Rozdział 5
Dumna i smagła twarz Hindusa nie była nawet zacięta kiedy dusił Vanderberga przechylonego przez kamienną cembrowinę. Mały, chudy człowieczek miał wystarczająco dużo siły w swych mięśniach, żeby unieruchomić wyższego co najmniej o głowę mężczyznę, pozbawić go oddechu i trzymać w żelaznych kleszczach aż do śmierci, aż do chwili kiedy tamten przestanie walczyć i podda się pozwalając wrzucić swe obolałe ciało do wykutej przed wiekami, wypełnionej mętną wodą studni. Major mógł użyć tylko jednej ręki. Drugą zaciskał kurczowo na jakimś pnączu usiłując nie dopuścić do krótkiego lotu w dół. Hindus zdawał się wierzyć w jego opanowanie, wierzyć w to, że do końca, aż do ostatniej chwili nie rozluźni chwytu pozwalając mu zabić się nie mocząc ubrania. Pozbawione powietrza płuca powodowały ból gdzieś w brzuchu, w okolicy bioder, brak tlenu mącił myśli. Vanderberg szarpnął się z całej siły ale straszliwy chwyt nie rozluźnił się nawet w najmniejszym stopniu. Zmusił się by puścić nadgarstek Hindusa, oparł uwolnioną dłoń na ziemi i zadał tamtemu cios kolanem między nogi. Zwykle w filmach uderzony tak aktor czy kaskader wyjąc z bólu szybował wielkim łukiem nie myśląc o niczym, a już najmniej o dalszym dręczeniu swojej ofiary... Tamten jednak był niższy, cios dosięgnął go bez impetu, trafiając w złe miejsce albo... Albo ktoś wykastrował Hindusa w dzieciństwie i takie uderzenia już nie sprawiały mu bólu.
Vanderberg usiłował zrzucić go z siebie, bić pięścią w bok, szarpać za włosy... Pozbawiony oddechu organizm słabł coraz bardziej, przed oczami pojawiały się czerwone plamy a potem
mrok. Dłoń Vanderberga błądząca wokół w poszukiwaniu jakiegoś kamienia natrafiła na coś zimnego i śliskiego... Wąż!!! Zdesperowany chwycił go i przyłożył do szyi Hindusa już w tej sekundzie wiedząc, że to nie żaden gad tylko jego własny mokry krawat, który zdjął przedtem chcąc napić się wody ze źródła. Hindus jednak, w pierwszym odruchu musiał przestraszyć się
również. Odruchowo rozwarł palce i przewrócił na plecy by stawić czoła nowemu niebezpieczeństwu. Vanderberg wbrew swojemu ciału, wbrew płucom, które zachłysnęły się tlenem, wbrew wszystkiemu co kazało mu leżeć dalej by należycie smakować nagłą ulgę zerwał się na nogi sięgając po pistolet.
Błąd. Hindus był szybszy. Kiedy zrozumiał swoją pomyłkę zerwał się z niesamowitą energią i skoczył na Vanderberga unieruchamiając go znowu. Palce majora dotknęły kolby, zdążyły
nawet odpiąć zatrzask przytrzymujący broń w kaburze ale bezpiecznik, nie mówiąc już o wprowadzeniu naboju do komory pozostawał poza ich zasięgiem. Teraz jednak, kiedy stali na
nogach, wzrost i masa Vanderberga dawała mu przewagę. Zdołał odepchnąć tamtego na jakieś dziesięć, piętnaście centymetrów i wyrżnąć go w szczękę lufą pistoletu. Hindus zachwiał się,
zawahał przez moment a to wystarczyło by nowy cios, tym razem zadany lewą pięścią, wysłał go w tył. Zerwał się równie szybko co poprzednio ale... Broń była już przeładowana a bezpiecznik we właściwym położeniu. Mała odległość nie pozwalała na pudło nawet
w tym stanie w jakim znajdował się strzelec. Pierwsza kula wbiła się w smagłe ciało gdzieś na wysokości pępka, druga strzaskała biodro, trzecia natomiast mogła chybić - Hindus leciał już w dół. Z głębokiej studni, stanowiącej centrum zagubionych w dżungli starożytnych ruin rozległ się głośny plusk.
