Polecamy opowiadanie Cezarego Domarusa wszystkim, którzy czują przesyt literaturą typu "Bum! Ciach! Bach!" Myślę, że wszyscy, którzy kiedykolwiek zastanawiali się nad znaczeniem słów, przeczytają go jednym tchem.

A oto co sam autor napisał o sobie:

  1. Cezary Domarus - urodził się w 1966 roku i to go zgubilo.
  2. Autor enigmatu powieściowego na 239 czytelnikow, w tym 15 wiernych ("Caligari Express")- a także opowiadań różnego typu. Albowiem nie preferuje określonego typu.
  3. Najważniejsze rzeczy oczywiście jeszcze nie wydane.
  4. Czasem mówi: (Tylko Lem i Verne, bo mają ładne nazwiska)
  5. Kolor oczu: odblaskowy.
  6. Żyje z mózgu i pracy rąk.
  7. Od niedawna prowadzi warsztat majsterklepki muzycznej RASE 2999

Copyright © by Cezary Domarus, 1997

CZŁOWIEK Z JOT

Cezary Domarus

Tak to się czasem dzieje. Czyta człowiek gazetę, trafia na jakieś zdanie i dech mu w piersiach zatyka. Normalnie maks. Czyta człowiek jeszcze raz, co by lepiej zrozumieć, przyzwyczaić się, ale nic, nie da się - mózg nie przyswaja. Nie żeby człowiek głupi był albo wydarzenie straszne do zawrotu głowy. Zwyczajna rzecz. Na przykład "Rząd kiwa podatników". Jakich po datników? Jak są po datnicy, to po jakich datkach i co to ma znaczyć? Jakiej wysokości były to datki? Komu dawane? I tak dalej.
To nie stało się od razu. Z początku przyjmowałem takie sprawy zwyczajnie. Dzieciństwo bez trzasków, młodość jako tako, potem do pracy chodziłem, bezproblemowo to wyglądało. Aż pewnego dnia oglądam sobie telewizję, a tu spiker mówi: "Jak Lison to zrobił?". "Bił" w porządku, ale co znaczy "zro"? pomyślałem. Że bił jakiegoś Zro? A może "zro" znaczy rodzaj bicia? Do ładu nie mogłem za nic dojść. Straszna męka. I tak przez kilka godzin. Następnego dnia zapomniałem o tym na szczęście.
Parę dni później ciągnę za sobą dwudziestotonową naczepę pod wskazany adres, a spiker radiowy wali tak: "Już niedługo będzie mówił więcej!". Przestraszyłem się. Zdjąłem nogę z gazu, zredukowałem bieg, bo strach pędzić z takimi myślami. Co to znaczy "mu wił więcej?" W jaki sposób to robił? Jakich części ciała dotyczyła ta czynność? Przez pół godziny miałem dziwne wizje. Wszystkie na temat wicia. To mnie wyczerpało. Zatrzymałem wóz i poszedłem spać.
Z biegiem czasu takich przejść było więcej. Kiedyś żona mówi coś do mnie, a ja normalnie nie wiem, co kobieta nadaje. Zupełnie nic. Znowu mówi coś do mnie, a ja nic. Pożarliśmy się wtedy, raczej ona pożarła mnie. Wyglądało na to, że robię sobie z niej jaja. Coś się działo, zrozumiałem, coś tykało nie w te strone.
To było wreszcie jasne. Chciałem wiedzieć, z czego to wynika. Człowiek lgnie do wiedzy... Zaraz... Wiedza?... Człowiek?... Tak też wtedy pomyślałem. Te dwa słowa wyglądały dziwnie. Wiek? No dobra. Ale "czło" Nie trzymało się kupy.
Czasem trafiały się takie dni, kiedy chodziłem tu i tam, a nic nie mogłem skumać. Kiedy indziej wszystko w porządku.
Było i tak, że koślawiłem pewne wyrazy, dodawałem do nich coś, dajmy na to - szukamszuksep. Mniej więcej. Kupa wentyla. Sory.
Wreszcie padło na to, że przestałem nad tym główkować, skupiłem się na sprawach zwykłych. No, one bardziej na mnie. Pewne stałe wydarzenia. Mało snu. Łatwo to ogarnąć.
