Copyright © by Radosław Kot, 1999

Demony Endera

To zabawne, jak przez długi czas nie lubiłem przesadnie twórczości pana Orsona Scotta Carda. Po dawnej już dość lekturze Gry Endera skłonny byłem uznawać go wyłącznie za dobrego rzemieślnika w stylu... mniejsza o to.

Ta nagrodzona w rzadki sposób powieść jest historią pewnej manipulacji. Wcale nie tak perfidnej nawet, odtwarzającej jedynie to, co dzieje się niekiedy w sposób całkiem naturalny i nikt wówczas nie mówi o perfidii czy patologii, tylko o rodzinnej normalności. Tyle, że ta książka nie kończy się na jednym tomie - są jeszcze dwa, które prędzej czy później, bywa, że weźmie się do ręki, aby coś z nimi zrobić, na przykład przeczytać. I wtedy ta pierwsza zaczyna być słyszana jakby lepiej.

So it goes. Better late then never.

Najważniejsze w niej nadal pozostają przemiany osobowościowe, najpierw dziecka, potem przedwcześnie wydoroślałego w pewnym sensie młodzieńca. Trzyetapowe - wczesne dzieciństwo w gronie rodzinnym, trening Szkoły Bojowej i samodzielna praca nad sobą po uzyskaniu pierwszego stopnia samoświadomości.

Zacząć wypada wszelako od samej manipulacji jako takiej.

Jednym z pierwszych zadań manipulacji jest zadbać, by manipulowany nie był świadom rzeczywistego poziomu oddziaływania i tym samym był wobec niego bezradny nawet (lub szczególnie) wówczas, gdy wie, iż znajduje się pod czyimś wpływem. Najlepiej, żeby był pewien, że poznał sposoby i intencje manipulującego. Metoda sama w sobie nie jest nowa - odbija dokładnie pomysł pułapki w pułapce, kiedy to wędrujący korytarzem grobowca poszukiwacz skarbów omija odkrytą z wielkim trudem zapadnię przeznaczoną po to właśnie, by ją odkrył, i wpada następnie, nieświadom podstępu, do oddalonego ledwie o dwa kroki dołu z zaostrzonymi palami, gdzie umiera zdumiony przebiegłością budowniczych, których zwykła zapobiegliwość teraz dopiero do jego świadomości dotarła. Gdyby drugi dół nie pomógł można przypuszczać, że w zapasie jest jeszcze trzeci.

Co więcej, zdradzając na jawnym poziomie chęć oddziaływania (i motywując ją w przekonujący sposób) manipulator zyskuje zaufanie manipulowanego na tyle duże, iż potem poddana oddziaływaniu osoba tym bardziej skłonna będzie ulegać manipulacji na poziomie ukrytym, przestanie bowiem żywić podejrzenia i analizować pilnie każdy napływający od osoby prowadzącej przekaz.

Jaki możemy działając tą metodą (bardzo skuteczną) uzyskać wynik? Z reguły dobry, wszelako z jednym wyjątkiem, kiedy spieszyć się musimy z wykorzystaniem osoby zmanipulowanej zanim nam się nie znarowi.

Jest to sytuacja szczególna - gdy staramy się ukształtować kogoś tak, by rozwinął w sobie zdolność do podejmowania świadomych, niekonwencjonalnych wyborów i samodzielnej analizy rzeczywistości jak i samego siebie. Gdy zamierzamy "wyhodować" indywidualność.

Istnienie takiego wyjątku nie musi wiązać się wcale z założeniem, iż manipulator zdolny jest do altruizmu. To należy raczej wykluczyć z prostego powodu - fakt podjęcia świadomego oddziaływania na inną osobę świadczy o braku zamiaru poszanowania jej integralności i tym samym wyklucza altruizm, który skłania do akceptacji (lub tolerowania) każdego "takim, jak jest" i raczej oczekiwania na wybory, odpowiedzi tej drugiej strony, niż ich kształtowanie. O wiele prawdopodobniejsze wydają się dwie inne przyczyny: niefachowość manipulanta lub jego wielka wiara w siebie (iż poradzi sobie z obiektem także i na dalszym etapie). Ewentualne przekonanie, iż taka właśnie droga będzie właściwą dla podmiotu, któremu manipulowany ma w przyszłości służyć, co również oznacza jednak gotowość do wykorzystania jednostki dla dobra podmiotu bez pytania jej o zdanie.

