Copyright © by Mirosław Bugowski, 1998
Mirosław Bugowski
Bum, Bum, czary mary, bach, bach...
czyli Historia według Marka!
(tytuł pochodzi od Autora)
Po pierwsze i najważniejsze: Marku, przepraszam
Cię za Kretschmera! Źle użyłem słowa "typ", masz tu całkowitą rację (i
jest mi przykro z powodu omyłki)! Zdania na temat "cholery" (czy "zarazy")
w średniowieczu jednak nie zmieniam, a dlaczego, o tym dalej...
Pozwól, że nie będę z Tobą dyskutował na
temat licznych błędów literowych (ani Twoich ani moich) - chłopcy z Fahrenheita,
pewnie złośliwie, nie poprawiają ani jednych, ani drugich! Hm...Jakby Ci
tu delikatnie powiedzieć... Z niczego się rakiem nie wycofywałem w poprzedniej
mojej wypowiedzi - dowcipów naprawdę się nie tłumaczy, albo się je rozumie,
albo nie. Twierdzisz, że piszę piramidalne bzdury, a Ty podajesz mi konkretne
strony (numery stron) i to ma wystarczyć mi za odpowiedź. Nadmieniłem kilkakrotnie,
że nie mam żadnej z książek Sapkowskiego! Nie odpowiem Ci więc żadnymi
numerami (ani stron, ani bingo, ani loterii) - jeśli zamierzasz dalej to
wyciągać... proszę nie czuj się skrępowany! Mam jednak wrażenie, że książka
powinna bronić się sama już po jednokrotnym przeczytaniu. Jeśli tak nie
jest - to może coś nie tak z książką, a nie z recenzentem. Ponieważ powtarzasz
to wielokrotnie, powtórzę i ja: czytałem (cztery tomy, jak to nazywasz
"Sagi", plus dwa tomy opowiadań). Mam nadzieję, że nie poczułeś się dotknięty
moim twierdzeniem, iż "uwielbiasz Sapkowskiego" - takie odniosłem wrażenie
jedynie po Twoich armatach, które wytoczyłeś w obronie bajki (czy jak wolisz:
baśni, legendy, sagi, Czystego Tworu Ludzkiego Geniuszu, Nieskalanej Krynicy
Mądrości, itp.). Pozwól jednak, że zachowam własne zdanie - (nieudolne,
śmieszne, głupie - jeśli chodzi o "świat przedstawiony", piękne jeśli chodzi
o narrację). I tylko słowo wyjaśnienia: nigdy nie miałem (ani nie mam w
dalszym ciągu) żadnych pretensji do Ciebie - wiem, że dyskusja z Fanem
nie ma większego sensu - jeśli jednak nie jesteś Fanem, oczywiście, gotowy
jestem odszczekać to zdanie publicznie.
Tyle wstępu. Auuuuuuuuuuuuuuuuuu! Ale
zabolała reszta! Mój zdrowy rozsądek dostał mocno po tyłku!
Ad1. Nie wiem jak z etyką w Europie. W Stanach recenzent (według jednej ze szkół przynajmniej, jest ich wiele ale pozostałe pominę, nie czas tu ani miejsce by dyletancko rozprawiać o dziennikarskich szkołach) to taki facet, który przedstawia swoje subiektywne zdanie na temat utworu (książki, filmu, przedstawienia itp.). WŁASNE I SUBIEKTYWNE! Jeśli czytelnicy (widzowie) go lubią (np. może im się podobać jego twarz w TV) przyjmują to zdanie za własne, jeśli go nie lubią (np. może im się nie podobać jego twarz w TV) przełączają się na inny program. Nikt nigdy nie wpadł na pomysł kontrargumentowania z autorem np. takiej recenzji: "Uważam, że muzikal X (przepraszam za spolszczenie, nie wiem czy poprawne) jest szczególnie kretyński, żałośnie nudny, napisany przez pawianów, którzy w ogóle nie znają nut". Prenumeruję sobie całe mnóstwo polskich czasopism i śmiem twierdzić, na podstawie ich lektury, że w Polsce jest podobnie. Języka polskiego (oprócz podstaw, które dali mi rodzice) nauczyłem się z polskich gazet, książek i filmów (no... nie licząc pewnego żałosnego kursu, na pewnym żałosnym uniwersytecie - ale to była pomyłka - do dzisiaj zresztą lepiej piszę niż mówię) - jeśli więc użyłem określeń, które tak Cię zbulwersowały to zaczerpnąłem je z "publikatorów" polskich, czyli europejskich (mam nadzieję). Oczywiście, można uznać, że po prostu wszystko co się Tobie nie podoba, Marku, jest nieetyczne. Owszem. Jest nawet taka szkoła, która opisuje to zjawisko. Niestety nie jest to któraś ze szkół krytyki literackiej (sterowałbym raczej w kierunku... medycyny, jeśli chciałbym Cię naprowadzić).
Ad2. Piszesz o moim postulacie używania
średniowiecznej polszczyzny. Nigdy niczego takiego nie sugerowałem. Jeśli
jednak np. wyrażenie: "Wciórności, rzekł włodarz osady" uznajesz za polszczyznę
współczesną to chyba jej nie znasz. Jeśli to jednak silenie się na język
staropolski (nie wiem, zresztą, może staroangielski? starochiński?) to
niech autor będzie konsekwentny, a nie mówi dalej o "niszy ekologicznej".
("Wciórności z tą niszą ekologiczną - rzekł włodarz osady...". Przyznasz,
że szczyt idiotyzmu).
Piszesz, że niewiele osób jest w stanie
przeczytać staropolski tekst bez specjalnego słownika. Nie wiem ilu Polaków
jest w stanie przeczytać tekst łaciński bez specjalnego słownika. A jednak
Sapkowski konsekwentnie ją stosuje. Zarzut więc, ni przypiął ni przyłatał.
Piszesz: Czy według Ciebie Bolesław Prus
miał napisać "Faraona" w języku średnioegipskim, a Mika Waltari "Egipcjanina
Sinuhe" - w staroegipskim? Hm... Mógłby... Ale po co? Prus używał współczesnego
(jemu) języka polskiego. Dlaczego nie miałby tego zrobić Sapkowski? Ale
jeśli Sapkowski uważa Prusa za idiotę... to najmocniej przepraszam.
Zdecydowanie przekonałeś mnie co do określenia
"arendarz" i "karczmarz" - przyznaję Ci rację i wycofuję wszelkie moje
uwagi na ten temat! A także przepraszam, jeśli ktokolwiek poczuł się urażony
- rzeczywiście nie sprawdziłem u źródeł (pisałem co prawda w pierwszym
eseju, że to "dziesięć uwag spisanych na gorąco"... powtórzę "na gorąco"
i rzeczywiście wkradła się w związku z tym nieścisłość, czy też jak wolisz,
moja osobista głupota! I'm very sorry! - nie mówię tego żeby się usprawiedliwić,
w tej kwestii rzeczywiście czuję się przekonany.
Ad3. Piszesz: Moim zdaniem pan Jan Chryzostom
Pasek mógłby napisać w swych pamiętnikach "Taka mnie cholera/kolera zdjęła,
że ręce mi się trzęsły, a ku szabli same wyciągały" i mógłby również napisać
"żeby cholera/kolera (zaraza) ten pomiot kaduczy wydusiła".
Może i mógłby! Ale nie napisał! O co więc
chodzi?
Jan Kochanowski mógłby napisać: "kuchenka
mikrofalowa mi się zepsuła i wezwałem kowala..." - ale nie napisał.
Juliusz Cezar mógłby napisać: "Brak dostaw
oleju napędowego do moich czołgów sprawił, że dopiero Patton skutecznie
najechał plemiona germańskie!" Ale nie napisał!
Czy zamierzasz z tego powodu formułować
jakieś dalsze zarzuty pod moim adresem?
Piszesz: Tobie pozostaje, w myśl Twojej deklaracji (...), wyjaśnić znaczenie i pochodzenie "Zum Pest!" i "Peste!" Służę: "Do licha", "licho", "ku lichu".
Trochę przesadziłeś waląc na temat przekleństw staropolskich. Są źródła (np. roty sądowe) gdzie używa się zwrotów np. "kurwa twoja mać" ("twoja" piszę z małej litery bo oczywiście, absolutnie nie chodzi o Ciebie - to tylko przykład zwrotu!)
Piszesz: Stawiasz hipotezę: to Ziemia w Średniowieczu. Nie, nie, nie... Napisałem, że to Średniowiecze ponieważ zauważyłem np. trójpolówkę i inne tego typu rzeczy (czy choćby, przepraszam, staropolszczyznę)... Jeśli to "świat równoległy" (czy jak wolisz "po koniunkcji sfer") odszczekuję - tym bardziej, że zwróciłeś mi uwagę na inne piramidalne bzdury, których nie zauważyłem (wielkie piece, itp.). O świecie równoległym (czy jak mu tam) nie zamierzam dyskutować (tak jak o telekinezji, teleportacji i przynoszeniu czarami wody z morza... - to jest mniej więcej na poziomie Stephena Kinga - światowej sławy grafomana amerykańskiego, jeśli nie czytałeś, niczego nie straciłeś - choć mógłby Cię być może ująć opisem czarów, wilkołaków i, oczywiście, nisz ekologicznych w swoim, kingowskim, rozumieniu...). Nie będę się wdawał w dyskusje o wielkich piecach i mieczach w tej samej epoce (bez względu na rozmiary - pieców i mieczy) - po prostu zbyt jestem oszołomiony. (a dlaczego, wyjaśniłem poprzednio, choć w związku z Twoimi fantazjami na temat mojego tekstu jeszcze, niestety, do tego powrócimy).
Ot, i znowu wracamy do lekkiej jazdy! To
czysty horror! Widzę jednak, że sromotnie zrezygnowałeś z imputowania mi,
iż pragnę przenosić osady warowne przy pomocy magii - serdeczne dzięki
(choć warto było przyznać się do błędu... ale wiem, wiem, Twój honor nie
pozwala!). Niemniej podtrzymujesz bzdurną teorię, że jazda może takim osadom
zagrozić (mówię cały czas o głębokich zagonach!). Ciekawe jak? Przytaczasz
przykład Czyngis-chana. Rewelacja przyrodnicza, stary. Czyngis-fella rzeczywiście
zajął ładny kawał świata, potem rąbnął w Polskę i jego wojska weszły jak
nóż w masło, cha, cha, cha... I co z tego? Po pierwsze nie były to żadne
"głębokie zagony" chyba, że za "zagon" uznamy całą wielką armię... Ale
dobrze! Czyngis nie zdobył w Polsce ani jednej osady warownej (o zamkach
już nie wspomnę - aczkolwiek miast warownych, murowanych, w późniejszym
tego słowa rozumieniu raczej tu nie było... Chyba sama Legnica, może jeszcze
coś, ale nie jestem pewien, więc nie obstaję). Po najeździe skośnookich
chłopaków nie nastał w Polsce głód, żadne miasto, żadna osada się nie poddała
(choć nikt jak mniemam nie pasał krów na ulicach, co usiłujesz sugerować).
W największej bitwie przegraliśmy okrutnie, straciliśmy nawet naszego Króla...
Czyż można wyobrazić sobie większą klęskę? I co dalej? Polska trwała "alive
and well", niedługo potem stała się europejskim mocarstwem, a... Czyngis-chan?
Cóż z nim? Polska istnieje do dzisiaj i ma się dobrze (mimo późniejszych
klęsk), a co z imperium skośnookich? Gdzie ono dzisiaj?
Marku, potwierdzasz moje opinie. Czyngishanowcy
zawojowali wielkie połacie Chin i co? Chiny istnieją, a facetów na małych
konikach nie ma... Kultura wyższa zwyciężyła niższą mimo klęski na polu
walki! W Polsce było inaczej, nasz kochany król wydał niepotrzebną bitwę
(nie wnikam w przyczyny) przegrał sromotnie (właściwie został rozsmarowany
na polu bitwy) ale żadna z "osad warownych" nie poniosła uszczerbku, nie
skapitulowała, nie zamorzyła się głodem! Cóż nam ta jazda uczyniła? Sprawiła,
żeśmy sławni się stali (bez naszej zasługi zresztą). Jakoś nie wybito nam
wszystkich chłopów, nie zjedzono wszystkich jabłek ani kaszki, jak pędziło
się wódę przedtem tak i pędzi się nadal... A w przypadku Czyngisa nie mówimy
(przyjmij to do wiadomości) o samej jeździe! Oni mieli oddziały oblężnicze,
mieli nawet, hm... "saperów" (dzisiaj powiedzielibyśmy, że najemne oddziały
chińskich specjalistów - albo "doradców" cha, cha...). To była armia! A
nie "zagony"! Nikt z najeźdźców nie zamierzał zdobywać osad samą jazdą.