Aż jednego dnia załadowali mi pełną naczepę prętów, do fabryki miałem to zawieść jakiejś, w sąsiednim województwie. (Jak są sie dnie, to czy są sie noce? myślałem o tym pół drogi). Wnerwiony byłem, bo trasa krótka, rozładunek długi, a i uszkodzić coś niecoś mogli przy tym. Ale nic, jadę, jadę, jadę.
Fabryka jebitna, kilkanaście hal, więc pokazuję jakiemuś człowieczkowi papiery. Gdzie mam się podstawić? Odsyła mnie do kogoś, idę tam, i tak dalej. Wreszcie każą mi wjechać do wielkiej hali. Wjeżdżam, otwieram wszystko, daję im papiery i niech robią sobie, co chcą. Dźwigi mają.
Z nudów zacząłem łazić po tej hali, nikt mnie nie zatrzymywał. Różne wielkie urządzenia tam były, zbiorniki, kłębowiska rur, drabinek, galeryjek. Wlazłem na jedną z takich galeryjek. Mocny stamtąd był widok. Coś się tam w głębi molocha przesuwało, raz w te, raz w drugie.
Przechyliłem się mocniej przez barierkę, bo chciałem dokładniej zobaczyć, co tam się robi.
A tu metal zabrzęczał, pręt barierki odgiął się do przodu i runąłem w dół, prosto w gardziel jakiegoś zbiornika, z którego zalatywało potwornie. Wpadłem do cieczy smrodliwej. Cały. W środku przestałem widzieć. Ale nie topiłem się ani nic. Przestało śmierdzieć. Dusić nie dusiło. Żreć w oczy nie żarło. Przez moment nie ruszałem się i było mi dobrze w tej ciemności. Żywy jak najbardziej.
Potem zrobiłem kilka gwałtownych ruchów, żeby wypłynąć na wierzch. Moja głowa znów znalazła się w powietrzu. Złapałem szybko występ przy otworze zbiornika i podciągnąłem się do góry. Wreszcie stanąłem na zbiorniku, ociekający cieczą, która lekko syczała.
Patrzę, a tu w moją stronę biegnie jakiś facet, japę drze potwornie, normalnie otwór gębowy ma na pół twarzy: wymachuje rękami, pokazuje na mnie, potem potyka się, pada na glebe, podnosi się i ucieka w kierunku bramy.
Później przybiegli inni. Wytrzeszczali gały, mrugali, wydusić z siebie słowa nie mogli. Potem ktoś zapytał, czy dzwonić po pogotowie.
A ja na to, czemu, mam się dobrze, nic mi nie jest!
Wtedy zaczęli gadać, dotykać mnie, zdziwieni, że żyję, bo przecież wpadłem do zbiornika z ciekłym amoniakiem, czy jakoś tak, i byłem tam przez dobrych parę minut, może dłużej.
- Przywidziało się wam - powiedziałem przytomnie, bo jeśli oni nie bredzili, to ja...
- Panie! Panie! - jakiś przerażony facet chwycił mnie za rękaw i nie mógł puścić.
Z bezładnej gadaniny innych gości nic nie mogłem wywnioskować, a zresztą zaraz przestałem ich okresowo rozumieć, jakby to, wiadomo, inny język był.
Przeładunek trwał, widziałem dźwigi i sztaplarki kręcące się koło mojego wozu. Wiać nie można było. Usiadłem na skrzyni. Pozostało czekać.
Pół godziny później przyjechała karetka pogotowia. Lekarz w białym fartuchu podszedł do mnie i przyjrzał mi się uważnie. Uśmiechnąłem się do niego. Złapał mnie za rękę, spojrzał na skórę, zajrzał mi w oczy.
- Coś panu jest? - zapytał.
- Nie - odpowiedziałem.
- Jest pan z Jowisza, czy co? - mruknął pod nosem. Przyjrzał mi się jeszcze raz, morderczo, potem zrobił zwrot w tył i karetka odjechała.