Tyle kwestii etycznych, które w praktyce nie mają jednak większego znaczenia - ostatecznie podstawowym i jedynym ostatecznym kryterium oceny każdej manipulacji jest jej skuteczność. Pomijam relacje terapeutyczne (w których manipulacja bywa nieraz bardzo wskazana), gdzie sprawa jest "czysta": terapeuta jest osobą darzoną zaufaniem, ale obcą, która pobiera za swoją pracę wynagrodzenie. Przemilczam też tym razem podejście, zgodnie z którym nie da się kontaktować z ludźmi nie manipulując nimi - każda interakcja jest co najmniej mimowolnym wywieraniem wpływu. Pomijam to, gdyż skala interesującego mnie tutaj zjawiska jest nieporównanie szersza.

Oto mamy społeczeństwo do cna konformistyczne, które staje przed zagrożeniem. Umysły poddane bez reszty zespołom sztywnych ról społecznych nie są zdolne mu sprostać. Zachodzi potrzeba wyhodowania materiału na dowódcę i wodza, kogoś myślącego innymi kategoriami, niż dostępny dotąd "materiał ludzki".

I tutaj rodzi się pierwszy problem - nie da się wtłoczyć nonkonformisty w mundur. Znaczy - technicznie wykonalne, ale ktoś myślący samodzielnie nie podda się sztywnej, ogólnowojskowej logice, nie stanie się myślącym kategoriami "dobra społecznego" marszałkiem. Nie będzie zdolny do dowodzenia siłami ludzki, gdyż jako indywidualność będzie zawsze traktował podwładnych jako równoważne mu indywidualności, a nie jako "mięso armatnie", nie będzie gotów poświęcać ich "dla sprawy" pamiętając odruchowo, że z ludźmi ma do czynienia, a nie z numerami w ewidencji.

Trzeba zatem uczynić go takim wodzem, który nigdy nie dostrzeże podwładnych. Wodzem, który będzie dowodził nie wiedząc, że dowodzi, przez co nie zadziała u niego naturalny odruch blokujący pożądane militarnie możliwości decyzyjne - jestem odpowiedzialny za czyjąś śmierć.

Zaczyna się zatem eksperyment. W ilu rodzinach, trudno powiedzieć. Podejrzewam, że w bardzo wielu. My obserwujemy tylko jedną, która otrzymała pozwolenie na trzecie dziecko. Otrzymała je dlatego, gdyż profile osobowościowe dwóch żyjących już w tej rodzinie dzieci były nader obiecujące. Łagodna, myśląca i współczująca siostra oraz skrajnie konformistyczny brat. Z jednej strony sadysta mający zamienić życie młodszego brata w rodzaj piekła obrzydzającego postawy konformistyczne (co uczynił skutecznie), z drugiej wzór skłaniający do refleksji, rozwijania wrażliwości i empatii. Co ciekawe, rodzice nie byli zapewne brani przesadnie pod uwagę jako elementy kształtujące - dziecko miało zostać dość wcześnie od nich oddzielone i poddane dalszemu wychowowi instytucjonalnemu. Drugą stroną wpływającą miały być grupy rówieśnicze - występujące również w charakterze opresorów odpychających dziecko od uczestnictwa w rytuałach społecznych, zniechęcające go do szukania źródła poczucia bezpieczeństwa w obrębie grupy, skłaniające do rozwijania raczej pojedynczych, w tym przypadku kompensujących, interakcji.

Mieliśmy zatem otrzymać materiał na nonkonformistę. Wedle recepty - odebrać poczucie bezpieczeństwa, które zapewnić potrafi rodzina, odebrać poczucie bezpieczeństwa związane z uczestnictwem w grupach rówieśniczych, podsunąć zaś możliwość szukania go w przyjaźni (kontakty z siostrą) i starannie wyselekcjonowanych, odosobnionych kontaktach. W ten sposób dostajemy kogoś, kto skazany jest na własny osąd (gdyż grupa nie jest dlań autorytetem), kto musi myśleć samodzielnie, gdyż inna droga nie została mu dozwolona. Najpierw zmuszony do samotności (poprzez umiejętne skłócanie go z grupą, gdy sama jego odmienność nie wystarczała), w drugim rzędzie pchnięty potrzebą kontaktu ku jemu podobnym (w jakiś sposób) i dostarczonym zapobiegliwie indywidualnościom, sam stał się dla siebie wyrocznią, która wszakże umiejętności nawiązywania kontaktu nie zatraciła. Eksperymentatorzy dokonali tego, co w życiu chociaż także przebiega, to jednak nie w aż tak udanej formie.

