Wstepniak

Hop, hop... Tak se ustaliliśmy z Tonikiem, że wszystkie wstępniaki będę odtąd pisał JA! Czyli GIN. Ładnie się wytłuściłem, co? Zna się ten HTML jak własną żonę... Wstępniak już móóóóóóóój na wieki!!! No to...

Do roboty!

Judzenie i podnoszenie nastrojów lokalnopatriotycznych nigdy nie leżało w mojej naturze. Jednak muszę przytoczyć pewną anegdotę. Pojechałem kiedyś z kolegami nad jezioro. Rozbiliśmy namiot. Upiliśmy się w cholerę. Ognisko płonie, noc zapada, już zaraz pójdziemy wymiotować, a potem spać... Słowem sielankowa atmosfera. Jak to na wakacjach. No niestety... Przy ognisku odległym raptem o piętnaście kroków siedzi grupa facetów i zaczyna gadkę w tym tonie: "Wrocławianie to ch[...]e! Ale zaraz damy wam wp[..]ol! Skur[...]ny! Wrocław to kloaka!". Nie, żebyśmy byli jakoś przesadnie przepojeni miłością do własnego miasta. Ale... zrobiło się głupio. Ich dziesięciu, nas czterech. Zwiewać nie ma gdzie. Za nami gęsty las, po lewej, właśnie oni, po prawej jezioro, a z tyłu kilka wojskowych namiotów ustawionych pod sznurek. Miny mieliśmy kiepskie. Ze dwóm naszym nawet wymiotować się odechciało. A tamci: "Wrocław to c[..]y! Skur[...]ny!". Szlag! I co tu odpowiedzieć siedząc we czterech naprzeciw dziesięciu? Spojrzenie w bok, a tam dzika ciemność... Szlag jeden wie czy lecąc w panicznej ucieczce na oślep przypierniczy się głową w drzewo czy raczej wpadnie do jeziora. Tamci, przy obcym ognisku, wyraźnie tracili cierpliwość. Zaczęli wstawać. "No to teraz wam przy[...]limy!" Prawdę powiedziawszy nie czułem w sobie ducha polskich kawalerzystów spod Kircholmu. Jeśli miałbym Wam przybliżyć swój ówczesny stan ducha to skłaniał się on raczej... ku cesarzowi Napoleonowi! Ale z okresu odwrotu spod Moskwy. Tamci wstali. W rękach mieli już butelki i kije. Ja zastanawiałem sie po ilu krokach na oślep, w ciemności nastąpi moja Berezyna. Faceci ruszyli w naszym kierunku. Najbardziej zatwardziali pijacy wśród nas wytrzeźwieli błyskawicznie.

Bóg jednak czuwał. Nagle otworzyły się wejścia wojskowych namiotów i wyszło z nich ze czterdziestu facetów w identycznych dresach. Podeszli szybko i stanęli za plecami napastników z sąsiedniego ogniska.

- Jesteśmy studentami Akademii Wychowania Fizycznego - przedstawił się uprzejmie jeden z tych w dresach. - Czekaliśmy w namiotach... w ciszy... specjalnie na tą chwilę.

Prowodyr napastników przełknął ślinę.

- A z jakiego jesteście miasta? - spytał stosunkowo cicho, jeśli za skalę porównawczą wziąć jego poprzednie okrzyki.

Facet w dresie owinął sobie pasek wokół prawego nadgarstka. Potem uśmiechnął się lekko i powiedział:

- Zgadnij!

Nie będę opisywał żenujących scen, do jakich potem doszło. Odpowiednie opisy znajdują sie w aktach policji. Fakt, że jeszcze żyję może naprowadzić Was na odpowiedź z jakiego miasta byli faceci w dresach. Nie to chciałem powiedzieć.

Patriotyzm lokalny to coś co zanika w wielkich miastach.