Vanderberg opadł na kolana. Z trudem, poprzez ściśnięte, puchnące teraz gardło łapał oddech napełniający bólem całe płuca. Z trudem tylko zdołał dotrzeć na czworachach do kamiennej cembrowiny. Roztrzęsiony i dygoczący strzelił tamtemu w sam czubek głowy kiedy ta tylko wyłoniła się z mętnej wody...
Vanderberg nie wiedział co go obudziło. Męczący dźwięk powtórzył się kilkakrotnie zanim zrozumiał, że to telefon. Dłuższą chwilę nie mógł odnaleźć słuchawki i o mało nie spadł z
łóżka zanim nie przypomniał sobie, że aparat stoi tuż obok.
- Słucham?... - wyschnięte gardło wydało z siebie jakiś chrapliwy dźwięk.
- Tu Horrocks - głos po tamtej stronie był drażniąco rześki. - Pamiętasz tego faceta, którego znaleźliśmy w tunelu metra?
Ani słowa o późnej porze, żadnej próby usprawiedliwienia.
- Czy... - Major przesunął językiem po spierzchniętych wargach. - Moment.
Wyciągnięta ręka natrafiła co prawda na pozostawioną przez obsługę hotelu butelkę wody mineralnej, ale nigdzie nie było otwieracza. Która może być godzina? Pokój tonął w absolutnych ciemnościach. Cholerne zasłony nie przepuszczały nawet światła neonów z ulicy. Otworzył butelkę o kant stołu, przepłukał usta a potem wypił kilka łyków ciepłego perriera.
- Czy znaleźliście kogoś z pozostałych ludzi?
- Nie. Ciągle ich szukają, choć... - Horrocks zawiesił głos. - W każdym razie jeśli chcesz zobaczyć coś ciekawego przyjedź zaraz do szpitala.
- Która jest godzina?
- Godzinę sprawdza się na zegarku. Muszę kończyć - odgłos kroków i ciche słowa czyjejś rozmowy dobiegające ze słuchawki świadczyły, że porucznik telefonował z publicznego automatu.- Szpital Nacoma, oddział czwarty. Cześć.
- Dzięki...
Tamten jednak odłożył słuchawkę. Cięgle niezbyt przytomny Vanderberg wstał z łóżka ciągle trzymając swoją w dłoni. Dopiero trzask lądującego na podłodze aparatu oprzytomnił do trochę. Znowu śnił mu się Hindus? Szurając nogami poszedł do łazienki. Wolał nie zapalać światła. Miał wrażenie, że jego oczy nie są jeszcze na to przygotowane. Opłukał twarz zimną wodą i wrócił do pokoju, żeby odsunąć zasłony. Blask wielkiego miasta był wystarczający do tego żeby się ubrać. Vanderberg pociągnął jeszcze kilka łyków z pozostawionej przy łóżku butelki i zaczął wyciągać rzeczy z szafy.
Czy ma jeszcze szansę pozbycia się tych koszmarów? Nie, stanowczo ma już dość człowieka ze snu czychającego tylko na to, żeby zamknął oczy. Czasem, w złym okresie, widział jego twarz w każdym lustrze, za węgłem mijanych budynków, za kierownicą
samochodu stojącego obok na światłach... Hindus był jedynym człowiekiem jakiego Vanderberg zabił w swoim życiu. Był przestępcą, zabójcą, miał na sumieniu wiele ofiar,
południowoamerykańscy handlarze wynajęli go, żeby... Ach, mniejsza z tym! Vanderberg nie był nieustraszonym strzelcem, nie był "lekarstwem na zarazę", którą stanowił tamten. Jakakolwiek odpowiedzialność, bycie dorosłym... Nie, to nie dla niego. Wolał przebywać w krainie swych marzeń, szukać ukojenia, pociechy, zrozumienia. Nie spieszyło mu się do małżeństwa, nie chciał być ojcem, nie miał ochoty na pracę, która zapewni mu karierę.