Procesy wychowania, które w sytuacjach życiowych zmuszają do wczesnego rozwinięcia postaw nonkoformistycznych, spychają zwykle w samotność. Uczą swoistej samodzielności, jednak nie uczą kontaktowania się z ludźmi - którzy na wczesnym etapie życia dziecka okazali się opresorami i takimi w zasadniczym, nieufnym wizernku pozostają. Czasem przypadek sprawia, że dziecko z tego stanu wychodzi, jednak naprawdę skuteczną metodą może być dopiero manipulacja - czyli podsunięcie (zgodnie z najlepszą amerykańską szkołą eksperymentowania) po kolei kilku osób na tyle umotywowanych podobnymi potrzebami, by zdołały przełamać (biernie, samą swoją postawą skłaniającą do zaufania, a nie czynem) bariery obronne okopanego w samotności osobnika, który zwykle choć szuka kontaktów i na własną rękę, to jednak szuka takich, które będą dlań "bezpieczne": dość mając bycia obiektem obojętności czy wrogości rodzicielskiej (co bezwiednie odbiera właśnie jak rodzaj wykorzystania, krzywdy, manipulacji) nie chce widzieć wkoło siebie osób mogących wykorzystać go ponownie.

Dodatkowym problemem staje się też kwestia życia emocjonalnego, które nie ma szansy na rozwinięcie - eksperymentatorzy nie chcąc marnować cennego materiału, pracy i środków, starają się zaradzić i temu, co okaże się zresztą ich sporym (z punktu widzenia eksperymentu) błędem pomimo, że w zasadzie znaczącego sukcesu w swych staraniach (na tym polu) nie osiągnęli.

W przypadku Andrewa Wiggina zwanego Enderem role biernych moderatorów otrzymuje kilkoro starannie dobranych do towarzystwa chłopcu przyjaciół i przyjaciółek oraz jego rodzona siostra.

Jak przebiegły te kontakty - wiemy. Ender wykonał zadanie, został wykorzystany, wyciśnięty, zmuszony ostatecznie do uświadomienia sobie, iż dokonał bezwiednie holocaustu. Cóż naprawdę mogło się u niego wówczas pojawić?

Nie sądzę, by poczucie winy. U osób tak ukształtowanych silne, zdolne do sterowania zachowaniem poczucie winy jest trudno wzbudzić. Są zbyt skoncentrowane na sobie, na własnych osądach, zbytnio kierują się samodzielnymi ocenami, by przyjąć społecznie podawane, a w każdym razie z zewnątrz w gruncie rzeczy płynące (choć zwykle u przeciętnych ludzi zinternalizowane, u innych wbudowane w podświadomość) sposoby etycznego szacowania swoich czynów. Tworzą własną miarę wartości odnoszącą się raczej do zinternalizowanych (i świadomych) odpowiedzi na pytania: czego sam pragnę?, co pragnę dać innym?

W przypadku Endera kolejność powyższych pytań jest odwrócona, co nie jest niczym dziwnym biorąc pod uwagę sposób jego wczesnego wychowania, zaś niepowodzenie eksperymentatorów polegało na tym właśnie, że choć próbowali zmienić kolejność owych pytań, by uczynić ego chłopca wolnym od wczesnodziecięcych skrzywień typowych dla osób pozbawionych potrzebnych stadnym gniazdownikom sygnałów, to (1) choć nie udało im się to tak do końca, wszelako (2) rozbudzili w nim refleksję nad tą sferą własnej osoby.

Skutek jest z jednej strony dobry - Ender nauczył się dbać o siebie zanim jeszcze zadał sobie po raz pierwszy pytanie o własne potrzeby (to właśnie był częściowy sukces eksperymentatorów). Z drugiej zaś - zrodziło to niepokój, wprowadziło we własne osądy swoisty element odpowiedzialności - na ile moje czyny skierowane na innych okazały się sprzeczne z tym, czego dla nich pragnę. Ktoś z zewnątrz patrzący mógłby nazwać to poczuciem winy, jednak to tylko pozór. Poczucie winy paraliżuje, niewoli, skłania do poddania się, bierności, autodestrukcji. Ender przeżywa wprawdzie liczne wątpliwości, jednak dla niego owa sprzeczność pomiędzy czynem i zinternalizowanym pragnieniem staje się bodźcem do nieuniknionego działania. Skoro pojawiła się sprzeczność - najpierw trzeba sobie wyjaśnić, jak taka sytuacja mogła zaistnieć, potem poszukać sposobu przywrócenia wewnętrznej równowagi wynikającej z poczucia wyrządzenia krzywdy, z poczucia sprzeniewierzenia się nie tyle innym (społeczeństwu, przyjaciołom), ale sobie samemu.

