Film

ARMAGGEDDON (czy jak mu tam...)

Bruce Willis miał niedobry okres.
Najpierw wzorowe do niedawna hollywódzkie małżeństwo BW i Demi Moore zostało oskarżone o bicie niani. Żeby było śmieszniej - w jednym sądzie para gwiazdorów wygrała z panienką, która zobowiązała się do nieujawniania jakichkolwiek szczegółów z ich życia prywatnego (a nie wytrzymała, pazerna zaraza, i sypnęła dziennikarzom kilka garści detali), w drugim sądzie - BW i DM przerżnęli i mają zapłacić dziewoi trochę kapuchy za znęcanie się - bicie i zamykanie w pustym pokoju.
Chwała Bogu, że nie użyto nieodpartego uroku Bruce'a do innych czynów.
Potem prasa i tiwi podały zgodnie, że aktorstwu znudziło się życie razem, mimo że najpierw wykupili niemal całą ulicę w jakimś peryferyjnym miasteczku.
Rozwodzą się.
Imidż Willisa się zglebił.
Ale - zawsze go lubiłem, zwłaszcza za diabełka w spojrzeniu, feblik, świadectwo inteligencji, którym i ja sam dysponuję. Przechera Bruce wdał się w szalony, niesamowity, przekorny aż do bólu plan, który miał spowodować, że publisia zapomni mu naparzanie sittingbaby, i rozwód. Mianowicie wziął udział w beznadziejnym filmie i teraz można Mu tylko wypominać tylko ów czyn, w zapomnienie poszły wcześniejsze prywatne kiksy.
Genialny ruch!
Żeby do tego doszło ktoś musiał podłożyć się z gównianym scenariuszem. Padło na Disneya. Zgromadzono hałdy nonsensów i sztamp. Idealne dla celów Bruce'a. Scenariusz - zbliża się gigantyczna asteroida, którą - ha! - przegapiły wszytkie możliwe obserwatoria i sondy! Dobry facet chce ją zniszczyć i zły też, ale głupio. Dobry zwycięża, na razie. Montują ekipę, która ma rozwiercić trochę asteroidę, zapakować w szyb ładunek i odpalić. Ekipa też szablonowa: Murzyn Misiek, Lekki Świr, Podwikarz (żeby nie napisać: Dziwkarz, bo to film z wytwórni, która robiła kiedyś "Bambi", nie mylić z "Rambi"!), niejaki Ejdżi, i jeden Nieprzystosowany, co porzucił żonę. Ten dopiero miał do zagrania! Chybabym się pociął ze wstydu, ale oni pewnie nie znają takich uczuć: Nieprzystosowany, w wigilię startu, odwiedza porzuconą żonę. Ona wychodzi na ganek, jak trza - kretonowa uboga sukienka, trochę rozpięta.
- Czego chcesz? - pyta lekko załamującym się, ale nie nieprzyjemnym głosem.
Zza balustrady wyłania się Chłopczyk. Nieprzystosowanemu łzawią oczy. Chłopczyk pyta:
- Kto to, mamo?
Mama odpowiada:
- Sprzedawca...
Przypomina mi się piosenka Krysi Giżowskiej, ta z refrenem: "Nie było Ciebie tyle la-a-a-t!.. Nie było Ciebie tyle dni-i-i-i!". W poincie (treść je taka: On przychodzi po latach, a Ona go chce, ale nie może), jakiś słodki dziecinny głosik pyta: - Kto to był, mamo? Matka zbolałym głosem: - Nikt. To ktoś się pomylił...
Albo jakoś podobnie, ale równie mocno i wzruszająco.
Oczywiście Ekipa startuje. Mamy furę oślepiających zdjęć w "topgunowskim" stylu: otwarte drzwi hangaru, Ekipa na tle wschodzącego czy zachodzącego słońca, czarne kontury postaci, mocne kreski i blask nimbowaty dokoła! Full tego, kilka razy. Kto nie wierzy, niech idzie na film, ale ostrzegałem!..
No i szczyty - scenografia asteroidy!
Dokładnie w konwencji enerdowskiego filmu (enerde = NRD = Niemiecka Republika Demokratyczna, taki kraj był obok nas) "Łowcy asteroidów"! Dotychczas myślałem, że dederony wniosły do skarbnicy osiągnięć ludzkości sanmichdó trabant, a przede wszystkim racjonalne i umiejętne stosowanie koksu w trakcie, przed i po mistrzostwach i Olimpiadach, ale okazało się, że ichniejsi scenografowie obdarowali ludzkość standardem wyglądu asteroidy! Najeżona kryształowymi iglicami świetnie nadaje się do lądowania z prędkością czterysta na godzinę, Ekipa podzielona na dwie części robi to jednak i wierci. Ze szczegółów technicznych utkwiły mi problemy z transmisją, nie danych, choć to też, ale chodziło chyba o napęd wiertarki. Był już do dupy na Ziemi, ale zabrali go na wyprawę, chyba licząc, że coś mu szlachetnego odbije po drodze. Udało się.
Zwiercili.
Założyli.
Aha, zapomniałbym - jedna połowa się rozbiła i cała Ziemia szlochała. Ale nie wszyscy się zabili i Ejdżi się odnalazł, a to było ważne, bo kochała się w nim córka Bruce'a Willisa. Do tego dopiszcie sobie, obdarzeni w końcu wyobraźnią, fani, rosyjskiego kosmonautę. Podpitego i naprawiającego czułe systemy przy pomocy klucza do szyn tramwajowych. Do tego dopiszcie sobie patetyczną, bełkotliwą i niewyraźną muzykę, ciągle walącą czynelami i całą sekcją smyczkową, w celu podkreślenia Wagi Chwili! Do tego - mizerniutkie dowcipne odzywki, tak kiepskie, że aktorzy nawet nie usiłują ich jakoś wygrać, po prostu deklamują "teksty". I to było najśmieszniejsze, przysięgam!
Mówię Wam - powstał z tego taki kanał, że nawet Willis, który - jak wspominałem wyżej - chciał wziąć udział w czymś, co skutecznie oderwałoby jego nadszargnięty imidż od właściwego, postanowił jakoś jednak wybrnąć z tego, w co się wplątał. Wymógł na producencie, że to właśnie On zginie! Nie Misiek, nie Podwikarz, nie Nieprzystosowany (którego syn już wiedział, że to ojciec odwiedził go, a nie sprzedawca!), nie Ejdżi, bo córuś nań czekała i szlochała w różnych układach pantomimicznych w ośrodku w Houston. Bruce wymyślił sobie, i słusznie, że jak zginie, to w jakiś sposób, choć wszak ginie postać, a nie aktor, odkupi cały ten ładunek excrementum, jaki zaserwowali Widzom.
W każdym razie - ja Mu wybaczyłem. Cóż, życie nie składa się z samych "Szklanych pułapek" i "Moonlightów".
Ino widoki walącego się fragmentami w gruzy NY i zgruchotanego w trzy dupy Paryża zadowoliły mnie jako tako, choć nadal uważam, że 12 zł za dwa widoczki to za dużo.
Zresztą - co będę długo marudził? Przeczytajcie, sponsorowaną wszak, recenzję w NF. Nawet oni nie potrafili zmusić się do kilku soczystych pozytywnych epitetów, których nie szczędzą, gdy tylko twóórcy na to pozwolą. Tu napisali tylko "... osobliwe połączenie katastroficznej futurologii z widowiskowym kinem akcji...". Przyznacie, że nieszczególnie mocno pochwalili.
I to powinno mnie było zastanowić.
Przynajmniej Wy to zróbcie!