Gdzieś tam jeszcze tli się (albo i wybucha mocnym płomieniem) w małych miasteczkach - ostatnio można to było zaobserwować przy okazji ustalania liczby województw. Nie bardzo mogę tego zrozumieć. Mam wrażenie, że mieszkańcom Warszawy, Poznania, Łodzi, Krakowa czy Wrocławia jest zupełnie obojętne czy ich miasta nazwie się wojewódzkimi, powiatowymi czy wręcz wioskami. Opole natomiast walczyło, prawie, ze z bronią w rękach o utrzymanie statusu województwa. Dlaczego? Nie wiem. Przedstawiając się komukolwiek nie mowię raczej: "Jestem z miasta wojewódzkiego!!!" Zresztą nie wiem czy podniosło by to czyjkolwiek prestiż gdyby powiedział: "Jestem z Koziej Wólki Dolnej, miasta wojewódzkiego i bardzo ważnego".

Ukułem kiedyś taką teorię jak poznać miasto duże od "dużego inaczej". Spróbujcie powtórzyć to doświadczenie. Jeśli znajdziecie się w nieznanej wam miejscowości - wystarczy wejść między ludzi i krzyknąć: "Ale się znalazłem w zapadłej dziurze!". Mieszkańcy Warszawy, Łodzi, Krakowa, Poznania, Gdańska czy Wrocławia zakrzykną natychmiast chórem: "STARY, MASZ RACJĘ!!! BRAWO! NARESZCIE KTOŚ TO GŁOŚNO POWIEDZIAŁ...". Jeśli jednak będziecie krzyczeć tak w mieście "dużym inaczej" to musicie pamiętać, że czynicie powyższe na własną odpowiedzialność. Ponieważ albo dostaniecie po ryju, albo wszyscy zaczną argumentować, że wprost przeciwnie, miasto jest duże, piękne (z pełną dozą samouwielbienia), świetnie zorganizowane (z falszywą skromnością), ma obwodnicę (z urażoną godnością) i dodatkowo zostało założone przez Wielkiego Księcia Jakiegośtam już za czasów pierwszych chrześcijan (z ogromnym ładunkiem dumy), a poza tym jest jedyną miejscowością w Polsce, którą Prusacy obronili przed Napoleonem (I co? Docenisz ten fakt, palancie?)...

Czy jakikolwiek Szczecinianin powie wam, że jego miasto jest piękne i dobrze zorganizowane? Czy jakikolwiek Warszawiak wie, w którym roku zapadła decyzja o budowie obwodnicy? Czy jakikolwiek Łodzianin pasjonuje się przebudową koszar na supermarket? Odnoszę wrażenie, że za Chiny Ludowe ich to nie obchodzi ni w ząb. Owszem, miło jest popatrzeć jak powstają nowe, śliczne budowle, ale też słyszę już komentarze Poznaniaków czy Krakusów: "Kurde! Nie ma gdzie zaparkować przez tych budowlańców", "Psiamać! Znowu idioci zrobili korek!", "Radnymi miejskimi warto by ozdobić uliczne latarnie! - wszystko to banda nieudańców".

Dochodzi do pewnego rozwarstwienia (mam nadzieję, że chwilowego). Ale za nim o tym powiem, mały przykład: byłem ostatnio w pewnym małym miasteczku. Pewien tubylec poskarżył mi się, że czuje coś co określił mianem "odpływu usług". Za socjalizmu była tam, na przykład, poczta i telegraf, a teraz telegraf przeniesiono do drugiej miejscowości. Poczta została ale wprowadzono numerki (sic!) i teraz, zeby kupić znaczek albo spytać ile kosztuje paczka trzeba siedzieć z przydzielonym numerkiem i czekać aż cię wywołają. Oniemiałem. Sam, przyznam, czuję się wręcz zadławiony "nadmiarem usług". Mam już dość oferentów, którzy za wszelką cenę chcą mnie napchać po dziurki w nosie lichym jadłem, chcą wyczyścić mnie lub mój samochód, dostarczyć całą masę niepotrzebnej mi za skarby informacji, ubezpieczyć mnie na wszelkie sposoby, ozłocić razem z rodziną, ochronić, podetknąć pod nos rzeczy, o których istnieniu nie miałem dotąd pojęcia, sprawić, żebym się czuł szczęśliwy, dopieszczony, zadowolony, przepełniony reklamowym bełkotem, naładowany bzdetami jak worek Świętego Mikołaja, ośliniony ich pocałunkami i uśmiechami jak Niagara... (no... to nie był dobry przykład).