I tak rodzi się Mówca Umarłych - osoba dostrzeżona w swym potencjale przez same mimowolne ofiary Endera. Ktoś czujący wewnętrzny nakaz opowiadania o tych, którzy byli, niekoniecznie w sensie fizycznym. Ktoś próbujący pojąć stany psychiczne i przemiany innych podobnie, jak ogarnąć stara się swoje własne i udowadniający, wciąż na nowo, iż oni też są istotami czującymi, zmiennymi, z przyrodzenia godnymi tego, by istnieć, by ich zauważać.

W tymże też miejscu Ender wymyka się eksperymentatorom, którzy specjalnie zresztą na tym nie boleją. Zrobił już swoje, może odejść. Do czego odejdzie - ostatecznie okazuje się, że to jego własna sprawą, to już nikogo z inkryminowanego grona zasadniczo nie obchodzi.

Nawiązując do jednego z wcześniejszych akapitów można dodać, iż Ender po prostu miał dużo szczęścia. Pozwolono mu odejść, gdyż zasadniczy tok eksperymentu toczonego przez ludzi dobiegł końca. Manipulacja spełniła swoją rolę. W światach mniej powieściowych obrabiany obiekt zostałby w tym momencie albo usunięty, albo sam się usunął, albo nie przestałby być obiektem manipulacji, tyle że na kolejnym poziomie.

Pewniejsza wydaje się wersja usunięcia - skoro wyhodowaliśmy sobie tak silnego nonkonformistę, musimy mieć świadomość, że trudno będzie utrzymać go w ryzach, szczególnie że dość ma samoświadomości by pojąć, co mu zrobiliśmy. Należy oczekiwać, że się zbuntuje. O ile wcześniej nie wbudowaliśmy mu dość silnych uwarunkowań, przestanie nas słuchać (ale uwaga - taka osoba potrafi rozbijać uwarunkowania, również silne, nawet działając od wewnątrz, co dla np. behawiorystów jest zapewne zjawiskiem, o którym jeśli nawet słyszeli, to wiary nie dali). Na oddziaływanie poprzez poczucie winy (jak wspomniałem wyżej) nie ma co liczyć. Zostałoby wpływanie poprzez emocje, te jednak bywają u kogoś podobnie ukształtowanego podległe logicznemu myśleniu (kompensacyjnie) w takim przynajmniej stopniu, by nie dało się prosto nimi sterować. Mówiąc inaczej, osoba pokroju Endera nie lubi, gdy emocje nią pomiatają i zwykle odczuwa je nie na tym poziomie, gdzie większość przeciętnych ludzi. Pozostałby szantaż (może być nieskuteczny, dla szantażysty wręcz ryzykowny), proste uwięzienie, pranie mózgu i co tam jeszcze z bogatego przecież arsenału ciemiężenia bliźnich.

Tak zatem Ender odchodzi wolny.

Nie do końca wprawdzie, bo skutkiem mających służyć znalezieniu równowagi wyborów przyjął na siebie dwa zobowiązania. Ocalenia śladu tych, których prawie (jak się okazuje) zniszczył i odczytania i wypowiedzenia śladów tych, którzy tak lub inaczej przemijają obok niego.

Fakt, iż zniszczenia nie dopełnił (ocalała Królowa Kopca) wskazuje już jednoznacznie, iż nie o winę tu chodzi, ale o sam fakt podjęcia pewnego sprzecznego z własnymi przekonaniami, potrzebami działania. Gdyby proste odkupienie w grę wchodziło, zasadzenie owej królowej mogłoby rachunek wyrównać, grzechy odpuścić i tak dalej. Z tym, że to byłoby zachowanie konformistyczne, a problem Endera nie znajduje się "na zewnątrz", ale w nim samym.