Kurczę, jak? Galopując końmi po ostrokołach i murach? Jaki koń wjedzie
na pionową przeszkodę? (nie mówiąc o drobnym fakcie, że skośnoocy mogli
jeźdźców spieszyć! - czego w żaden sposób nie mogła dokonać jazda Nilfgaardu!
- spójrz na ich konie i wyposażenie).
I jeszcze jedno. Piszesz: "Ten plan się
powiódł - Tatarzy dotarli do Adriatyku". Marku, proszę Cię najuprzejmiej
jak umiem, skoro znasz plany Chyngis-chana, znasz go, widzę, osobiście!
Proszę, poznaj mnie z nim! Skoro znasz jego plany, wiem, że jesteś z nim
na "ty", wszak obcemu by ich nie zdradził! Kpię? Owszem! To bardzo zabawne,
jak współczesny Polak wypowiada się z taką pewnością o planach gościa,
który umarł tak dawno i nie pozostawił żadnych pamiętników! Dlaczego niby
miał w planach dotarcie akurat do Adriatyku? Dlaczego nie chciał choćby
Hiszpanii albo na Madagaskar?...
Pułkownik Aleksander Józef Lisowski (ok.
1575 - 1516) [przepraszam, Marku, cytuję podane przez Ciebie daty - czy
on najpierw umarł, a potem się urodził? Może żył przed naszą erą? - a śmiem
to robić tylko dlatego, że mi ciągle wytykasz Sevres] istotnie stworzył
pewnego rodzaju lekką jazdę, słynną nawet. Czy mógłbyś mi powiedzieć cokolwiek
o jej sukcesach? Nie znam żadnych! Istotnie, budziła grozę, straszono nią
pewnie dzieci (jak np. Kozakami później), ale... Albo doszło do walnej
bitwy głównych sił ciężkich, albo nie! Lisowczycy nie mieli tu wiele do
gadania! Przykro mi, że przypomnę własne słowa raz jeszcze: Dopiero "obywatel
Bonaparte Napoleon" potrafił wykorzystać lekką jazdę do zmiany rezultatu
bitwy! I ciągle mówimy o bitwie! A nie o głębokich zagonach jazdy (kłania
się Guderian, ale on nie mieczem, kochanie Ty moje, nie mieczem wojował!
Bodaj miał czołgi, a najpierw wielkie piece, ale może się mylę... W każdym
razie nie było to średniowiecze, op pardon!, nie było za Guderiana trójpolówki!
Bo inaczej nie wyżywiłby swoich czołgistów, mechaników, robotników, inżynierów,
metalurgów, wiertaczy i całej masy innych ludzi, którzy umożliwili mu "głębokie,
przełamujące zagony"! Przepraszam, że kpię, ale dopiero Guderian, mając
do dyspozycji wyłącznie "jazdę", byłby w stanie przełamać opór warownych
osad, a i to tylko, na bezleśnej, europejskiej równinie! (a mówię ciągle
o osadach otoczonych ostrokołem z drewnianych pali, współczesnych miast
samymi czołgami by nie zdobył) - zobacz co się stało w Afganistanie z ruskimi
czołgami! Zobacz co w górzystej Czeczenii... Honor pancernych utracony,
sromota wielka, kiedy ciężka, przełamująca jazda, wewnątrz osady warownej
paliła się jak w piecu od jednego strzału byle chłopa niepiśmiennego, który
miał RPG). To, że Habsburgowie płacili słono lisowczykom, nie przekonuje
mnie co do skuteczności lekkiej jazdy. Nie pierwszy raz w historii płacono
formacjom, które się nie sprawdzały, ale za to potrafiły tworzyć legendę.
Zerknij choćby na oddziały "kanalarzy" w wojnie wietnamskiej (złożone z
ludzi niskich i karłów), które JAKOBY, jako jedyne, potrafiły sobie poradzić
z wietnamskimi kopaczami tuneli! Zero skuteczności! A legenda... Do dziś
wielka! Toż to superkomandosi! Tyle, że bez jednego choćby zwycięstwa na
swoim koncie! Notabene z klasycznymi komandosami (brytyjskimi, amerykańskimi,
kanadyjskimi i polskimi na zachodnim froncie WWII) było podobnie. Spieprzyli
wszystko co mogli spieprzyć, ale za superżołnierza do dziś uważa się komandosa,
a nie piechociarza i kwatermistrza, który wtedy wygrywał i łatał większość
żenujących porażek wszarzy-spadochroniarzy! To nie ich wina, bynajmniej.
To wina dowódców, którzy jak Ty sądzili, że lekkozbrojne jednostki (obojętnie,
jazda czy spadochroniarze) są w stanie zrobić kuku regularnej armii. Udało
się to raz czy dwa Hitlerowi, (wyłącznie na małą skalę - to źle powiedziane
- wyłącznie na mikroskopijną skalę) ale nawet on sam po krwawej łaźni na
Krecie powiedział, że czas wojsk spadochronowych jest już czasem przeszłym!
I nie mówię tu o D-Day, Arnhem, Anzio czy desancie na Berlin (na szczęście
dla biedaków na spadochronach zaniechanym w porę). Mówię o specjalistach
Hitlera np. Otto Skorzennym. Udało mu się odbić Mussoliniego (operacja
na skalę kradzieży pieczarek z włoskiej pizzerii! - główna zasługa po stronie
niemieckich pilotów, że nie rozbili wszystkich szybowców lądując w przygodnym
terenie...), dał ciała w Budapeszcie i w Ardenach - jego superkomandosów
wyłapywali kuchmistrze i telefonistki! A co było z głębokim zagonem lekkozbrojnej
"jazdy" w Iranie przy okazji próby odbicia zakładników z ambasady? A co
było z wielkimi... ucieczkami albo wręcz zagładą całych oddziałów rosyjskiej
"lekkiej jazdy" zwanej Specnazem w Afganistanie? Ale ciągle komandos to
coś lepszego niż zwykły żołnierz! Czego to dowodzi? Ano jedynie tego, że
legenda nie ma niczego wspólnego z rzeczywistą skutecznością danej formacji!!!
Lisowski stworzył legendę, a nie skuteczną lekką jazdę! [Oczywiście wyjątki
były, ale wyłącznie na skalę taktyczną... Znowu Napoleon, Somosierra, itp.]
Skuteczna (strategicznie) lekka jazda to mniej więcej to samo co: prawdziwa
demokracja... ale chińska!
Polemizujesz z moim stwierdzeniem, że
ówczesne armie żywiły się tym co napotkały po drodze i jako przykład podajesz...
Jezu! Właśnie Napoleona, któremu armia rozlazła się w poszukiwaniu jedzenia!
Chyba śnię! Owszem... Tak Napoleon, jak i dowódca średniowieczny musieli
się liczyć z potrzebą zaopatrzenia armii w żywność na miejscu akcji! Zatrzymajmy
się chwilę przy tej kwestii. Choć tego nie przyznajesz, parokrotnie już
przyjmujesz mój punkt widzenia i... atakujesz mnie z moich własnych pozycji.
Nazwałbym to działanie samobójczym, gdyby nie fakt, że czytelnicy nie są
raczej w stanie zapamiętać naszych (coraz bardziej sążnistych) wywodów,
a pewnie nie wracają do tekstów pierwotnych by sprawdzić jak było. Wszystkich
tych esejów (czy jak ta forma nazywa się w Polsce) nie ma w swoim komputerze
pewnie nikt, poza nami dwoma... I stąd można postępować jak postępujesz.
Spróbuję więc i ja! Twierdzisz, że u Sapkowskiego armie nie żywią się tym
co napotkają na swojej drodze! Poprosiłem znajomego w Polsce o przeszukanie
tekstów tego autora odnośnie zaopatrywania się armii. I proszę co za cytat
mi przysłał:
Rozmowa żołnierzy z dziesiętnikiem, który
zakazał im grabienia sąsiedniego kraju, który mieli najechać:
"- Jakże to? - rozdziawił gębę Kraska.
- Jakże to: nie grabić? A czymże konie karmić będziem, panie dziesiętnik?
- Paszę dla koni grabić, więcej nic."
(str. 225, "Czas pogardy", wydanie drugie
poprawione, Warszawa 1997, cytuję na odpowiedzialność Mikołaja Grabeckiego
z Gdyni bo sam, jak wspominałem, książek Sapkowskiego nie mam).
Marku, dlaczego bronisz książek, których
nie czytałeś? Czy dla Twojego umysłu szóstoklasisty to za trudne? Będziesz
się później uczył (w ogólniaku - jeśli się tam dostaniesz...), że pasza,
między innymi, to właśnie zaopatrzenie ówczesnych armii. Dlaczego wypowiadasz
się o książkach, z których ktoś przeczytał Ci przez telefon zaledwie pięć
stron dotyczących osad warownych przenoszonych magią? Jak nazwiesz zastosowaną
przez Ciebie metodę krytyczną: "europejską etyczną", czy "polską idiotyczną"?
A tak nawiasem mówiąc... Jak się czujesz? Dobrze Ci?
Piszesz, że armie ciągnęły za sobą tabory.
Hm... To już nie chcesz dalekimi zagonami atakować moich osad warownych
tylko tabory? A skąd ta nagła zmiana frontu? Przecież nie tak dawno chciałeś
jazdą "dezorganizować tyły przeciwnika". Zapytałem "jakie tyły?", Ty opowiadałeś
coś o przenoszeniu osad magią, nie odpowiedziałeś na pytanie, potem usiłowałeś
wetknąć coś na temat "co ja będę jadł w osadach warownych, wszak nie da
się paść krów na ulicach..." (cytuję z pamięci). Teraz, widzę, zmieniasz
ni stąd ni zowąd front i chcesz już tylko atakować moje tabory... Zdecyduj
się stary! Co, rurka Ci zmiękła nagle??? Ale, dobrze, odpowiadam po kolei:
- zarzut dezorganizacji tyłów jest bzdurny,
co dowiodłem wcześniej, bo nie ma żadnych tyłów.
- zarzut, że w osadach warownych osaczysz
mnie głodem (przy pomocy jazdy) jest bzdurą, ponieważ zanim ja choć trochę
schudnę twoja jazda zagłodzi się na śmierć (mnie wystarczy doczekać do
zimy i przeżyć zimę - po pierwszych przymrozkach Twoja jazda zmieni się
w wygłodniałą piechotę, mniej więcej w połowie lutego w żebraków, w końcu
marca zabraknie Ci ludzi do kopania grobów - a ciągle zakładamy, że nie
wyjdę np. w grudniu ze swoją drużyną z osady, żeby sprawdzić "jak się masz"
bez koni na wygwizdowie!)
- atakowanie moich taborów podczas kiedy
moi ludzie będą zamknięci w osadach warownych jest bezsensowne ponieważ
tabory wojsk garnizonowych nazywają się spichrzami i żeby je zdobyć musisz
najpierw sforsować ostrokół, co bez piechoty jest niemożliwe!
- a teraz najważniejsze: zakładam (górnolotnie),
że nie jestem idiotą i nie będę wystawiał osad warownych w szczerym polu,
przy trzech brzózkach, wedle olszyny... Postawię je klasycznie, tak, by
bronić punktów strategicznych (tj. tych, które uważam za ważne choćby dla
rozwoju własnej, przyszłej ofensywy!). Ty wyprztykałeś się ze swoją jazdą
(tj. straciłeś ją w durnowatych operacjach na "głębokich tyłach") - teraz
ja! Rozwijam swoją operację w oparciu o osady warowne, o punkty strategiczne,
które obroniłem (tj. groble, płycizny rzeczne, przełęcze, trakty leśne,
tereny, gdzie mogę nakarmić konie i ludzi - mosty, jak zakładam zniszczyłeś).