Rodzina zmusiła go by starał się o przyjęcie do West Point. Dostał się, ukończył, w sumie był zdolnym człowiekiem i potrafił się dostosować ale te kilka lat spędzonych na uczelni wspominał jako największy koszmar w jego życiu. Potem znowu zanurzył się w przyjemnym błotku nie dążenia do czegokolwiek. Mimo dyplomu elitarnej akademii groziło mu, że zostanie dożywotnim majorem w jakiejś sennej kancelarii gdzieś na krańcach armijnego imperium. Nie obchodziło go to. Pozwalał nieść się wypadkom, ignorował ukradkowe spojrzenia i ciekawość w oczach otaczających go ludzi, którzy za wszelką cenę chcieli poznać grzechy za które wpakowano go w miejsce, skąd nie można było przebijać się w górę. Nie
znaczy to, że nie pragnął odmiany, ale, skoro tylko można było czekać, nie chciał decydować o niczym. Koledzy wydawali mu się zabawni z tym swoim pragnieniem jak najszybszego upodobnienia się do własnych ojców, przemożnej chęci bycia poważnym i znaczącym, oraz koniecznością posiadania żony, który wpuszczała ich do łóżka w zamian za ich pensje. Równie zabawni wydawali mu się "buntownicy", manifestujący swą rewolucję i wpasowujący swój bunt w zastaną strukturę społeczną tak by ją uzupełnić o konieczny margines. On sam stanowił dla kolegów zagadkę, problem, którego nie potrafili rozwiązać, a więc, siłą rzeczy,
zaczęli z niego kpić, odsuwać, traktować jak obcego. Vanderberg ignorował wszystkie podsuwane mu świnie, wszystkie pomówienia, szturchnięcia i kopniaki tkwiąc sobie samotnie na swym sennym posterunku. Trwałby tak marząc o idealnej kobiecie, która spełniałaby wszystkie jego kaprysy nie chcąc nic w zamian gdyby nie to, że jednostka stanęła na głowie, żeby się go pozbyć. Oczywiście, mógłby się bronić, mógłby zrobić tysiąc rzeczy, które umocniłyby jego pozycję ale... Na pewno w jakimś stopniu łączyłoby się to z cierpieniem. A cierpienie było rzeczą, od której uciekał. Nie uważał siebie za specjalnego tchórza ale z
całą pewnością był wysokiej klasy specjalistą od chowania głowy w piasek. Nie bał się zmiany tylko dlatego, że lubił dawać nieść się wypadkom i... Po prostu dał się zaangażować do ekipy
wsparcia grup do walki z przemytem narkotyków. Przeszedł odpowiednie szkolenie - zupełnie bez bólu w porównaniu z uczelnią - nauczył się kilku języków i narzeczy, to nawet było
przyjemne i pojechał gdzieś w gąszcz uganiać się za chimerą jaką było częściowe choć zaszkodzenie machinie produkującej kokę. Status doradcy prawie, że zwalniał go od odpowiedzialności za kogokolwiek, pozwalał działać wykonując czyjeś rozkazy i polecenia. Nie miał żadnych trudności adaptacyjnych, hotel w Miami, Bogocie czy wiejska chata na skraju dżungli były dla niego równie przytulne jak własny dom z czasów dzieciństwa. Nie
angażował się emocjonalnie, praca w zespołach nie była dla niego powołaniem i może dlatego też był w niej niezły. Do czasu incydentu z Hindusem.
Incydentu... - Vanderberg włożył koszulę i marynarkę. Metka na wewnętrznej stronie kołnierza drażniła skórę na szyi. - Dobrze powiedziane.