Stąd naczelnym zadaniem, które stawia przed sobą, to wejście w postać Mówcy Umarłych. Kogoś uczącego się przyjmować innych, akceptować ich myśli i rozumieć czyny, starać się myśleć tak jak oni myślą nawet wówczas, gdy tok ich myślenia odmienny jest ze szczętem od nawyków Endera. Wiggin zaczyna świadomie rozciągać swój nonkonformizm coraz dalej. Na wszystko i na wszystkich, każdemu bytowi przyznając prawo już nie tylko do istnienia, ale i do odmienności. Normę zinternalizowaną wreszcie - ja jestem inny i mam prawo być taki właśnie - przenosi na innych - i jest to jedyna możliwa konsekwentna postawa, postawa hiperasertywności.

Czemu tak właśnie czyni? To odpowiedź na wcześniejszy drastyczny kontrast pomiędzy mimowolnym wprawdzie, ale realnym i dotkliwym dokonaniem a pragnieniem. To ma być wybór gwarantujący, iż drugi raz czegoś podobnego nie popełni.

Wybór połączony wszakże z drugim, wynikłym po części z emocjonalnych osobliwości Endera - wyborem nieuniknionej samotności. Przyznając wszystkim bytom prawo do samostanowienia, nie można się z żadnym z nich trwale związać, nie można po żadnym z nich tego oczekiwać, gdyż oznaczałoby to wywieranie nań wpływu (a poniekąd nadwrażliwy na tym punkcie - wedle standardowych kryteriów - Ender właśnie przed tym, w każdej postaci, w hiperasertywność ucieka). Tak to wygląda przynajmniej na pierwszy rzut oka.

W rzeczywistości Ender do końca tego wyboru nie dokonuje. A raczej, w pierwszym rzędzie próbuje obejść jego reżimy. W drugim - przenosi kontakty na inną płaszczyznę. Czemu? Zapewne dlatego, iż starając się rozumieć innych, musi ich jednocześnie akceptować, być z nimi, a pełna samotność oznacza odrzucenie otoczenia. Poza tym - wspomniane osobliwości emocjonalne uniemożliwiają mu programowe odcięcie się od innych przy kultywowaniu jednocześnie jakiejkolwiek aktywności. Ender nie może działać w zupełnej próżni emocjonalnej, że o intelektualnej nie wspomnę. Dla niego samo wejście w interakcję oznacza uwolnienie jakiejś dozy emocji. Ta cecha wydaje się być niezbywalną, co więcej, sam Ender wyraźnie uważa ją za pewną istotną, prywatną wartość i wcale nie chce się jej pozbywać.

Obejściem reżimów jest kontakt z umysłem sztucznym, Jane. Czysto intelektualny, dający jednocześnie poczucie omnipotencji, staje się namiastką interakcji i zaspokaja naturalną (charakterologiczną) potrzebę Endera "posiadania" kogoś bliskiego i jednocześnie (zapewne nie do końca uświadamianą) "bycia dla kogoś". Jest to kontakt przede wszystkim "bezpieczny", czyli nie dozwalający na pełny wymiar interakcji i tym samym nie prowadzący do powstania tego ryzyka, którego Ender pragnie przede wszystkim uniknąć. Również i przez to, że nie ma on tutaj do czynienia z prawdziwą istotą ludzką, co pozwala obejść własne "blokady".

Ender, jako dziecko odrzucone (nie wedle klasycznego życiowego scenariusza, ale jednak, na dodatek w oparciu o ten właśnie element zmanipulowane) odczuwa potrzebę uczestniczenia w jednej, wiodącej, zajmującej szczególne miejsce, interakcji. W miarę poznawania własnego charakteru ta potrzeba mogła w nim słabnąć, jednak tkwi ona na tyle głęboko w strukturze osobowości, iż jest praktycznie (bez częściowej destrukcji psyche) nie do usunięcia. Można przejawy jej łagodzić, jednak podstawowe struktury motywacyjne pozostają z nią w słabszym lub silniejszym związku. Stąd i Jane jest mu nader potrzebna i chociaż może okazać się zdolny zerwać ten kontakt na chwilę, to jego permanentny brak okazuje się dlań prawdziwą katastrofą.