Jakie tabory mi zaatakujesz, zakładając, że jakieś resztki jazdy Ci jednak
zostały? Te, które przemieszczają się od jednej osady do drugiej, gdzie
znajdą ochronę i wypoczynek? A może zamierzasz rąbnąć w trakcie przekraczania
rzeki? Toż chroni ich moja armia! Tak jak zawsze bywało w tym okresie -
albo dojdzie do walnej bitwy, albo nie... To główne bitwy decydują oraz
skuteczne obleganie twierdz strategicznych. Ale... Co mi zrobisz skoro
to ja będę decydował o miejscu i czasie takiej bitwy! To ja mam świeże
wojsko (w tym lekką jazdę, której nie zmarnowałem "głębokimi zagonami"
i teraz ja mogę przy jej pomocy prowadzić płytkie rozpoznanie), to ja mam
osady wraz z "porcjami żywieniowymi" dla wojska, to ja mam groble, płycizny,
przesieki, przełęcze! To wreszcie ja mam sieć łączności! To ja mam (co
najważniejsze) czas! Ponieważ nie wyczerpałem zasobów ani sił na prowadzenie
wojny "zagonowej" na cudzym terenie... Ale dobrze, dysponując punktami
strategicznymi na własnym terenie, wzorowym zaopatrzeniem w cięciwy do
łuków (przepraszam za śmieszność, ale sam tak napisałeś), rezerwami, garnizonami,
które wedle własnej woli mogę powoływać do wzmocnienia sił ruchomych wydaję
Ci bitwę i w związku z tym mam pytanie, Panie Strategu Naczelny, Specjalisto
od Głębokich Zagonów: Gdzie wydam Ci bitwę, kiedy i z jakimi siłami?
Piszesz, że nie wiem skąd bierze się chleb.
Istotnie nie wiem, chleba praktycznie nie jadam. Miałem mgliste wyobrażenie,
że to sumaryczny produkt chłopa, młynarza i piekarza (plus kilku mniej
lub więcej utechnologicznionych pośredników: kupiec, spec od transportu,
finansista, ekonom, spec od giełdy, akwizytor, detalista, dostawca - wszystkie
powyższe zawody w grubym cudzysłowiu). Zgadzam się natomiast z Tobą, że
kultury średniowieczne (przepraszam, nie użyłeś słowa "średniowieczne"
- ale w takim przypadku naprawdę nie wiem o czym piszesz) są uzależnione
od handlu w większym stopniu niż od jakiejkolwiek produkcji towarowej.
To prawda. Pisałem o tym wcześniej mówiąc, że brakuje mi kupca, w którego
interesie wojny te były prowadzone. Odpaliłeś, że był w "sadze" kupiec
bogacący się na wojnach. Chyba śnię. Kupcy nie bogacili się na wojnach.
Raczej na nich tracili. (nie tylko kupcy - wojny wcześniej i później, doprowadziły
do upadku właściwie wszystkich rodzin bankierskich Europy - kredyty wojenne
władców okazały się niespłacalne). To wojny były prowadzone w interesie
kupców - a to zasadnicza różnica. Nie mieszaj doraźnych interesów ze strategicznymi.
Tylko przedszkolak może sądzić, że w średniowieczu wojnę prowadzono np.
dla doraźnej ochrony kupieckiego szlaku, portu, miasta... Jeśli wojna wybuchała,
teren automatycznie stawał się "antykupiecki" (tj. kwitł na nim przemyt,
a przemyt to nie kupiectwo). Kupcy musieli zabiegać o nowe szlaki, nowe
połączenia, żeby odtworzyć tkankę zależności handlowych. Sytuacja mniej
więcej taka jak w przypadku współczesnych społeczeństw. Nasze wojny są
prowadzone w imię nas (tj. wolnych obywateli). Stroną, która najbardziej
traci na konflikcie zbrojnym jesteśmy my (tj. wolni obywatele) i na nas
spada obowiązek odtworzenia struktury "przedkonfliktowej", a więc takiej
kiedy najbardziej liczyć będziemy się my (tj. wolni obywatele) by umożliwić
prowadzenie polityki, która doprowadzi do kolejnej wojny w naszym imieniu
(tj. wolnych obywateli). Podobnie było w średniowieczu (i wiekach późniejszych).
Wojny były prowadzone w imię interesów kupców (którzy najbardziej na tym
tracili - "doraźnie"! - strategicznie mogli coś zyskać jeśli, oczywiście
wojna została wygrana) i na kupcach spoczywał obowiązek odtworzenia struktury
militarnej, która mogła dalej walczyć w ich interesie, tak by zmaksymalizować
ich straty. Wiem, wydaje Ci się to skomplikowane i idiotyczne. Na szczęście
nie ja to wymyśliłem i nie ja będę za to odpowiadał... Troszkę kpię, ale
nie za bardzo!
Natomiast wracając do taborów, nie mogę
przypomnieć sobie żadnego zajęcia taborów, bez pokonania sił głównych nieprzyjaciela.
Jak zwykle śnisz Marku na jawie.
Z kolei Twój przykład "Zwykły, skromny
żołnierski posiłek. Sarnina, jarząbki, sterlety, trufle" - czy to kontunuacja
jakiegoś dowcipu?. Czy wyobrażasz sobie dialog między członkami Twoich
kawaleryjskich głębokich zagonów:
- Żołnierzu, zdecydujcie się wreszcie!
Sarnina czy trufle?
- Dziesiętniku! Tylko kawior i dobrze
schłodzone chablis!
- Oczadziałeś? Albo bierzesz polędwicę
w sosie ostrygowym albo popróbujesz stęchłego omletu de la Vignon z kaparami
na czerwonym sikaczu!!!
- Nie! Bez kawioru (czarnego, zeszłorocznego,
trzymanego w lodzie z dodatkiem soli i pietruszki) oraz węgorza po litewsku,
macerowanego w triszdiwilis nie biorę miecza do ręki!!!"
Przykro mi... ale to szczyt [...] - nie
powiem czego, żebyś mnie nie ciągał po sądach do końca życia!
"Sterlety, dziesiętniku, z lekka waniające!"
"No cóżesz, waść, ale jarząbki świeże!"
Nie wiem czy jadłeś kiedyś sterleta lub
jarząbka. Zakładając, że oddział ("armia"?) liczy pięć tysięcy żołnierzy
- rozsądna ilość, nawet zaniżona wielce) to na jeden posiłek potrzebowałbyś
pięć tysięcy jarząbków!!! Jaki las Ci tego dostarczy??? Jestem uwiedziony
wizją odławiania pięciu tysięcy sterletów dziennie. Dostarczania pięciu
tysięcy porcji trufli. W przypadku saren oznaczałoby to wybijanie około
tysiąca sztuk dziennie. Zabicie tysiąca saren dziennie oznacza jakieś trzydzieści
tysięcy łowczych rozsianych na nieprawdopodobnym wręcz obszarze tylko po
to, żeby zaopatrzyć (wyłącznie w sarninę - nic o sterletach, truflach i
jarząbkach na razie) pięciotysięczną armię! A kto żywi łowczych? Kto zaopatruje
ich w kawior, chablis, coca-colę i alka-seltzer? Jeszcze moment i okaże
się, że sto tysięcy facetów (a nie liczę kelnerów, pomywaczy, orientalnych
tancerek, itp.) zajmuje się wyłącznie zaopatrzeniem pięciotysięcznej armii
Marka w wyszukane potrawy. No dobra, ale kto spisuje menu? Kto nakrywa
do stołu? Kto rozprowadza wojsko do stolików? "Panie dziesiętniku, majordomus
wyraźnie się opuszcza! Avocado z mangustą było wyraźnie przesłodzone!".
"Ależ przepraszam, żołnierzu! To się już więcej nie powtórzy!!!". Wiedziałem...
Wiedziałem, że "od dołu ktoś puka" (nb. skąd ten cytat, Marku?).
Marku, o ile pamiętam w oryginale była
to kpina. Jeśli bierzesz ten jadłospis poważnie jako zaopatrzenie dostarczane
codziennie wszystkim żołnierzom to czy mógłbyś podać mi adres ich werbownika?
Sam się zapiszę do takiego oddziału. Pozwól jednak, że spytam o zarzut,
który mi uczyniłeś (dotyczy łuskania grochu przez żołnierzy - a ogólnie
mojego twierdzenia, że armie żywiły się same). Jeśli moje załogi warownych
osad są skazane (według Ciebie) na głód, to powiedz co jedzą Twoje oddziały
biorące udział w głębokich zagonach? Toż nie taszczą ze sobą taborów (bo
siłą rzeczy nie byłoby zagonów, ani głębokich, ani nawet płytkich). Łuskają
groch po drodze? Koszą zboże, mielą, wypiekają pieczywo? Aaaaaa... rozumiem.
Sterlety, sarnina, trufle i jarząbki! Popatrz w lustro, Marku! Co widzisz?
Mam nadzieję, że mimo wszystko nie "jarząbka"!
Piszesz dalej: "Po prezentacji takiej
"znajomości przyczyn, które tak, a nie inaczej tę historię ukształtowały",
odpowiedz na pytanie: kto tu jest naiwny, żenujący, głupi, nieudolny, śmieszny?"
No chyba po paru powyższych przykładach (i "jarząbkach") odpowiedź jest
jasna!
Ad.7 Piszesz: "Jak sobie wyobrażasz w wykonaniu kilkuset osób coś takiego: "Z czterech lądujących statków robiły się trzy królestwa"? ". Ciekawostka! Trzy królestwa z czterech statków, a nie jest to kilkaset osób... Ot zagadka! Rozwiązanie mam jedno - były to cztery lotniskowce US Navy upchane ludźmi tak, że wyszło kilkaset (kilkadziesiąt?) tysięcy! Skoro jednak lotniskowce były amerykańskie (żadne inne państwo nie dysponuje tak wielkimi jednostkami) to dlaczego w świecie przedstawionym nie ma coca-coli? Wszak wiadomo, że bez niej żaden Amerykanin nie założy ani jednego królestwa (nie mówiąc już o trzech!). [I skąd, przepraszam, łacina? Żaden Amerykanin nie będzie się nią posługiwał! - prawdę powiedziawszy żaden inny mieszkaniec naszego globu również!]. Jeśli jednak były to lotniskowce (przepraszam, że ciągnę tą bzdurę) to dlaczego nie ma: Boga, Biblii, Konstytucji (amerykańskiej rzecz jasna wraz ze wszystkimi poprawkami), Hot Dogów, Elvisa Presleya i Wall Street? Skoro potrafiliśmy powyższe wartości zakorzenić nawet w Przedmurzu Chrześcijaństwa to potrafimy je pewnie zakorzenić i na innej planecie! Nawet po Koniunkcji Sfer... Wybacz Stary ale wizja planety, na którą przybyli Ziemianie (już bez kpiny, teraz) i nie osadzili tam żadnych (ŻADNYCH!) pojęć z naszego systemu wartości jest śmieszna (a możliwa jedynie wtedy kiedy wzięlibyśmy w dupę - z akcji wynika jednak, że, przynajmniej przez pewien okres, to my dawaliśmy w dupę innym).
Ad.8 Ubawiła mnie uwaga o japońskim politeiźmie! Marku, nie próbuj stosować polskich wzorców (ani, choćby amerykańskich) do Japonii! Politeizm nie jest nowoczesną religią. Japończycy nie wierzą tak jak my (ani Polacy, ani Amerykanie). Właściwie trudno nawet mówić o religii (a właściwie kulturze, w naszym tego słowa rozumieniu, Made in Japan). A może chodzi Ci o Chiny (skąd Japonia zaczerpnęła kulturowo-religijne wzorce)? W takim razie... Czy naprawdę uważasz, że Konfucjusz to Bóg w takim samym rozumieniu jak Jezus Chrystus? A jeśli nawet, to co z politeizmem? Równie dobrze mógłbyś się powołać na mieszkańców Sumatry! Tam też politeizm i chipy razem koegzystują. TO uważasz za nowoczesny politeizm? Naprawdę TO?
Piszesz: "Nie zrozumiałem (...) Zgubiłem
się wśród kwiecistości twojej wypowiedzi, gęsto przetykanej wyszukanymi
słowy." Ciekawe, zgadniesz skąd pochodzi ten cytat?"
Zgadnę! Pewnie z Sapkowskiego, co?
Ad.9 Co do ballad odsyłam do mojego pierwotnego tekstu. Niczego więcej dodać nie chcę.
