyskrobałem te dwie strony.

U - jak uwentualnie popularyzacja

Oprócz fizyki i fantastyki romansuje czasami z popularyzacją nauki. Zaczęło się od redaktorów "Młodego Technika", którzy zachęcili mnie (a ja Jacka Wojtkiewicza) do napisania cyklu artykułów o ogólnej teorii względności. Później popełniłem jeszcze dwa cykle (o nadprzewodnictwie wysokotemperaturowym z Tadeuszem Kopciem oraz o elektryczności i magnetyźmie ponownie z Jackiem).
Widać poszło to nie najgorzej, gdyż "Nasza Księgarnia" zaproponowała nam napisanie książki omawiającej rozwój fizyki od zarania dziejów do początków XX wieku. A wszystko dla czytelnika nastoletniego, czyli bez wzorów, za to dużo anegdot i tła historycznego. Wspólnie z Jackiem Wojtkiewiczem zabrałem sie do pracy wertując księgi, szperając po bibliotekach, odświeżając tym samym wiedzę szkolną i ucząc się rzeczy nowych. Po dwóch zmianach wydawcy (kłopoty finansowe firm), tekst "Opowieści z historii fizyki" trafił w grudniu 1994 roku na półki księgarń. Na marginesie, pierwotnie tytuł miał znacznie bardziej barokowe brzmienie: "Opowieści ciekawe a pouczające, z historii fizyki zaczerpnięte, ku pouczeniu i przestrodze przytoczone", co jednak było nie do przełknięcia dla działu marketingu.
Smaczna wydaje mi się historia recenzji naszej książki pisanej przez profesora A.K. Wróblewskiego - znanego i cenionego popularyzatora wiedzy. Wpierw dotarła do mnie entuzjastyczna wiadomość z redakcji, iż recenzja jest bardzo dobra i wydawnictwo PWN zdecydowało się na druk. Potem dostaliśmy z Jackiem recenzję do ręki, gdzie istotnie ciepło i pozytywnie oceniono nasze dzieło, lecz pod koniec znaleźliśmy listę okolo 30 potknięć, które recenzent zauważył. Powiedzmy, że poczuliśmy się nieco dziwnie. Ale w końcu, pewnie także dzięki tej liście nasza książka zebrała pochlebne recenzje prasowe, zwieńczone nagrodą Polskiego Towarzystwa Fizycznego za najlepszą książkę popularno-naukową w 1995 roku. Obecnie jej siedmiotysięczny nakład jest już wyczerpany.

W - jak WWW

Ostatnio za sprawą Andrzeja Ziemiańskiego i Eugeniusza Dębskiego trafiłem również na łamy ich internetowego pisma "Fahrenheit". Andrzej umieścił tam jedno z moich opowiadań uzupełniając całość zdjęciem, gdzie gęba jest moja, a reszta należy do Schwarzeneggera z granatnikiem w łapie. Urocze.

X - jak xynka piwa

W przeciwieństwie do kilku filarów naszej fantastyki za piwem nie przepadam, jedynie je toleruję. Podobno nawet czasami je marnuję, w każdym razie tak kiedyś twierdził oblany ździebko Inglot.

Y - jak yacht

Z pewnościa będę na nim żeglował, gdy - jak każdy autor fantastyki - dorobię się majątku na pisaniu.

Z - jak "Zabawa w strzelanego"

Od 1980 roku, kiedy Andrzej Wójcik umieścił moje teksty w "Spotkaniach w przestworzach'79", w Warszawie zjawiałem się regularnie, dwa razy do roku, zawsze z porcją nowych tekstów. Aż pewnego wiosennego dnia roku 1982-iego dowiedziałem się, że w rzeszowskim oddziale KAW-u pojawiła się luka produkcyjna w którą może wskoczyć mój zbiorek. Jego zawartość Andrzej wybrał sam, z tego co mu nazwoziłem przez prawie trzy lata. I tak, po trzynastu miesiącach miałem już w garści "Zabawę w strzelanego". Radość moja była tym większa, że ominęły mnie wybitnie nieciekawe okładki oszczędnościowe, a trafił mi się świetny rysownik w osobie Wiktora Żwikiewicza.

Ź - jak ździebko

Drobna uwaga. Jeśli ktoś jeszcze nie zauważył, to stwierdzam, że tekst ten nie rościł sobie pretensji do spełnienia roli, jaką wykonały swojego czasu "książki-donosy" Kisiela czy Urbana. Rzadko mówiłem o innych, głównie o sobie, zaś forma abecadła miała jedynie czytanie uprzyjemnić. Moi wrocławscy piszący koledzy mam nadzieje, ze wybaczą mi, iż unikałem względem nich sądów wartościujących, ale mogło mi do tego zabraknąć odpowiedniego dystansu.


Ż - jak życzenie

Gdybym mógł wyrazić życzenie, chciałbym, aby na naszym rynku wróciły właściwe proporcje między utworami polskimi a zagranicznymi. Na początku lat 90-tych, kiedy liczone w tysiące nowe wydawnictwa zalały rynek tłumaczeniami, autorzy polscy znaleźli się w defensywie. Wyraźnie zmniejszyła się ilość drukowanych nazwisk, debiuty nieomal znikły, a nakłady poleciały na łeb i szyję.
A przecież na tle tłumaczonej fantastyki (zdominowanej przez autorów anglojęzycznych) nasze rodzime tytuły prezentują się naprawdę całkiem dobrze. Szczególnie, że ostatnie lata dokonały "naturalnej selekcji", podnosząc średni literacki poziom utworów. Dochodzi tu także pewien przesyt literaturą tłumaczoną. Na szczęście ostatnio dokonuje się przełom na tym polu, zapoczątkowany przez "Nową", a potem i inne wydawnictwa, które coraz śmielej zaczynają stawiać na polskich autorów. Tak trzymać!

KONIEC