Przeniesienie ich na inną płaszczyznę, to między innymi próba nawiązywania kontaktów empatycznych na prostych i średnio złożonych poziomach. Spełniając rolę surogatów kontaktu pełnego, pozwalają na kompensacyjne zaspokojenie niektórych potrzeb emocjonalnych. Tutaj widzimy, jak istotną rolę odegrała w jego wychowaniu siostra, element we wczesnej fazie manipulacji niezbędny.

Czyniąc się Mówcą, Ender staje się tym samym wyzwaniem dla reszty ludzi. Jako silny nonkonformista biegły w "czytaniu" innych i analizowaniu ich motywacji nie odczuwa typowo konformistycznych (czy wypada, czy nie urażę) skrupułów przed pełnym wnikaniem w życie innych z intencją zrozumienia ich (w pierwszym rzędzie, to jego własna potrzeba) a następnie objaśnienia i wypowiedzenia. Gotów jest sięgać do samego dna nie czyniąc żadnej różnicy między tym, co dla przeciętnych ludzi (żyjących poza tym wciąż w kulturze uwarunkowanej religijnie) jest dobrem czy złem, cnotą czy grzechem. To tylko jedne z możliwych warunkowań. Nie oznacza wcale, iżby Ender odrzucał to, co dziś zwiemy czasem metafizyką, by nie dostrzegał demonów czających się po różnych kręgach naszej psyche. Potrafi jednak intuicyjnie wręcz odróżnić, co jest grzechem w znaczeniu społecznym (narzuconą społecznie normą oceny), co w indywidualnym (subiektywnym poczuciem zła), co jest demonem wyobrażonym (lękiem związanym z perspektywą podołania roli społecznej) a co demonem osobistym (lękiem poprzedzającym siłowanie z samym sobą).

Mówca staje się ucieleśnieniem pewnego ideału - kimś zdolnym przejść każdą barierę kulturową (gdyż dla niego bariery te, konformistyczne, interpretacyjne, nie istnieją), każdą barierę lękową (poprzez nazwanie jej), zneutralizować każde poczucie grzechu.

Dla Endera grzech jest wynikiem niedoinformowania. Poczucie to (tak obiektywne, związane z konfliktem ról społecznych, jak i subiektywne, wynikłe z konfliktu zinternalizowanych wartości) pojawia się wówczas, gdy nie potrafimy uświadomić sobie pobudek własnego działania. Rodzi się zagubienie, z niego zaś wyrastają lęki. Można stwierdzić tutaj, iż wszystkie one sprowadzają się do jednego lęku zasadniczego - lęku przed wolnością, tutaj - przed wolnością wyboru, gdyż jedynie wolny, w pełni świadomy wybór mógłby sytuację lękową zakończyć, niwelując tym samym w jednostce poczucie uczestniczenia w grzechu, o ile takie odczuwała.

Bierze się zatem do wyczerpującego informowania słuchaczy o nich samych (uprzednio osoby czy kultury "odczytawszy"). Wielu szokuje, nazywając wszystko po imieniu, jednak inaczej uczynić nie może. Chce sprawić, by ujrzawszy swój możliwie jak najpełniejszy obraz stali się zdolnymi do czynienia świadomych wyborów. Nie zmusza ich, a jedynie daje szansę. To ma odróżniać go od wszystkich, którzy trudnią się manipulacją - miast oczekiwać czegokolwiek od słuchaczy, on stwarza im "warunki do pracy", po czym odsuwa się, robi im miejsce, jakby chciał przekazać w ten sposób sygnał pełnej afirmacji i poszanowania owej wykształcanej właśnie wolnej woli osób, których życie przyszło mu potencjalnie odmieniać.

Przebieg sesji wypowiadania przypomina terapię grupową, z tą wszakże różnicą, iż Ender nie tylko opisuje zaszłości, ale również obserwuje sposób odbierania owych informacji przez słuchaczy i w razie potrzeby interweniuje - według tego samego klucza, czyli całkiem wprost objaśnia ich odczucia na metapoziomie zapobiegając skumulowaniu się bodźców mogących prowadzić do zachowań niweczących skutki terapii. Nie dozwala też w ten sposób na reakcję przedwczesną (niepełną, zastępczą, zachodzącą jeszcze na poziomie "umarłego", pojawiającą się zamiast późniejszej reakcji "zradzającej").

O tyle właśnie, dzięki obecnemu podczas sesji potencjałowi odmiany, jest Mówcą Umarłych - przemawia głównie o tych, którzy byli (czyli - skoro chłoną jego słowa, to już tacy nie są, nie muszą być) do tych, którzy mają (mogą) się narodzić (właśnie poród swój, zmianę, rozpoczynają).