Ad.10 Bardzo uradowały mnie Twoje dywagacje
na temat zmiany treści innych bajek (och... przepraszam: sag, legend, mitów,
itp.). Zdajesz się nie rozumieć, że Homer (abstrahując od faktu czy istniał
rzeczywiście) nie miał pojęcia o "Uzi" (w przeciwieństwie do Sapkowskiego
jak mniemam). Nie napisał niczego o karabinach maszynowych bo nie znał
tego pojęcia (śmiem twierdzić wyłącznie dlatego - ale, oczywiście, mogę
się mylić). Raczej nie porównywałbym autorów czasów przeszłych z autorem
współczesnym. Nie tylko z powodu "znanej im" technologii. Nikt na szczęście
nie brał się za Homera od strony "prawdopodobieństwa" wypadków, bo to,
oczywiście, kompletna bzdura! Na miejscu bogini nie poszedłbym po "nową
zbroję" tylko zażądałbym "ostatecznego rozwiązania kwestii [tu wstawić
nazwę dowolnego państwa]" - Bogowie u Homera zachowują się jak idioci,
ale to przedmiot kpin już od... tysięcy lat! I może nie powracajmy do tego
tematu po raz nie wiem który... Niewiele tu się da obronić! Proponowałbym
jednak, żeby nie porównywać Homera i... Sapkowskiego. Z wielu przyczyn.
Hm... Z wieluset przyczyn... Hm... Z paru tysięcy przyczyn.
Co do Merlina i Morgiany masz całkowitą
rację! Nie mam pojęcia dlaczego Merlin nie załatwił jej wcześniej! Tak
samo jak nie wiem dlaczego Robin Hood (łucznik "snajperski") nie załatwił
szeryfa... Głupota pozytywnych bohaterów wielu bajek (sorry: baśni, legend,
podań i sag) doczekała się już wielu opracowań (od strony psychologicznej,
Bettelheim, przez etnograficzną, Levy, po literaturoznawczą, Idlehaus).
I znowu: nie porównujmy autorów np. średniowiecznych (i wcześniejszych)
z autorem współczesnym! Jeżeli jesteś tak czuły na punkcie prawdopodobieństwa,
przeczytaj Biblię! Toż to stek nonsensów, we współczesnym rozumieniu, a
jednak nikt nie wybacza dzisiejszym autorom jeśli je powtarzają! (za wyłączeniem
wspomnianego S. Kinga et consortes - notabene, z tym "katechetą" poprzednio
trochę kpiłem - nie uważam Cię, naprawdę, za faceta, który przyjmie zdanie:
"Jezus wyszarpnął sześciolufowego miniguna zza pazuchy i pruł aż mózgi
kupców rozchlastywały się na murze świątyni"... Nie o to mi chodzi. Napisanie
Biblii dzisiaj zostałoby uznane za przejaw grafomanii! A jednak czas, cha,
cha, cha, zrobił swoje...). W związku z tym nie porównuj osiągnięć Sapkowskiego
z Iliadą, opowieściami arturiańskimi ani, choćby, z "Zemstą" Fredry! To
co u Fredry przeszło, dzisiaj zostałoby uznane za idiotyzm. Z wielu, naprawdę,
przyczyn.
Ja Ciebie naprawdę serdecznie przepraszam,
ale szukanie prawdopodobieństwa (psychologicznego, "wojskowego", historycznego
czy jakiegokolwiek innego) w starych bajkach i legendach to... trochę głupie.
Czyżbyś naprawdę sądził, że na świecie żyją czarodzieje jak to jest opisane
w legendach arturiańskich? Czy naprawdę wierzysz w Zeusa, Atenę, Hefajstosa
i kumpli? Czy naprawdę, jako człowiek wykształcony, wierzysz w Biblię?
No mniejsza z tym... Wyjaśnię Ci wszystko powoli (bo wiem, ze czytasz powoli)...
Po pierwsze: czarowników nie ma! Po drugie: Zeus z kolegami nie istniał.
Po trzecie: co do Biblii zdania są podzielone! Marku, od autora współczesnego
wymaga się trochę więcej. Ale oczywiście... Można zostać S. Kingiem (najchętniej
pisałbym tu z małej litery bo nie cierpię idioty!) i zyskać światową sławę
u... "Tych co chcą wierzyć". Truth is out there! Jak w słynnym X Files...
Ale, Marku, nikt tego świństwa nie bierze poważnie i nie porównuje z Homerem!
Ad. 11, 12 i 13 naraz. Marku zdecyduj się! Czy Sapkowski tłumaczy? Czy pisze współcześnie? Przepraszam, że znowu wracamy do starego tematu, ale sam do niego powracasz. Jeśli tłumaczy to dlaczego nie wszystko? Dlaczego nie tłumaczy z łaciny i języka (przepraszam) "elfiego"? Jeżeli pisze jako człowiek współczesny, do współczesnego czytelnika, to skąd niekonsekwencje w rodzaju staropolszczyzny i języka naukowego (A.D. 1993 np...). Jeśli to "stylizacja" to na co się stylizuje? Na staropolszczyznę czy język uniwersytecki XX wieku? Mareczku, jedną dłonią walnij się w prawy policzek, drugą w lewy. Potrząśnij głową i przeczytaj jeszcze raz co napisałeś...
Marku nie daj się zwieść starożytnym opisom zegarów! Godzina dzisiaj to naprawdę nie to samo co godzina "starożytna" (jakby to napisała Mniszkówna). Starożytne zegary, jak to sugerują dużo późniejsze kroniki, działały świetnie... Problem tylko w tym, że żadnego nie udało się choćby w przybliżeniu odtworzyć. Ale po co sięgać tak daleko? W świetnie udokumentowanych czasach (chodzi o wiek XIX) znajdujmy w prasie (i książkach naukowych) wiele opisów cudownych wynalazków... Że żaden nie działa? Czyżby te kroniki mogły kłamać??? Po co zresztą sięgać tak daleko? Wiek XX to odkrycie promieni X, a także promieni... hm... "Y"! Wszystko udokumentowane kronikarskimi opisami! Marku, nie ma promieni "Y"!!! Tak jak nie było współczesnych godzin w starożytności. Jeżeli pisze się o "maszynie parowej" w starożytnej Grecji to każdy rozsądny czytelnik widzi jedynie nieudolnie "wirującą kulkę", a nie MASZYNĘ PAROWĄ WATTA, kolej żelazną i odwadnianie kopalni, do jasnej cholery/kolery! Zmiłuj się wreszcie!
Ad. 14 Nie, nie... Odwołuję oczywiście!
Genetyka i czary mogą współistnieć gdziekolwiek indziej poza operetkowymi
tekstami! U Stephena Kinga! Błagam, Marku, nie kpij już z rozsądku i nie
wytykaj mi, że nie cytuję źródeł. Oczywiście źródła (naukowe) dotyczące
koegzystencji czarów i genetyki są... Ale nie cytuję, chociem doktor, bo
to z zakresu psychiatrii klinicznej. A na niej się nie znam. Ja "techniczny
doktor", niestety...
I dalej: wyrzucasz mi, że moje "czołgi"
zostaną zatrzymane przez warowne osady". Oczywiście, że nie będę atakował
osad "czołgami", nigdy tego nie twierdziłem. Toż mam piechotę jak każdy
głupi średniowieczny (przepraszam) strateg. Notabene... Ciekawe co zrobi
załoga osady warownej, do której zbliży się "pojazd pancerny" ze spirytusem
i krzesiwem? Ciekawym Twojego zdania. Ale to nie jazda, Bracie. To "pojazdy"
osłaniane przez piechotę.
Dalej: Imputujesz waść, że będę spuszczał pojazdy pancerne z urwisk (czy jak tam...). Po co? Mahakam, jak mi podyktowano przez telefon, to jakieś dziury w ziemi, kopalnie, huty etc. Ja ich po staremu, dymem na jakimkolwiek nośniku wrażonym w otwór. I po krzyku.
Dalej: Piszesz: "Widziałeś kiedyś kuszę? Próbowałeś naciągnąć?" Owszem widziałem, trzymałem w ręku, próbowałem naciągnąć. Niejedną. Średniowieczne (szlag z nimi... ale sam twierdziłeś, że to nie średniowiecze) są oporne. Ładuje się prosto (przez mechanizm korbowy choćby), strzela świetnie, choć trochę "powoli"... ale nie o to mi chodziło (tym bardziej, że oczywiście miałem do czynienia jedynie z repliką). Mówiliśmy o stali narzędziowej, o sprężynach. Miałem w ręku współczesną kuszę ze sprężynowym mechanizmem napinającym. Producent reklamował ten wyrób jako broń, z której można oddać celowany (mierzony? - nie wiem jak poprawnie po polsku) strzał raz na osiem sekund! Kiepski ze mnie wojownik więc oddawałem strzał celowany raz na dziesięć sekund mniej więcej. Przeprowadźmy więc proste obliczenie (zakładając, że w wojsku będą podobne do mnie łamagi i ofermy batalionowe). Na stu moich kuszników rusza nagle dwustu piechociarzy przeciwnika. Dzieląca ich odległość to sześćdziesiąt metrów (przyjmijmy - to nie "prawdziwa" odległość między ówczesnymi armiami na polu bitwy ale od tego momentu zacznę strzelać, powiedzmy). Liczę skromnie dziesięć kroków piechoty na osiem sekund jeśli idą "w nogę" (zakładam krok 75 centymetrów, charakterystyczny raczej dla współczesnego wzrostu i współczesnej długości nóg, ale powiedzmy...) - to daje przebycie sześćdziesięciometrowego dystansu w 64 sekundy - a to z kolei daje (zaokrąglając na moją niekorzyść) sześćset strzał wysłanych w dwustu żołnierzy przeciwnika. Zakładając, że trafi co druga (na początku, długi dystans będzie gorzej, choć kusznicy biją wtedy w zwarty szereg, potem, krótki dystans, będzie znacznie lepiej) daje to wyeliminowanych (zabitych i rannych) trzysta osób! Boże! Przecież atakowało mnie tylko dwustu! Skąd wezmę stu dodatkowych przeciwników? Kpię trochę? Jakie wojsko wytrzyma w ataku choćby 70% strat? I ciągle zakładamy, że unikam najprostrzych manewrów... A to cofnięcie centrum przy wypuszczonych skrzydłach, a to podniesienie malutkich, głupich płotów na trasie ataku, a to manewr mojej lekkiej jazdy pojawiającej się na skrzydle przeciwnika... Tyle mniej więcej, Marku dadzą mi metalowe kusze ze sprężynami! Rozsmarowuję Twoich wiedźminów na sześćdziesięciu metrach. Mając dwukrotnie mniej liczną armię. Więc nie bredź więcej o wielkich piecach i walce na miecze w tej samej epoce. A ciągle mówię o armijnych łamagach. Gdybym miał fachowców, armia wiedźminów mogłaby powiedzieć: "O przeciwnik!" i tyle... Reszta byłaby milczeniem na polu usłanym trupami.
Ad. 15 Strasznie spodobała mi się Twoja sugestia przeciwstawiania średniowiecznej kultury amerykańskiej, kulturze (np.) polskiej! Marku! Chyba wiesz kiedy odkryto Amerykę... Ale dobrze. "Średniowieczna" kultura amerykańska to Indianie. W Indian bawią się dzieci na całym świecie (od dawna zresztą!). Kultura indiańska to między innymi (choć w zwierciadle jak National Lampoon) Wasz Karol May (nie usiłuj wpierać, że nie czytałeś!)... Każdy chyba na świecie (oprócz Chińczyków i im podobnych egzotycznych kultur) bawił się w Indian. Czy mógłbyś mi powiedzieć kto bawi się w Polaków pod Grunwaldem? (Przepraszam za tych Polaków, wiem, wiem, chodzi o litewską politykę, litewskiego Króla, a polskich... to jedynie... prostych żołnierzy/rycerzy - to, że Litwinom później się nie udało z Wami niczego nie dowodzi, mówimy, póki co, o Grunwaldzie!). Troszkę znowu kpię. Ale nie porównuj, Marku, jakiegokolwiek, okresu rozwoju Ameryki (nawet z czasów, kiedy "naszej Ameryki" nie było) z jakimkolwiek okresem rozwoju Polski. Choćby dlatego, że Ty rozumiesz słowo "sorry", a wybitnie wykształcony Amerykanin słysząc "przepraszam" powie: "Co, Mobutu umarł? Czy może o Mao Ze Donga Ci chodzi?". Nie jest to bynajmniej, próba deprecjacji kultury polskiej, którą osobiście uważam za jedną z ciekawszych. To tylko nawrót do kwestii "promieniowania", o której parokroć wspominałem.