Kończyli rozładunek. Zabrałem papiery podbite przez jakiegoś kierownika i zamknąłem się w kabinie. Kiedy tylko wyładowali ostatnią wiązkę prętów, zapuściłem silnik i ruszyłem z powrotem. Wszyscy gapili się na mnie, jeszcze w lusterku widziałem rozdziawione gęby, fluktozy jedne.
Słowa tego lekarza. Zrozumiałem dobrze. Dotarło. Jadąc pustymi ulicami czułem, że wraca mi pamięć jakaś. To znaczy, właściwa. Przedtem jej nie miałem. Ino przebłyski. Język zaczął mi się koślawić, chociaż do nikogo nie gadałem. Potem wróciły do mnie fragmenty pamięci przedpłodowej, chowające się do tamtej pory wśród pól i torfowisk.
Więc ja naprawdę pochodziłem z Jowisza. Mój dziadek przybył na Ziemię z Jowisza, bo cierpiał na ogromny głód historii, a na Jowiszu żadnej historii nie było. Taka forma życia, że historii żadnej nie było. Dla mojego dziadka trudne do zniesienia zjawisko. Jak tylko dowiedział się, że na Ziemii jest historia, klumpfy tradycji, dyspozwitki refleksji, świadomości wertykle, te rzeczy, to postanowił tam pojechać i zostać na wieki. Oczywiście potem miał syna, potem umarł, syn miał syna, czyli mnie, i w zwidzie historii dyskologicznie pamięć o jowiszowatości przybladła. Dopiero w połowie życia zaczęły się mi robić przebłyski, aż wreszcie dotarłem do korzeni.
Co było robić? Wóz pędził przez pola, lasy, wsie, rozlewnie wód gazowanych, hale produkcyjne, Wełtawy wspomnień, pędził pod wielopłatami, coraz wolniej, noga nie chciała zejść z gazu, bo coraz intensywniej myślałem o tym, jakby tu wrócić na Jowisza. Ale co na to żona? Co z dzieckiem? Co zrobią beze mnie? Czy powrót jest w ogóle możliwy? A może durszlawka historiozy wbiła się w me pory tak sowicie, że nijak wydobyć się poza atmosferę ziemską już nie mogę, nie mówiąc o przebyciu purchawej próżni, by zanurzyć się z lubością w metanowo-amoniako-helowej atmostrucli Jowisza, pożądanej nieziemsko.
Koło Kościeżyny o mały włos nie rozjechałem człowieka. Trzeba było uciąć rozmyślania, zredukować prędkość, przywołać neuropikle do porządku.
Przyjechałem do domu, wziąłem zeszyt w kratkę i spisałem wszystko, co powyżej, dla moich potomków, żeby sobie krzywo nie wyobrażali, skąd pochodzą. Jak już, to niech opowiedzą się po stronie miotaczy laserów (gdyby trzeba było). W końcu pochodzenie do czegoś zobowiązuje.
A co ze mną, czy chciałem wracać? W końcu nie było mi tu aż tak źle. Skąd miałem wiedzieć, co teraz dzieje się na Jowiszu? Niedobrze powiedziane, tam nie ma historii, szumszuk. Po co miałbym tam wracać? Może tam nie ma dobra ani zła? A tu przynajmniej to. Tak, mam gdzieś Jowisza, zdecydowałem. Jak kiedyś przyleci po mnie rakieta, sklepię miche jednemu z drugim. Niech spadają.
Ale to nie skończyło się dobrze. Po powrocie do domu znów miałem napad dezintergacji słowozupy. Potem ukazał mi się Telepatyk z Vipromu (zjawa taka) i powiedział, ze za trzy godziny (za karę) przestanę cokolwiek rozumieć z ludzkiej mowy, a historia wyda mi się jakimś niezgofibrem z wątroby. Co się stanie potem, to już inna historia. Trzy godziny później mogłem się przekonać. Czas pisak karate kup sztylpa balonpezdok zygoty. Es feldszyna kolejnictwo.

Cezary Domarus