Tonic


LANGOLIERY (czy jak im tam...)

Cholera, nie wiem po co wskrzesiliśmy rubrykę filmową skoro (od razu) zamieszczamy w niej dwie napastliwości... Ale możemy to potraktować to jako ostrzeżenie. Recenzje rzeczy co prawda nie pierwszej świeżości (jakby to powiedział pewien bufetowy) ale zawsze - może coś was ochroni przed wybraniem się do kina lub sięgnięciem po kasetę wideo na półce w wypożyczalni.

Langoliery to kolejny kawałek sfilmowanej prozy S. Kinga - horror jak jasna cholera (albo science fiction, albo kawałek obyczajowy, albo... co kto woli...). Rzecz zaczyna się (jak to zawsze u Kinga) serią scenek obyczjowych. Grupa przypadkowych pasażerów wsiada do samolotu mającego zmierzać do miasta Boston. Wszystkim coś brzydkiego ciążyło na duszy więc pospali się jak, nieprzymierzając, ja sam, podczas oglądania tego filmu. Obudzenie było jednak mniej przyjemne niż w moim przypadku (jeśli o mnie chodzi - obudziłem się przy napisach końcowych i musiałem jeszcze zerknąć na parę fragmentów na szybkim przewijaniu). Kilkunastu pasażerów stwierdziło jednak, że oprócz nich w samolocie nie ma nikogo. Owszem, po całej reszcie pozostały pamiątki w rodzaju portfeli, zegarków, peruk, sztucznych szczęk. Już to powinno ostrzec widza przed dalszym oglądaniem kingowskiego dzieła! Dowiedzieliśmy się bowiem, że Nicość czy Szatan osobiście zabiera ludzi ubranych!!! Ot co za wspaniała protestancka moralność. Zegarków, sztucznych szczęk, pieniędzy, rozruszników serca, sztucznych włosów do Piekła (czy gdzie tam) zabrać nie możemy. Ale bieliznę, skarpetki, buty, spodnie (z metalowymi zamkami błyskawicznymi), sukienki, koszule (z guzikami przecież), kurtki?... jak najbardziej! Na golasa (tfu!) nie będzie się chodzić nawet w amerykańskim Limbo!