Ad. 16. Trudno... Musimy powrócić znowu
do tej samej kwestii. To Ty, Marku, wpierałeś, że Jaskier mógł tworzyć
na dowolny temat, to Ty twierdziłeś, że pisze o miłości. Stąd moje pytanie,
czy chodzi o miłość między Jaskrem, wiedźminem i diabłem w trójkącie! Przykro
mi, ale nie imputuj mi więcej własnych przekonań! Nie miej dziecinnych
pretensji, że skoro twierdzisz, iż Jaskier pisał o miłości, ja pytam o
jaki rodzaj miłości między nim, a wiedźminem chodzi!
Notabene - "Gdzie diabeł mówił dobranoc"
(przepraszam za dopowiedzenie, Sapkowski tego nie zrobił) to, według Ciebie,
starożytna ballada o miłości, którą ułożył Jaskier... Zaiste starożytna!
Miała jakąś minutę "starości" kiedy Jaskier skończył. To ci starożytność.
A taki Intel Pentium 200... Żesz cholera, antyk dzisiaj normalnie. Jak
Twoje zegary wodne, Marku, połączone z grecką maszyną Watta. Notabene gdzie
rycerz nosił swój zegar wodny? Przypięty na pasku do nadgarstka, jak my
dzisiaj, czy w plecaku, ciągnąc za sobą plastikowe rury łączące go z najbliższą
rzeką? "Atakujemy o szesnastej trzynaście, rycerzu!" "Nie mogę! Stoper
mi się zaciął, książę... Hydraulik! Hydraulik! Naprawić mój zegar migiem..."
Ad. 17 Marku, polubiłem Cię naprawdę! Dziękuję
Ci serdecznie, że wyjaśniłeś mi, iż magia nie tylko nie jest wszechmocą
ale też nie jest wszechwiedzą! Jak to się ma do czterech statków z planety
Ziemia, które, jak twierdzisz, stanowiły podwaliny aż czterech królestw?
Zapomnieli o rewolwerach? O ile pamiętam pierwszym czarodziejem (u ludzi)
był któryś z przybyszów (ktoś z nas). Dobra, pewnie zwolennik sekty Moona...
Ale pozostali? Zapomnieli o Jezusie (pamiętając łacinę), zapomnieli o rewolwerach
(pamiętając o wielkich piecach... op, pardon, piece to gnomy... a ci z
kolei używali ich do - zagadka - produkcji czegoś co nie jest stalą narzędziową,
nie jest rewolwerem, sprężyną, pojazdem pancernym... Ach! Wiem już! Oni
robili stalowe, sprężynujące wykałaczki!!! Tylko po co im wielkie piece?
Nie wiem. Nie mogę sobie wyobrazić jaka potrzeba stworzyła tak wyrafinowaną
technologię służącą wyłącznie do produkcji wykałaczek!). Marku, opamiętaj
się! Po co im wielkie piece skoro z nich nie korzystali? Skoro nie ma w
powieści żadnej technologii wymagającej użycia wielkich pieców? Pozostałość
po dawnych, dobrych czasach? To dlaczego tak obruszyłeś się na moje rewolwery???
Nie rozumiem Twojego wywodu. Proszę więc, oświeć mnie! Jaka potrzeba stworzyła
wielkie piece, jaką technologię umożliwiły te piece. Po drugie, jeśli to
pozostałość po "jakiejś lepszej rzeczywistości" to dlaczego czepiasz się
rewolwerów? Czekam.
Powtórzę raz jeszcze jeśli mnie nie zrozumiałeś:
jak to możliwe, że ludzie, którzy przybyli na statkach pamiętają nauki,
które zrodziły określenie "nisza ekologiczna", zapominając przy tym pojęcia
rewolweru - bardzo prostej w wykonaniu maszyny morderczej, która w posiadaniu
niepiśmiennego chłopa choćby, postawiłaby najbardziej wyrafinowanego czarodzieja
w bardzo głupiej sytuacji? Ciekawe jak by wyglądała walka pomiędzy partyzantami
na wyspie czarnoksięskiej, gdyby zamiast elfów podstawiono im dwóch (słownie:
DWÓCH) chłopów pańszczyźnianych uzbrojonych w rewolwery? Wyobrażasz sobie
ten dialog?
- Janie! Strzelojcie w psubratów!
- Ano, Macieju! Wy też łodpalojcie ze
swojego kłolta!!! Wyslijta tych psów gdzie ich miejsce... spoczynku wiecznego!
(nie potrafię oddać specyficznego akcentu,
ani, tym bardziej, odgłosu używanych rewolwerów - ale to będzie jakoś tak:
"Bum, bum, bach, bach")
Ad 18. Spodobał mi się również podany przez Ciebie powód krucjat. Rozdrobnienie majątków. Świetne. Słyszałeś coś o zasadzie majoratu? Tak w cywilizowanych krajach zapobiegano rozdrobnieniu... Ale mniejsza z tym. Jak rozumiem sprzeciwiasz się wierze katolickiej jako głównemu czynnikowi sprawczemu krucjat. W takim razie odpowiedz mi na pytanie: we współczesnej Europie mamy do czynienia z wielodziectwem przy znacznej akumulacji kapitału. Dlaczego więc nie następuje dzisiaj rozdrobnienie? Jakaś nowa filozofia nastała? Nic o niej nie słyszałem. Więc może do krucjat dojdzie! Skoro jak mówisz to właśnie była przyczyna wojen religijnych? Wyobrażasz sobie? Bundeswehra w Palestynie? Bo do rozdrobnienia niemieckich majątków dojść może! Wojsko Polskie w Jerozolimie! Czołgi, samoloty, jazda ciężka i "lekka w głębokich zagonach" ponieważ pan Kowalski nie może scalić majątku własnej firmy. Matko Boska. Marku. Natychmiast wyrzuć wszystkie Twoje czytanki z Sodalicji Mariańskiej za okno.
Ad. 19 Myślałem, że nie da się argumentować tak głupio. Co będą jadły załogi moich osad warownych? A co będzie jadła Twoja jazda, Marku? Korę z drzew? Własne kupy? Zanim ja zużyję swoje zasoby, oblegająca mnie jazda zeżre własne konie! A ciągle nie mówimy o zimie! Kiedy moi żołnierze będą się grzać w ciepłych domach, Twoi będą błagać dziesiętników o łyk gorzałki! Ciągle jeszcze nie mówimy o prostych "zabiegach" z mojej strony. Załóżmy, że wypuszczę z murów transport żywności na wozach, a... w dziesięć minut później swoją jazdę! Strasznie mnie interesuje wynik walki "o tabory" mojej świeżej jazdy i twoich głodnych żebraków. Stawiam dziesięć do jednego na swoich. A ciągle traktuję siebie jak amatora... Gdybym był zawodowcem wypuściłbym po prostu swoją lekką jazdę na twoją, ale... dopiero w lutym! Moi ogrzani, nażarci żołnierze, przeciw Twoim, głodnym na... hm... zjedzonych koniach. Ciekawy wynik starcia, co? Na kogo stawiasz?
Ad. 20. Zadziwiła mnie wizja cechów wyciągających z cekhauzu katapulty... I niby co by z nimi zrobili? Radosna wizja cechów atakujących... katapultami... miejski garnizon wielce śmieszną jest w swej izoteryczności w połączeniu z niszą ekologiczną moich kaprali, jakby napisał Sapkowski. Nie bardzo mogę sobie wyobrazić oficera, który czekałby aż zatoczą, naciągną, załadują i odpalą. Ja bym po staremu uderzył pierwej, a katapulty... owszem! Wystrzeliłbym we wroga z katapult... jako pociski mając głowy tych co się zbuntowali. A potem wystrzeliłbym głowami dziatek i żonek buntowników i reszta służyłaby mi wiernie aż do zwycięstwa, odsieczy, poddania lub zdrady! Nie przypisuj współczesnych "wolontarystycznych" zachowań umysłom średniowiecznym, Marku. Oczywiście u Jeana Delumeau w "Strachu w kulturze Zachodu" jest opisana trwoga władców przed kmiotami w miastach, ale też opisane są środki zaradcze, które przedsięwzięto. Ciekawe jak długo oponowałbyś przeciw mojej władzy jeślibym Twoją żoną i dzieckiem odpalił w przeciwnika? (to oczywiście tylko przykład, głupi, niczego takiego nie zamierzam!). A ciągle nie mówimy o środku zaradczym, takim, jak choćby zajęcie towarów, uświadomienie chłopom i biedocie, że wszelkie zło od cechów się bierze, a książę pan łaskawie, za jedną głowę członka cechu, morgami nagradza, albo, że cech kupców od ceł zwolniony zostanie jeśli tylko cech farbiarzy skór pognębiony będzie... Boże! Kupcy! Co wy wyrabiacie z farbiarzami skór!!! Tak się nie godzi! Ludzieeeeeee... Cha, cha, cha... Zdrada owszem (ale nie od kmiotów idąca, oni nie mają dostępu do urządzeń "strategicznych" w grodzie). Agenci, tak! Ale nie strasz mnie cechami. W trzy dni cechy same się rozwiążą, mnie jako władcę łaskawego chwaląc i rżnąc się wzajemnie!
Ad 21. Powieść przeczytałem. Obrazy działania
partyzantki znam. U Sapkowskiego to mniej więcej tak jakby trzyletnia Joasia
z czteroletnią Kasią zorganizowały partyzantkę. Rżnąć, znaczy, a wypadać
na wszystkich jak leci, a rabować... Zaraz, co ten facet w masce na twarzy
ma w ręku? Topór? A co on chce mi zrobić? Dlaczego moją głowę kładzie na
pieńku? Joasiu!!! Co on mi robi??? Joasiu... Ucieszna jest partyzantka
atakująca znienacka wszystkich jak leci! Dziwię się, że pisze to Polak
(wszak AK była rzeczywiście dość skuteczną partyzantką) Otóż, Marku, partyzantka
musi mieć dwie rzeczy: po pierwsze cel strategiczny (a więc odpadają ataki
na gościńcach jak leci (np. przypadkowe strzały w gońców pocztowych) -
to zbyteczna strata sił, zresztą przyjmuje się, że trzydziestu żołnierzy
"rozwali" stu partyzantów - nie sugeruj się filmami w stylu "Działa Nawarony",
ani "Rambo 702"). Po drugie: partyzantka musi mieć oparcie w miejscowej
ludności! Jak oni się tam u Sapkowskiego nazywali nie pomnę, ale śmieszy
mnie wizja elfiej partyzantki na terenach ludzkich królestw. Rodzą się
bowiem pytania: co partyzanci żrą? Skąd mają uzupełnienia? Skąd mają wywiad?
Gdzie pobierają sprzęt wojenny? To, że zdobywają powyższe na wrogach włóżmy
między bajki godne przedszkolaków. Zdobywanie czegokolwiek na wrogach nie
udało się żadnej z dwóch najlepiej zorganizowanych partyzantek na świecie:
tj. komunistom Tity w Jugosławii, ani AK w Polsce! Żadna z tych organizacji
nie mogłaby działać ni dnia bez wsparcia miejscowej (większościowej) ludności!
Niemcy (za WWII) mieli dwa "partyzanckie" problemy (o ZSRR nie wspomnę
bo to nie partyzantka ale oddziały "desperados" ruskiej armii). Obydwu
nie udało się zlikwidować. Obydwa dostarczyły mnóstwa kłopotów, choć nie
przesadzajmy w strategicznej skali... Był to problem trzeciorzędny! Albo
i... jeszcze mniej ważny). Według niektórych, armia niemiecka miała też
trzeci "niewielki" problem... Ruch Oporu we Francji. Ale, żeby sobie z
nim poradzić wystarczyło skuteczniej zestrzeliwać brytyjskie samoloty.