Po tym wszystkim przeniesiono go na powrót do Stanów. Przez kilka lat smagła twarz prześladowała go w snach z zadziwiającą regularnością. Nie, nie znaczyło to, że nie mógł z tym żyć, że męczył się jakoś szczególnie... Nic z tych rzeczy. Ona po prostu była. Czasem budził się mokry od potu, czasem tylko przypominał sobie rano, że coś takiego śniło mu się właśnie. Cholerne ruiny, jakby starożytni budowniczowie specjalnie umieścili tą studnię w
otoczeniu, które w jego snach tworzyło odpowiednią scenerię barwiącą zdarzenia. Mimo to żył sobie w miarę spokojnie aż do momentu kiedy okazało się, że znowu mają go wysłać do
Południowej Ameryki. Wtedy skorzystał z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby uciec. Przyłączył się do ekipy Frosta, który poszukiwał kogoś takiego jak on, a jednocześnie dostatecznie zwariowanego, żeby uwierzyć, albo udawać, że wierzy w całą tą historię z plemieniem Indian, które przewędrowało kontynent. Szlag! Przejechał wierzchem dłoni po szorstkim od zarostu policzku. Wizja czającego się za szafą Hindusa sprawiła, że
zapomniał się ogolić. Paranoja. Zdejmować teraz marynarkę i koszulę, a może ogolić się ryzykując ich zmoczenie? Nie miał pod ręką elektrycznej maszynki. Aaaaa... Machnął ręką. Pójdzie nieogolony, chociaż trudno mu było wyobrazić sobie coś mniej przyjemnego o tej porze.
Zatrzaskując drzwi od pokoju przypomniał sobie jak opuchnięty, słaniając się na nogach przybiegł do helikoptera. Jego koledzy, wszyscy czterej z automatami w rękach rzucili się
biegiem jak oddział komandosów podczas samobójczego ataku na nieprzyjacielską bazę. Był to jeden z tych nielicznych momentów kiedy zapominano o wzajemnych niesnaskach, podgryzaniu się, urazach i nienawiści. źadko zdarzało mu się doświadczyć takiej troskliwości mimo, że w zasadzie nie było czego opatrywać. Siniaki na szyi, co prawda ogromne i zdarta skóra na lewej dłoni nie wymagały szpitalnych zabiegów, ale... Chłopcy po prostu musieli się wykazać, musieli rozładować kumulującą się od napięcia energię, pokazać swą gotowość. Potem całą piątką ruszyli na przeszukanie terenu. Plac wokół studni zryty tak jakby buszowało tam stado dzików zdziwił samego Vanderberga. Nie sądził, że bili się tak długo przetaczając z miejsca na miejsce. Szybko odnaleziono zużyte łuski i podarty, mokry krawat. Mętna powierzchnia wody w studni nie była jednak zabarwiona na czerwono. Badanie jej mulistego dna, najpierw długimi tyczkami, potem za pomocą bardziej wyrafinowanych narzędzi nie przyniosło żadnego rezultatu. Ciała zabitego Hindusa w studni nie było.
Jadąc windą, w towarzystwie pracownika hotelu równie zielonego z niewyspania jak on sam, Vanderberg pomyślał o czymś jeszcze. To właśnie tam, nachylony nad powstałą Bóg jeden wie kiedy studnią poznał to uczucie, którego ponownie doświadczył kilka dni temu w podziemiach tego miasta. Tam uderzyła go dziwna, trwająca w samotności obcość. W samotności... Tak, to dobre określenie. Atmosfera rzęsiście oświetlonych wnętrz hotelu
niezbyt sprzyjała tego typu rozważaniom ale miał wrażenie, że obcość tutaj, w wielkim mieście była wzmocniona o jeszcze jeden element. To coś w kanałach... To było wrogie.
Napiszcie co ma być dalej!