Mniejsza z tym. Wśród tych kilku pasażerów znalazł się (OCZYWIŚCIE) pilot (inaczej przecież nie byłoby dalszej akcji), który samolot sprowadził na lotnisko w Bangor (stan Maine) - bardzo blisko miejsca gdzie mieszka S. King (dlaczego akurat tam - zaraz wyjaśnię). Niestety port lotniczy okazał się pusty. Nie dość, że wokół żadnego żywego ducha, to jeszcze: nie ma echa, piwo zjełczałe, kanapki bez smaku, zapałki się nie palą, a rewolwer jak już wypali to kula leci jedynie kilkadziesiąt centymetrów i robi malutką rankę odbijając się od ciała ofiary. Natomiast z oddali dobiega POTWORNY odgłos CZEGOŚ CO SIĘ ZBLIŻA. Obecny wśród pasażerów autor powieści grozy (cha, cha...) objaśnia współtowarzyszom, że znaleźli się poza czasem, w przeszłości (odległej od teraźniejszości zaledwie o kilkanaście minut) i to co obserwują to jest właśnie nasza przeszłość, tak wygląda nasz świat w kilkanaście minut po "odejściu" teraźniejszości... (ciekawe skąd to wie - niestety twórcy filmu nie raczą tego wyjaśnić). Nie dość tego, ślepa dziewczyna (przewidująca przyszłość, widząca oczami innych i jakoś tam sprzężona z głównym bohaterem negatywnym) dodaje do tego upiornego obrazu dodatkowe informacje. Otóż świat przeszły pożerają Langoliery - po prostu go literalnie zjadają. Langoliery zaczynają zjadać świat w okolicach Los Angeles, kończą posiłek w okolicach Bangor (stan Maine). Co z pożeraniem "przeszłej" Polski, Wrocławia i reszty świata?... Nie wiadomo. [Przejąłem się tym niezmiernie: bowiem albo mamy swój własny "lagolierskij jeliemient" albo zwyczajnie Ojciec Rydzyk ich po prostu odpędza w cholerę...]

Chłopcy i dziewczęta grający w filmie (po śmierci zwyczajowego Nieważnego, Dobrotliwego Murzyna, Który Występuje W Każdym Filmie i Ginie Gdzieś W Środku oraz po koszmarnej śmierci bohatera negatywnego) startują i (po paru jeszcze przygodach i dwóch zgonach) lądują w Los Angeles w teraźniejszości. Uuuuuuch... Kalka z kalki. Od razu wiadomo kto zginie (nie udało się nawet bardzo sympatycznemu mordercy angielskiemu - ale ponieważ był sympatyczny, zginął przynajmniej z honorem ratując innych na własną prośbę - ot, zwykły trup ochotnik, i tak lepiej niż przypadkowozgonny Murzyn).

Niestety, całość mniej więcej na poziomie Maximum Overdrive (tegoż Kinga) ale tam przynajmniej aktorzy byli lepsi (tu: drugo- i trzeciorzędni). Notabene czy pamiętacie Maximum Overdrive? Pierwszy (i mam nadzieję ostatni) film w reżyserii samego Kinga? To też było piękne: wszystkie maszyny się zbuntowały i postanowiły dać popalić ludziom. Ponieważ w trakcie akcji kazały się jednak ludziom zatankować można więc przypuszczać, że same nie potrafiły utrzymać produkcji rafinerii i elektrowni... Było więc to swoiste, maszynowe samobójstwo! Nie wiem czym się ludzie w filmie tak przejmowali? Wystarczyło odczekać aż agresorom zabraknie benzyny, prądu, części zamiennych... i koniec pieśni.

Ach. Miałem jeszcze wyjaśnić dlaczego samolot lądował właśnie w Bangor, Maine. Jak wspomniałem w pobliżu mieszka sam King. A ponieważ szacowny autor gra w epizodach wszystkich filmów na podstawie swojej prozy więc wystąpił i w tym. Tyle, że nie chciało mu się jechać aż do Hollywood więc zdjęcia przeniesiono do Bangor...

Gin


Chcieliśmy zrecenzować jeszcze "Kontakt" z Judi Foster (także na kasetach) ale kolega, który widział film wcześniej sporządził nam najkrótszą recenzję:

- Uuuuueeeeeeeeeee!