Ciekawi mnie jedna rzecz. Jak więc wobec powyższego ma się elfia partyzantka
na "ludzkich" terenach? Mieli oparcie w miejscowej ludności? Powieść dowodzi,
że nie. Mieli brytyjskie zrzuty? Nic o tym nie wiadomo. Nie było opisu
żadnego zestrzelonego "Liberatora" ani "Halifaxa". Wybacz Marku, ale Skoja-cośtam
to szczególnie głupi pomysł! Nie utrzymaliby się przez miesiąc zważywszy,
że wsiowym garnizonem dowodziłby zaledwie dobrze wymusztrowany kapral.
W innej epoce, przy zupełnie innej technologii była sobie taka partyzantka...
Nie pamiętam nazwy - chodzi mi o Ukraińców w Polsce (po WWII). Był problem.
Partyzantów się rozstrzelało, ludność, która ich wspierała wysiedliło (albo
zamordowało). Nie ma problemu. Chyba, Marku, że jakiś Ukrainiec strzela
co noc pod Twoimi oknami z pepeszy? Wtedy powyższe odwołam... Ale póki
co uznajmy, że partyzantka działająca na obcym terenie (nawet wszak mająca
poparcie u części ludności) to jest wielki problem ale... dla popierającej
ją ludności. Skończyło się jak się skończyło, Ukraińców nie ma, choć zabili
nam pana generała, który nie lubił się kłaniać i fakt ten został szybko
wykorzystany jako mandat i legitymacja do paru fajnych rzezi na ludności,
której się zwidziała wolna Ukraina na polskich terenach! O przepraszam:
nie rzezi! Wojsko Polskie ich tylko "wyparło" (pamiętam, pamiętam Twoje
poprzednie określenie) - wypieraliśmy i wypieraliśmy, a po kilkudziesięciu
latach, kiedy już groby tamtych zostały rozjechane przez rolnicze traktory,
grzecznie przeprosiliśmy. I spoko.
No ale nie mówmy o czasach współczesnych kiedyprzy pomocy pepeszy można było choć jednego generała trafić. W okresie średniowiecznym było jeszcze śmieszniej. Zerknij na "Odległe zwierciadło" pani Barbara Tuchman gdzie ślicznie opisane jest jak kilku rycerzy zlikwidowało powstanie gminu w grodzie. Oni po prostu stanęli na moście i cięli, cięli, cięli...aż się koniec powstania zrobił...
Notabene cieszę się, że wyciągasz coraz to nowe idiotyzmy w powieści Sapkowskiego. Czytając rzecz jednokrotnie nie zwróciłem uwagi na te brednie!
Ad. 22 Piszesz: "Na tej (planecie - M.B.),
na której ja żyję był Sumer, Egipt, Babilonia, Asyria, Hetyci, kultura
egejska, Fenicja, Etruskowie, Chiny, Indie, a wcześniej np. cywilizacje
megalityczne. A jeszcze wcześniej paleolit z jego zadziwiająca sztuką.
A mało znany kantynent nazwano (błąd w tłumaczeniu) "Czarnym Lądem". Bo
był mało znany. Inne okresy były "mroczne" dla Egipcjan, inne dla Chińczyków."
Stary, mniemam, że Sapkowski nie pisał
dla Sumeryjczyków, Egipcjan, Babilończyków, Asyryjczyków, Hetytów, "Egejczyków"
(sorry), Fenicjan, Etrusków, Hisndusów, "Megalityjczyków" (sorry again),
że nie wspomnę o mieszkańcach "Czarnego Lądu" nieczytatych i niepisatych
w stu procentach. Niech więc chłopak trzyma się wzorców kultury dla której
tworzy. Nic mnie nie obchodzi co Egipcjanie i Chińczycy uważają za wieki
ciemne. I Sapkowskiego też niech to nie obchodzi, proszę.
Ad. 23 "Jak się to ma do tezy, że ludzie
zajęli cały kontynent? Mirek Bugowski nie pamięta nazwy doliny, nie zna
ani rozciągłości południkowej, ani równoleżnikowej kontynentu, nie wie,
z czym graniczy Nilfgaard, więc ludzie zajęli cały kontynent? Nie pamięta,
co było za doliną, jakie morza oblewają ten kontynent, więc ludzie zajęli
cały?"
Po pierwsze dzięki za "Mirka". Nareszcie
poczułem się fajnie J. Koledzy w Stanach mówią na mnie "Mayreek" albo "Myrk"
i wkurza mnie to do nieprzytomności! To tak jakby na Ciebie mówiono (codziennie)
"Muraak" (no, mniej więcej, tego się nie da oddać do końca łacińskimi znakami
- ale wkurzające niemniej...).
A poważnie. Marku, nieznajomość rozciągłości
południkowej, ani równoleżnikowej, a także brak wiedzy co do tego co znajdowało
się za "doliną", ilości (i nazw) mórz, które oblewają kontynent nie ma
się nijak do twierdzenia, że ludzie zajęli kontynent! To mniej więcej jakbyś
powiedział tak: Twoja nieznajomość marek piwa, pojemności butelek i zawartości
alkoholu sprawiła, że mówiąc w knajpie: "Dawaj piwo, zdziro!" dostałbyś
lemoniadę! Tak, niestety, nie jest. A szkoda. Chociaż nie taka wielka...
Ad. 24 "Ale przesadzam, jeśli Ty piszesz,
że to naukowcy, głowiący się nad motywacją Czyngis-Chana, to zapewne chodzi
o kolekcjonerów gipsowych krasnali ogrodowych, omawiających (albo i nie
omawiających) problem, czy czapka ma mieć szpic sterczący, czy oklapnięty.
Na Twojej planecie współczesna Mongolia to pozostałość imperium Czyngis-Chana...
Jesteś pewien, że wiesz, o kim mowa?"
Świetne! Jak rozumiem Ty rozwikłałeś motywację
Czyngis-chana! Wszak, jak pisałem wcześniej, on rozmawia z Tobą o swoich
planach. Marku, zdradź swoją wiedzę współczesnym naukowcom, oni tego pragną
ponad życie. A przynajmniej zdradź ją Panu Doktorowi... Tak, tak, to ten
co odwiedza Cię co rano, w białym kitlu (ale bez pałki! Z pałką to pielęgniarz!
Jemu nic nie mów!).
Ad. 25 "Skarżysz się: "Kpisz z paradygmatów
kultury amerykańskiej..." Mógłbyś wyjaśnić to dokładniej? Czy chodzi o
przeświadczenie, że Satny zjednoczone (pisownia oryginalna - nazwa własna
- Marku, Kochanie Ty moje, znawco Sevres i ich porcelany, czyżbyś nie wiedział,
że to się pisze: "Stany Zjednoczone???" W szkole nie uczyli ortografii?
A skończyłeś klasę... pierwszą? - M.B.) są kontynuacją cesarstwa rzymskiego?
Czy sformułowanie tego "paradygmatu" jest kpiną z niego? Czy amerykańskie
seriale w rodzaju "Robin Hood", "Herkules", "Xena" nie są największą drwiną
z amerykańskich paradygmatów?"
Istotnie, mam wrażenie, że Stany (naprawdę,
nie "Satny" jak chcesz, Marku. W liceum nauczą Cię, że... a, dajmy sobie
z tym spokój!) Zjednoczone są kontynuacją Cesarstwa Rzymskiego. Pod względem
prawa i wolności (także dla byłych niewolników). Jak i Polska zresztą (choć
na swój prowincjonalny, zakłamany i nieudolny sposób - naprawdę teraz nie
kpię, ale prawo retroaktywne musicie zlikwidować!!!). Sformułowanie, że
Stany Zjednoczone są kontynuacją cesarstwa rzymskiego nie jest jeszcze
paradygmatem. Przepraszam, że przypominam znowu szkołę podstawową.
Nie znam seriali "Herkules" i "Xena",
nie wiem o co chodzi, więc nie mogę polemizować. Głupota seriali amerykańskich
jest jednak szeroko znana - jeśli Ci chodzi o kretynizm scenariuszy, pewnie
masz rację (jak ładnie to ujął pan Żuławski - filmy amerykańskie są przeznaczone
dla 12letnich Murzynów) - mam nadzieję, że nie jesteś 12letnim Murzynem,
Marku.
Seriali pn. "Robin Hood" oglądałem w dzieciństwie
kilkanaście. (No, poniosło mnie... może ze dwa raptem). Sądząc po akcencie
aktorów, były brytyjskie. Ale nie śmiem polemizować, być może jest ze sto
amerykańskich. Problem w tym, Marku, że jako człowiek wykształcony, nie
oglądam telewizji. Nie jestem 12letnim Murzynem.
Nie rozmawiajmy, Marku, o telewizji. Bo
telewizja u nas to mniej więcej odpowiednik religii u Was. Jeżeli ktoś
już się naprawdę do niczego nie nadaje to siada przed telewizorem (u nas)
lub idzie na mszę (u Was). To margines społeczeństwa kulturalnego (tu:
wykształconego), więc (jakby powiedział Lenin) rzuca się mu "opium dla
mas". Każde społeczeństwo załatwia tą wstydliwą sprawę we właściwy dla
siebie sposób. U nas wielkie stereotelewizory, serialokretynizmy, u Was
ambony - na jedno wychodzi - spacyfikowanie jednostek nieuleczalnie nieprzystosowywalnych
- mówienie, że to kultura, jest nieporozumieniem. Nie zmuszaj mnie, Marku,
żebym wytykał makabryczne idiotyzmy płynące z Waszych ambon. Bo byśmy za
daleko zaszli... I padłyby słowa, których używanie kulturalnym ludziom
nie przystoi. Zatrzymajmy się więc... tutaj!
Ad. 26 Mieszasz strasznie. Piszesz: "Fenicja
była podbijana kolejno przez Egipt, Hetytów, "ludy morskie" (XII w.), Asyrię
(VIII w. - 625), Babilonię (586), Persję (538), Aleksandra Wielkiego (332),
należała do Ptolomeuszy (286-197), Seleucydów, Rzymu (64), Syrii, Bizancjum,
Arabów (VII w. n.e.). Które z tych państw/ludów stały się Fenicjanami?
Kto - poza hellenizacją za Ptolomeuszy - wchłonął Fenicjan?" (brawo!, Pan
od Historii da ci piątkę!) - (a propos, pozwól, że w cytacie poprawię literówki)
Ale... po co mieli się stawać Fenicjanami? Jeśli po Fenicjanach zostały
"tylko pieniądze" to może nie była to kultura wyższa?
"Hannibal omal nie podbił Rzymu. Jaka
ideologia go do tego pchnęła? A jaka wiara?" Nie wiem co mi imputujesz?
A jaka wiara pchnęła Polaków do zajęcia Cieszyna w końcu lat trzydziestych?
Toż nie zniknęła ani Polska ani Czechosłowacja (no... ta ostatnia zniknęła,
ale później i nie z powodu Polaków). Nigdy nie twierdziłem, że każda wojna,
np. o pas przygraniczny była prowadzona z powodów wiary! O co Ci chodzi?
Mam wrażenie, że mylisz wojny z podbojami i eksterminacją...
Twierdzenie, że Rzymianie podbijali bez
ideologii można jednak między bajki włożyć. To mniej więcej to samo co
powiedzieć, że Amerykanie podbijają bez ideologii! Tak może twierdzić naiwne
dziecko w tanim przedszkolu. Tyle, że metody trochę się zmieniły. Już nie
trzeba słać legionów! Trzeba spowodować taką sytuację, żeby kraje, które
były dotąd wrogie same pchały się pod kuratelę amerykańską (np. do NATO)
widząc w tym jedyną deskę ratunku (a Stany, perfidnie, jeszcze burmuszą,
przyjmować nie bardzo chcą, niech podbici proszą, sami podwyższają cenę
przyjęcia, którą trzeba wyłożyć, opłacą choć część deficytu, same wszak
nie mając się dobrze, niech płacą na wyposażenie żołnierzy amerykańskich,
z których żaden nie zginął podbijając...). I jaka w tym filozofia? Niech
oni płacą, bośmy sprytniejsi! Bośmy się wcześniej nachapali i teraz jeszcze
warunki będziemy dyktować wlezienia pod nasz but! Śmierć naiwnym! Nie ma
religii w tym planie tylko kalkulacja. Religia byłaby gdyby żołnierze ginęli,
ale, szczęściem, nikt nie zginął, forsą wroga wzięliśmy, więc niech teraz
spłacają wydatki na ich własne podbicie!. Tak. Cywilizacja od Scypiona
rozwłóczącego kamienie trochę się rozwinęła, choć nie z każdego miejsca
zauważyć to łatwo! Dla tych, którzy nie zauważyli informuję, że mamy XX
wiek i Wall Street!