Z czasem pojawia się więcej Mówców, jednak nie każdy może Mówcą zostać - wymaga to specyficznych cech osobowości, które w Enderze zrodziły się w trakcie eksperymentu, w warunkach niemal sterylnych, a wzmocnione zostały jego osobistą traumą.

W tej postaci Ender zastyga na wiele lat. Nie można nazwać go osobowością niedorosłą, chociaż z pewnością jest osobowością nie w pełni ukształtowaną. Podążając trudno do końca powiedzieć za czym, decyduje się na związek z kobietą. Niewątpliwie, kieruje się w tym również i emocjami, jednak pozostaje wrażenie, jakby podstawowymi motywami były: dążenie do "normalności" (czyli jakieś nieświadomie podszeptujące to i owo elementy konformistyczne), opiekuńczość mająca wprawdzie ujście dzięki roli Mówcy Umarłych, która wszelako nie pozwala na doznawanie i okazywanie czułości, nie pozwala, podobnie jak w przypadku kontaktów z Jane, na nawiązywanie kontaktu fizycznego. To akurat może potwierdzać rodzaj żalu odczuwanego przez Endera po późniejszej utracie żony - w myślach przywołuje przede wszystkim bliskość opartą na przyzwyczajeniu do samej obecności - możliwości rozmowy, dotknięcia.

Nasuwa się przy tej okazji refleksja jeszcze jedna - sfera intymnych przeżyć także zdaje się być u Endera dość silnie zablokowana. Nie w tym rzecz, iż traktuje on owe kwestie nader poważnie, osobiście, ale w wyraźnym braku przejawiania przez lata podobnych potrzeb. Możliwe, że i one, podobnie jak wiele innych potrzeb Endera, uległy stłumieniu na tyle silnemu, iż cała sfera intymna znalazła się poza obszarem, który pragnąłby zaspokajać, o którym gotów byłby myśleć jako o swoim własnym. Jeśli ten właśnie mechanizm zadziałał, mógł on zapewne wpłynąć wręcz na poziom popędu Endera, mocno go ograniczając.

Przez cały czas związku nie potrafił zerwać kontaktu z Jane - co stało się poniekąd jedną z przyczyn rozpadu małżeństwa (stała, chociaż nieuchwytna wprost obecność trzeciej strony zakłócająca przebieg mocno osobistej, intymnej interakcji). Jednak dla Endera rezygnacja zeń byłaby niemożliwa - on składał sobie z pojedynczych interakcji, z każdej wybierając co innego, co w niej było najważniejsze, surogat interakcji wiodącej. Można powiedzieć, że pod względem emocjonalnym Andrew Wiggin nie zdołał wciąż, mimo coraz poważniejszego wieku, dorosnąć. Miast rozwijać osobne z założenia interakcje rozproszone, on wiedziony pragnieniem dziecka odrzuconego, wciąż szukał tej najważniejszej. Doświadczenia zebrał dość, by nie ulec impulsowi, nie próbować pragnienia owego realizować wprost (lubo zostało ono na tyle solidnie zablokowane), jednak bezwiednie zdaje się wciąż do niego dążyć.

Drugą przyczyną rozpadu związku jest nonkonformizm Endera - a raczej uznawany przezeń odruchowo prymat intelektu nad uczuciami. W przypadku tak dlań jednoznacznym, jak konflikt z odłamem społeczeństwa Prosiaczków, uznaje w pełni cudze prawo do decydowania (postawa nonkonformistyczna), co na osobie kierującej się raczej uczuciami (Novinha) robi wrażenie chłodu, obojętności, wręcz okrucieństwa.

Ktoś by powiedział: Ender nie potrafi kochać. Można to tak określić - własne jego potrzeby, w tym i emocjonalne, uległy zablokowaniu. Sam niezbyt potrafi je artykułować, ich ujawnienie się przyjmuje ze strachem, wręcz przerażeniem. Okazją po temu jest podróż w kontinuum pozwalające na obiektywizowanie bytów wyobrażonych. Wracając stamtąd Ender nie tylko odczuwa spory dyskomfort z powodu, cóż to się wśród jego pragnień ujawniło, ale przede wszystkim za sprawą samego faktu ich ożycia.