Tu, pozwól, przytoczę pewną anegdotę, nie za bardzo na temat. Byłem kiedyś w Turcji, za komunizmu jeszcze (oczywiście komunizmu nie w Turcji, a w Polsce). Tak się stało, że w pensjonacie naprzeciw mojego hotelu zakwaterowano polską wycieczkę. Podszedłem z ciekawości i zaprzyjaźniłem się szybko z paroma osobami (nie pracowałem dla CIA! Byłem ciekawy jak brzmi z lekka zmartwiały mój język polski, a dzięki przypadkowi mogłem to sprawdzić u samego źródła. Kurde, przedstawiający się jako Amerykanin facet, mówiący po polsku, choć dukając trochę i jąkając, młody, bogaty, przystojny, w ciemnych okularach, z odkrytym Mustangiem na hiszpańskich blachach - byłem chyba wtedy żywym wcieleniem agenta Mossadu w ich oczach, ale nie przeszkadzało to ani trochę pięknym Polkom i ich towarzyszom, nie krępowali się w ogóle! - i strasznie mi to imponowało - poczułem się przez moment "swój"). Polacy wyróżniali się niezwykłą energią, żywotnością, inteligencją, zaradnością... nie mówię, żeby kadzić, ale dramatycznie odróżniali się od wszystkich (WSZYSTKICH!!!) innych ludzi z krajów socjalistycznych, których wcześniej czy później miałem zaszczyt poznać. Mniejsza z tym... Tak wyszło, że zaprosiłem parę osób z wycieczki na obiad do bardzo fajnej restauracji. Młokos byłem wtedy straszny, lubiłem imponować, forsy miałem (w porównaniu z nimi) jak przysłowiowego "lodu" (w Turcji było wtedy, dla mnie, tanio jak szlag! - obiad na jedną osobę to był odpowiednik jakichś sześciu dolarów!!! Raptem dwa razy więcej niż przyzwoity napiwek dzisiaj w porządnej restauracji w moim rodzinnym stanie!). Prowadziliśmy sobie miłą konwersację (tylko Polacy pozwalali sobie wtedy na stwierdzenia, że rząd mają do dupy, partia to ch..., komunizm to idiotyzm itd.). Potem przysiedli się do nas moi tureccy znajomi. I się, niestety, zaczęło. Turcy walnęli (po jakimś czasie), że Polacy to rosyjscy poddani! Jakby piorun w stół walnął! Zaczęli argumentować, że to bzdura! Na to Turcy, że przecież są komunistami! Na to Polacy, że g... prawda, są katolikami. Na to Turcy: Jeśliście katolicy i nie rosyjscy poddani to dlaczego się nie oderwiecie od kremlowskich władców? Polacy zdębieli. Najwyraźniej nie wiedzieli o co tamtym chodzi! Po dłuższej wymianie coraz bardziej bezsensownych zdań odwołano się do mnie, jako przedstawiciela "prawdziwego" Zachodu i w pewnym sensie Polaka... A ja głupi młokos, wierzący w "prawdę obiektywną", a nie w uprzejmość wobec własnych gości, palnąłem jak idiota, że owszem, "obiektywnie" Polacy są rosyjskimi poddanymi (jeńcami, wasalami, wykonawcami rozkazów, niewolnikami... nie pamiętam jakich słów użyłem ale to było coś w tym stylu... Jeśli dzisiaj czyta mnie ktoś z uczestników tamtej wycieczki to chcę, po latach, bardzo przeprosić, młody byłem i głupi!). Atmosfera stała się "ołowiana"! A ja nie mogłem zrozumieć dlaczego! Przecież "obiektywnie" Polacy byli wówczas rosyjskimi poddanymi! Nie mogli zrobić niczego bez wiedzy swoich rzeczywistych władców... Ale widziałem po ich minach, że oni NAPRAWDĘ nie czuli się poddanymi! Nie mogli zrozumieć o co nam chodzi i brali wszystko za celowe chamstwo! (Chamstwo, niestety, to było z mojej strony - nie obwiniam Turków, oni po prostu ciekawi... ale tylko dlatego, że nie mówi się przy jeńcu, że jest niewolnym jeńcem, choć to prawda obiektywna!). Nie mogłem zrozumieć dlaczego Polacy nie uważają się za rosyjskich poddanych, choć przecież tak było w istocie! Naprawdę nie mogłem, a Polacy z kolei nie mogli zrozumieć, że byli "poddanymi"... Komedia pomyłek. Rozstaliśmy się "na zimno", Polacy wkurzeni, chyba zaczynali wierzyć swojej propagandzie, że Zachód to wrogie świnie, Turcy zmieszani choć na swój wesoły sposób, ja oszołomiony. Dzisiaj wiem jak wiele błędów popełniłem, choć wiem też, że miałem rację (w żaden sposób, oczywiście, nie usprawiedliwia to mojego beznadziejnego zachowania!). Dlaczego jednak o tym mówię? Otóż mam wrażenie, że podbijanie bez ideologii, która zwycięży kulturę tych, którzy przegrali bezpośrednio na polu bitwy mija się z celem! Podbici mogą "nie wiedzieć" nawet, że zostali podbici! Rosjanie nie mieli Polsce niczego do zaproponowania i stała się rzecz dziwna... To polska kultura oddziaływała na rosyjską inteligencję mimo, że polscy żołnierze nie mieli szans z radzieckimi! Więcej, Polacy nie "mieli pojęcia", że są, de facto, niewolnikami!!! To był wtedy szczyt dla mnie i wielkie otrzeźwienie! W Polsce nigdy nie zapanował prawdziwy komunizm (socjalizm, czy jak go zwał) ponieważ przegraliście TYLKO militarnie i politycznie. "Kulturalnie" to było jedno wielkie zwycięstwo! A jak to się ma do... hm... "kultury" np. Korei? Kambodży? Wietnamu? Chin? Tam gdzie kultura wyższa od rosyjskiej była wcześniej, tam Rosjanie ponieśli sromotną klęskę, choć wygrywali każdą bitwę! Tam gdzie była wcześniej kultura niższa Rosjanie odnieśli oszałamiające zwycięstwo ideologiczne... I to takie, że np. Korea trwa w komuniźmie długo po upadku swojego hegemona! I co powiesz, Marku, na ten przykład, Panie Gloryfikatorze kultur chińskich, koreańskich, kambodżańskich i innych marginalnych... Ciekawe jak zachowałaby się Japonia, gdyby Truman nie spuścił im dwóch atomowych i to nie amerykańskie ale radzieckie wojska zajęłyby ich wyspy? Ciekawym co stałoby się z "nowoczesnym politeizmem" w ich wydaniu... Marks, Engels, Lenin i jakiś lokalny kacyk jako Boska Czwórca? Hm... masz rację. To istotnie politeizm! Nowoczesny...
Ad. 27 Piszesz: "Na Twojej planecie element
fantastyczny baśni, zwany magią, to wszechmoc połączona z wszechwiedzą
(w tym z wiedzą o technologii wszystkich możliwych światów). Nie chodzi
tylko o zamawianie rewolweru u czarodzieja. Bo proponujesz: "Wyobraź sobie,
że (nawet dzisiaj, na planecie Ziemia) masz możliwość błyskawicznego
(magicznego) przekazywania wiadomości..."
Ależ nie! Nie chodzi mi o wiedzę n/t technologii
ze wszystkich możliwych światów. Chodzi mi o wiedzę z planety Ziemia (z
której to wszak cztery statki przybyły i trzy królestwa się zrobiły...).
Nie chcę mieć wiedzy Marsjan, ani Jowiszan, ani mieszkańców Tau Wieloryba!
Ja chcę tylko pana Colta i wielkie piece, co w przypadku Ziemian nie jest
trudne do osiągnięcia! Jak dowodzi historia! Z litości nie wspomniałem
o panu Maximie, którego wyznawcy (obecni, mniemam, na czterech statkach)
powinni samoprzeładowujący się przedmiot swojego kultu odtworzyć napotkawszy
pierwszy wielki piec na swojej życia drodze. Nie będę tu obliczał ile pocisków
zdąży wystrzelić produkt spadkobierców Maxima mając piechotę wroga odległą
o sześćdziesiąt metrów. Ale postawiłbym na sześciu moich ludzi przeciw
tysiącu Twoich, zbrojnych w miecze plus do tego "głębokie zagony jazdy"
plus czary i genetyka na dodatek! Pan Maxim nie znał pojęcia genetyki co
prawda, ale za to... przemawiał głośno i skutecznie.
Urządzenie, które budowała Yennefer to
(przykro mi za kolejny raz...) szczególna głupota. Raz czarownicy mogą
tworzyć nawet "teleporty", a kilka stron dalej, żeby przekazać parę słów
potrzebują "urządzenia" (dobrze, że nie Projektu Manhattan! - bo bym się
zrzygał...). Przedtem tego nie potrzebowali, ale dobra... Raz Rience pojawia
się jako "magiczny obraz" może widzieć, słyszeć i czuć, ale nie można go
zabić... Chwilę później musi już używać "czapki - niewidki" i można go
jak przedszkolaka zrobić "na pieroga"! Kretynizm, kretynizmem, kretynizm
pogania! Jak autorowi w duszy gra, tak będzie. Raz wystarczy powiedzieć
i splunąć przez lewe ramię, raz trzeba budować minimum akcelerator cząstek.
W zależności od rozwoju akcji. S. King byłby zauroczony. Choć nawet on
takich pierdół nie napisał. Raz czarownicy potrafią założyć zaklęcie paraliżujące,
kneblujące, onanizujące... a raz dadzą się trafić głupią strzałą. Gdzie
indziej wyraźnie powiedziane, że zwykły człowiek czarownikowi w bitce nie
dorówna (jeśli ten, oczywiście, nie zechce popełnić samobójstwa). Raz czarownik
może się zamknąć w wieży i stwarzać miraże, których nie sposób odróżnić
od rzeczywistości, a raz można go palnąć w mordę i napluć, a on nic sensownego
zrobić nie może. Czary i magia to u Sapkowskiego stek bzdur i bredni takich,
że rozsądnemu człowiekowi się nawet czytać nie godzi! Niekonsekwencja goni
niekonsekwencję! Weźmy Ciri, która wieszczy, czaruje (choćby na pustyni),
cuda wyprawia, ale u Bonharta nie potrafi nawet czyraka na dupie wywołać!
Nie potrafi sobie nawet miecza do dłoni wezwać co jest przecież dziecinnie
łatwe (jak dowiedziono w literaturze fachowej, o Twoje źródła, Marku, dotyczące
magii, mieczów i genetyki, mi chodzi - cytuję "Imperium kontratakuje" i
magię rycerzy Jedi - jedyne, znane mi, wiarygodne źródło na temat czarów
w kosmosie!!!). Przykro mi, że poruszamy się na tym żenującym poziomie,
ale cytowanie choćby "Alicji w krainie czarów" byłoby tutaj policzkiem
wymierzonym biednemu Lewisowi.
Zgadzam się z Tobą, Marku w jednym: "to
zupełnie inna bajka"! Ponieważ: "(...) możesz sprowadzić morską wodę do
kąpieli, kiedy zagrzanie tej wody wywołuje tak niemiłe sensacje, że lepiej
grzać ją zwyczajnie?" Rozkosz! Dla adeptów schizofrenii stosowanej! Wyłącznie
dla dumnych posiadaczy IQ niższego niż 40!
Ad. 28 Cieszy mnie niezmiernie, że zacytowałeś
Kurosawę jako przykład kultury współczesnej ("nieamerykańsko-europejskiej"
- wybacz ten zwrot...). Ciekawi mnie czy (bez sięgania do almanachów) wymienisz
jakiegokolwiek innego, japońskiego reżysera? Potrafisz? Co? Czemu tak cicho???
Hop, hop! Toż i Indie mają całkiem niezły przemysł filmowy.... Ilu wymienisz
reżyserów Hindusów??? Co tak cicho? Czemu milczysz? Otóż przyjmij do wiadomości,
że Kurosawa jest jedynym bodaj twórcą ameroeuropejskim w... hm... "kulturze"
japońskiej. I tylko dlatego znasz jego nazwisko! Przepraszam za ten cudzysłów
ale mówienie o prawdziwej Kulturze w... Japonii nie przejdzie mi po prostu
przez gardło.
Natomiast muszę rozwiać Twoje podejrzenia
jakoby Rzymianie ściągali od Buffalo Billa. Tak samo jak Polacy krystianizując
się nie ściągali od Jezusa. Tak samo Napoleon mówiąc o "czterdziestu wiekach"
nie ściągał od Mickiewicza (to plotki tylko sugerują, że zapomniał o "jeszcze
czterech"). Tak samo Kolumb odkrywając Amerykę nie ściągał od Czapajewa,
który też z jakiejś wody na brzeg wylazł. To są różne sprawy, chłopcze
i nie łączyłbym ich ze sobą pochopnie.
Kończąc:
Spodobało mi się niezmiernie stwierdzenie:
"Kiedy poczujesz się obywatelem Ziemi, dziedzicem jej dorobku kulturalnego
bez ograniczania do Rzymu, Kolumba i historii Stanów Zjednoczonych." Owszem
mogę... ale po co?
Hm... ja rozumiem, że żyjesz w społeczeństwie,
które prawodawstwo czerpie od Hetytów, używa pieniędzy stosowanych przez
Majów, stosuje zasady ekonomii wymyślone przez Rosjan, słucha oper skomponowanych
przez Zulusów, ogląda obrazy namalowane przez Eskimosów, gotuje w kuchni
na wzór Indian, tj. rozpalając ognisko na parkiecie, a Wasza armia stosuje
strategię Dżyngis-chana (to trochę tłumaczy rok '39 i wspaniałe szarże
lekkiej kawalerii)... Cóż, współczuję. Ja jednak naprawdę dobrze czuję
się mając swój Rzym, Grecję, Kolumba i Amerykę. Nie chcę prawa "oko za
oko, ząb za ząb", wystarczy mi rzymskie. Nie chcę muszelek zamiast kart
kredytowych choć doceniam niezwykłe dziedzictwo kulturowe, którym twórcy
"muszelkownictwa" mię obdarzyli. Nie chcę zasad ekonomi stworzonych przez
Rosjan!!! Nie cierpię fufajek i walonek (bo w Kalifornii bym, się roztopił),
lubię kapitalistyczne BMW z klimatyzacją. Nie chcę słuchać oper Zulusów,
ani oglądać malarstwa Eskimosów. Błagam nie zmuszaj mnie do tego. Paru
Europejczyków czerpiących z kultury śródziemnomorskiej w zupełności mi
wystarczy. Owszem, Indianie pewnie gotowali smacznie, ja jednak wolę restauracje
na telefon zamiast ognisk w kuchni. I cóż mi pozostało z tego... dziedzictwa
kulturowego? Sama Europa, (Rzym, Grecja), Kolumb i Ameryka. Jakoś nie przepadam
za muchami gotowanymi w gównie węża - Chińczycy, którzy tu prowadzą restauracje
znacznie się jednak ucywilizowali. Ale nie nam, prostakom, równać się z
ich WSPANIAŁĄ KULTURĄ. Tyle tylko, że (mimo, żem wykształcony) kultury
chińskiej nie znam, niestety. Za parę dolarów mogę sobie kupić parę kurczaków
czy przypraw i jest to cała oferta kulturalna Chin, którą nam dostarczyli
(poza, oczywiście mafią, przemytem i podróbkami amerykańskiego software'u).
Trochę gorzej wygląda oferta kulturalna Polski. Mogę kupić (po upadku komunizmu
naprawdę bez większych trudności) polskie czasopisma i książki (ale to
tylko dla wybranych - z różnych względów), mogę kupić polskie piwo (rzadko),
polską wódkę, polską szynkę (czasami, ale jeśli jest - jest naprawdę świetna!).
Nie mówię celowo o wyrobach Polaków tu mieszkających bo np. ich bigos w
porównaniu do bigosu, który jadłem w Polsce to po prostu mielona kapusta!
I cóż więcej, mój ty wielbicielu dziedzictwa Hetytów et consortes? Jakieś
wpływy kulturalne? Jakie? Jakieś nowe słowa w (przepraszam za powtórzenie)
w słowniku o korzeniach polskich? Jakie? Jakieś wydarzenia kulturalne?
Naukowe? Społeczne? Jakie? A mówię do Ciebie, przepraszam, ale (póki co)
ze stolicy świata... Lampa naftowa, bigos i wódka jako wkład Polski do
wspólnego dziedzictwa? Otóż nie, Marku! Polska ma wiele pięknych rzeczy,
które może pokazać - nie musi się czuć tanią striptizerką, która odsłoni
tyłek i już! Ma Konstytucję 3-maja, ma wolność, którą sobie sama wywalczyła
(nie pożyczyła od nikogo jak Czesi, nie dostała darmo, jak Niemcy), ma
tradycję "niepoważnej dyskusji" (jak ja to nazywam) dzięki której tysiące
ludzi NIE straciło życia jak choćby u sąsiadów, ma wreszcie paru liczących
się pisarzy (niestety nie o Sapkowskim mowa) może nie tylu ile Rosja, ale...
w porównaniu z krajem kilkakroć większym i modnym i jeszcze byłym imperium
i tak jest bardzo dobrze. Policz choćby Noble procentowo, a to się tutaj
bardzo liczy. (Wiem, wiem... najlepsi nie zostali uhonorowani - ze zmarłych
Witkacy i Gombrowicz, z żyjących Lem i Herling-Grudziński - ale, obiektywnie
rzecz biorąc "na tym odcinku" jest naprawdę nieźle jeśli chodzi o znajomość
rzeczy u wybitnie wykształconych Amerykanów!) Literackie zagłębie Środkowej
Europy, czyli Czechy, mogą nam naskoczyć - mieli pecha i Milosa Formana,
który potrafił zabić salonowo (z zawiści) nawet Hrabala i Kunderę - znany
jest tylko... Ha... Ha... Havel!). Ale... zagubiłem się w dygresji.
Otóż, cały dorobek kulturalny Polski, który
może być odczytany i przyjęty gdzie indziej, wywodzi się (przepraszam za
wyświechtany slogan) wyłącznie z kultury śródziemnomorskiej. Oczywiście!
Są piękne wiersze Wojaczka! Ale ja ich nie mogę zarekomendować żadnemu
Amerykaninowi ani, tym bardziej, Chińczykowi. (Nie wspomnę o Hetytach,
których tak cenisz...) Jeśli nie czytałeś, żałuj. Ale to cudo... tylko
dla nas. Obcy nie chwyci ni w ząb. Dlatego gadanie o "dziedzictwie", które
otrzymaliśmy od Majów, Węgrów (sorry za salami), Hindusów, Japończyków,
Eskimosów i Sapkowskiego można spokojnie między bajki włożyć. Ważnie nie
to kto był pierwszy, kto wpadł na pomysł, ale kto upowszechnił, w ramach
jakiej kultury rzecz została przyjęta. Twoje gadanie przypomina mi Rosjan,
którzy poważnie usiłowali udowadniać, że maszynę parową wynalazł ich rodak
Połzunow. Być może prawda! Nie przeczę w oczy! Ale co z tego skoro nasza
cywilizacja wygląda tak jak wygląda dzięki panu Wattowi. Być może Połzunow
był sto razy mądrzejszy. Może jego machina była sto razy lepsza. Rewolucję
przemysłową wywołał jednak Watt i paru innych anglosasów. I ni cholery
mnie nie obchodzi, że pierwszy rower wynalazł Misza Wielocypedow, a pierwsze
kalesony Iwan Gołodupcew!
Marku, poruszamy się w ramach pewnej kultury,
i to nie tej wymyślonej przez Hetytów. Tylko dlatego możemy ze sobą rozmawiać
i rozumieć się (po części przynajmniej), że obaj mamy śródziemnomorskie
korzenie. Kulturę Hetytów również rozumiemy wyłącznie (!!!) dzięki grecko-rzymskim
podstawom. Nie jesteśmy Hetytami, a oni sami nie zadbali o Mc'Hetyt Drive
i dlatego już do końca świata pozostaną tylko maleńką kulturką znaną wąskiemu
kręgowi śródziemnomorskich specjalistów Zero promieniowania. Wyjdź na ulicę
i spytaj co ludzie wiedzą o kulturze Hetytów? G... wiedzą! A na pytanie
kto to Cezar albo Ajschylos, parę osób ci jednak odpowie. Ale spytajmy
inaczej: co to polityka, co to teatr? Uzyskasz sporo odpowiedzi. Bo pytać
będziesz dzieci Cezara i Ajschylosa, a nie dzieci Hetytów! Opamiętaj się
Marku, wiem, że "ogólnoświatowe dziedzictwo" to rzecz teraz bardzo modna,
ale nie brnij w kretynizm, że kultury marginalne (lub większościowe choćby,
jak chińska) coś dla nas znaczą. G... znaczą. Nie mają żadnego oddziaływania.
(A propos: jak po chińsku: "internet"?).
Wracając do Twojego stwierdzenia: "saga o wiedźminie jest dla Ciebie za trudna". Zgadzam się z Tobą w całej rozciągłości! Jest dla mnie za trudna! Nie jestem psychiatrą klinicznym, który byłby w stanie zrozumieć z jakich przyczyn ktoś wypisuje takie brednie. Dla psychiatry rzecz łatwa, dla mnie istotnie za trudna. Nie mam nawet odpowiedniego aparatu pojęciowego - psychiatra ze mnie jak z koziej dupy trąba!
Marku! Kończąc już naprawdę cały cykl naszych
wspólnych zmagań pragnę powiedzieć co następuje:
- strasznie Cię polubiłem (słowo honoru,
że nie kpię!) - jesteś jedynym już bodaj człowiekiem w moim życiu, który
władował trochę adrenaliny do moich żył! Dzięki!
- jesteś też już chyba jedynym człowiekiem,
któremu się chce walczyć w takiej sprawie, jedynym, z którym można pogadać
po ludzku (Marku wybacz tą medycynę, psychiatrów itp. - poniosło mnie troszeczkę!
Tak jak i Ciebie, że przypnę skromną łatkę...) Naprawdę Cię przepraszam
za wszystkie zwroty, które Ci się nie podobają - tekst za długi więc nie
będę poprawiał i łagodził, na końcu walnę więc buzi/buzi, ale mówię szczerze!
Jestem pod wrażeniem. [nie liczę tu tych wszystkich listów, które przychodzą
do Fahrenheita popierając Ciebie (w większości) albo mnie (dwa listy) bo
to tylko używanie słów w rodzaju "ta męska k..., ten ch... itp..." jak
mi zeznał listownie Jędruś Ziemiański!]
- Przekonałeś mnie naprawdę co do arendarza
i słusznie wytknąłeś błąd w cytowaniu Kretschmera! Dziękuję! To miło poznać
nowe rzeczy. [nb. w przypadku arendarza posiłkowałem się słownikiem Kopalińskiego,
więc zrobiłem taki błąd, który Tobie wytykałem - przyznaję się, wybacz
proszę!]
- Przyznam się również (skoro już mówię
tak szczerze), że chciałem zakończyć niniejszy tekst słowami: "Cieszę się,
Marku, że skłoniłem Cię do szukania informacji u źródeł, a nie w słownikach...
Niech więc to będzie mój skromny wkład w rozwój kultury europejskiej..."
- To płaska i głupia złośliwość. Rezygnuję!
- Wielkie "przepraszam" za pomaganie sobie
cytatem przysłanym przez pana Grabeckiego, wiem, że posiłkowanie się wiedzą
innych ludzi w trakcie dyskusji jest nie fair J, ale... naprawdę nie mam
książek Sapkowskiego w domu. (i tylko dlatego pozwoliłem sobie zrobić wyjątek
od zasady!) - naprawdę przykro mi, że tak Cię ten przykład "zglebił", po
prostu troszkę się zagalopowałeś...
- Kończąc naprawdę, bo to mój ostatni
tekst na temat Sapkowskiego (ja zacząłem, do Ciebie należy więc ostatnie
zdanie, inaczej moglibyśmy ciągnąć to w nieskończoność) - chciałem serdecznie
życzyć Ci wszystkiego najlepszego w Nowym Roku (i tylko uwaga: Marku nie
strzelaj z armat w obronie pudełka po zapałkach... To się nie opłaca! Czego
dowodzi nasza wspólna historia!).
Pa, pa. Pozdrowienia!
M.B.