Co więcej, dopiero to doświadczenie zdaje się odblokowywać Endera. Pod koniec trzeciego tomu, Ksenocydu, widzimy znów chłopca Endera, który ma szansę wkroczyć w kolejny etap dorastania. Już wie, że dążenie do zrozumienia wszystkiego i wszystkich nie uchroni go przed popełnianiem błędów, krzywdzeniem innych, sprawianiem im bólu. Choćby i dlatego, iż nawet jeśli pojmie i opanuje lub skanalizuje swoje emocje, zostają jeszcze emocje innych. To w pierwszym rzędzie. Po drugie - nawet on nie zdoła zrozumieć wszystkiego (jak w przypadku potencjalnego rozumnego obcego, descolady), nie zdoła przełożyć wszystkiego na język działań, szczególnie, gdy w grę wchodzi zachowanie i postawy szerszej społeczności. Co więcej, mimo wcześniejszego przekonania, również i siebie, swojej podświadomości, do końca nie spenetrował (skoro go zaskoczyła), tak zatem silna samokontrola nie "załatwia" sprawy. Jego osobowość nie uległa (jak chyba w błogiej nadziei sądził) petryfikacji, wciąż jest sktrukturą dynamiczną.

Tak zresztą można być określić kierunek ucieczki Endera na wiele lat - od czasu przejścia traumy po wojnie z robalami, po czas wielkich przemian na Lusitanii - Ender próbuje zastygnąć. Próbuje ułożyć sobie życie jakby nie oczekiwał już żadnych nowych doświadczeń, jakby nic w życiu nie miało go więcej zaskoczyć, jakby miał siebie za odpornego wreszcie na bodźce, jakby "uregulował swój stosunek" do sfery emocjonalnej. Pędzi życie dobre, z wielkim pożytkiem dla innych, jednak z małym (w gruncie rzeczy) dla siebie. Zagipsował w sobie co przeszkadzało, wykalibrował pragmatycznie to i tamto, nastawił się hiperasertywnie i nie był więcej groźny. Tak sądził i to mu miało wystarczać.

Pod koniec trzeciej książki, w nastroju łagodnej depresji (kojonej mocno przez obecną wciąż Jane, której niepełność interakcyjna jakby do Endera wyraźniej obecnie docierała), Andrew Wiggin bierze się (zapewne) za dalsze poszukiwania samego siebie, chociaż w danej chwili nie wie jeszcze, czy, skąd i dokąd uda mu się wyjść. Po raz pierwszy widzimy go doznającego poczucia rzeczywistego osamotnienia i pocieszającego się - bo wie, że nikt inny, równie jak on realny (Jane nie jest jednak istotą z krwi i kości), z pociechą mu nie pospieszy, czyli - sam będąc Mówcą Umarłych nie może (mając siebie dotąd za rodzaj monady) liczyć na podobną pomoc, chociaż czuje, jakby właśnie "umierał". Na razie jest przekonany, że znów będzie musiał poradzić sobie sam. Lub prawie. Pociecha zaś tkwi w tym, że skoro okazało się, iż w ogóle jakieś niedestruktywne uczucia potrafi przejawiać, to nie jest aż tak źle.

Niemniej - w tej akurat chwili pewien swoich sił jeszcze nie jest, nadzieja (czy pokusa nowego) jeszcze się nie obudziła, istnieje jedynie jako ogólny, mocno niepewny zarys podpowiadany przez dotychczas tkwiący w Enderze zasadniczy optymizm i zapewne świadomość, iż jedną taką przemianę kiedyś (w innej wszakże sytuacji) już przeszedł, zdołał już kiedyś znaleźć drogę wyjścia z innej, może podobnie groźnej opresji.

Nie jest to wszystko, co o Enderze można napisać, podobnie jak nie jest co cały Orson Scott Card. Powiedziałbym, że wyliczyłem jedynie co najważniejsze demony gnębiące chłopaka, któremu dany był los taki sobie, ogólnie nie do pozazdroszczenia, ale który miał dość zwykłego szczęścia, by mieć szansę sobie z tym poradzić, zaś dzięki sztafażowi SF otrzymał jeszcze nieco dodatkowej pomocy, która w życiowych historiach dzieci odrzuconych za bardzo się nie zdarza. O tyle właśnie science fiction, zauważyłbym, góruje nad innymi typami literatury bez potrzeby uciekania w dosłowną baśniowość. C.B.D.O.

Radosław Kot