Na szczęście są już kontroferenci. To znaczy tacy, którzy ochronią mnie przed skutkami ofert "oferentów podstawowych". Jeśli ci pierwsi chcą mnie, na przykład, napchać wysokokalorycznym żarciem to ci drudzy od razu proponują specjalną dietę i program ćwiczeń, po którym będę wyglądał jak po trzyletnim pobycie w obozie koncentracyjnym. Ale zaczynają się już pojawiać przedsiębiorcy, którzy wyciągną mnie nawet z tego wybierając za mnie oferty, z których powinienem skorzystać. Boże... Ja mam dość.

Ale wracając do przykładu: poszedłem we wspomnianym miasteczku na dworzec pragnąc wyekspediować pewną osobę pociągiem. I sru! Automatyczny obwieszczacz nie działa. Tablica informacyjna zepsuta. Informacja zamknięta na głucho. Nikt nic nie wie i nawet nie raczy gadać. Poczekalnia (w zimie) zamknięta. Palić nie wolno nigdzie pod groźbą rozstrzelania na miejscu. Bar nieczynny. Sprzedano mi jedynie bilet i kazano zdać się na Łaskę Boską zwaną potocznie STYGMATEM PKP.

Nie wiem... Jeśli chcecie zobaczyć naprawdę źle zorganizowany dworzec to zapraszam do Wrocławia. Ta śmierdząca, poniemiecka konstrukcja nabawi was nerwicy namolnym widokiem narkomanow, pijaków, lumpów i złodziei (tych ostatnich raczej nie zobaczycie, ale za to możecie odczuć skutki ich działania). Ale, do jasnej cholery, tam wszystko (choć na swój własny, PKPowski sposób) działa. Nie mogę sobie wyobrazić zamkniętej informacji, nieczynnych tablic, wyłączonych głośników (te głośniki to wam się później będą wręcz śnić po nocach - na przykład: sikacie sobie w toalecie, a tu naraz, tuż nad uchem, namiętny kobiecy głos: "stoi... już stoi... pospieszny do Giżycka już stoi na torze fefnastym przy peronie fefcim" brrrrr... seksualny odjazd.). A jeśli chodzi o poczekalnie i bary... Ilość naganiaczy, którzy bedą oferować wam szczęście wiekuiste za niewielkie w sumie pieniądze przyprawi was o chorobę zwaną przez Chińczyków "chorobą Koro" (chodzi o "wsteczny wzwód").

Pamiętam jak siedziałem na wspomnianym dworcu wcinając smażone ślimaki pod lekko schłodzone piwo z dodatkiem imbiru i opędzałem się od kurew, które atakowały mnie legionami, a tu podchodzi nagle obdarty lump i mówi: "Proszę kończyć powoli, pański pociąg się zbliża". Oniemiałem. "Skąd pan wie na jaki pociąg czekam?" - wybełkotałem zszokowany. "My się czaimy przy informacji - wyjaśnił - widziałem jakie dane pan wyświetlił na monitorze" I sru. Wyciągnął wielkie łapsko po napiwek. Trudno nie dać. Za taką troskę... Zawsze twierdziłem, że prywatna inicjatywa to sól ziemi. Zresztą i tak lump potraktował mnie łagodnie. Pamiętam jak kiedyś w Gibraltarze facet, który pilotował mój samochód do przejścia granicznego na rowerze, skasował mnie na odpowiednik dziesięciu niemieckich marek. A pewien Arab w Maroku, który wpuścił mnie z kamerą do CUDZEGO (!!!) domu i pozwolił sfilmować CUDZE (!!!) kobiety skroił mnie aż na pięć dolców! Zresztą... miałem szczęście, że w ogóle przeżyłem tą przygodę. Nie mam żalu do człowieka, bo on też ryzykował życiem, w przeciwieństwie do faceta w Gibraltarze, który ryzykował życiem ale... wyłącznie moim, każąc przejeżdżać skrzyżowania na czerwonym świetle.

Zagubiłem się w dygresji.

Poza podstawowymi różnicami między miastem dużym i "dużym inaczej" (czyli niedopieszczeniem usługowym i zapieszczeniem na śmierć) jest jeszcze coś dziwnego... Internet. (Cha, cha... domyśliliście się wcześniej do czego zmierzam?)

W opisywanym miasteczku jest dostęp przez tepsę (ppp) w cenie rozmowy lokalnej. Znam tam kilkadziesiąt osób. Żadna internetu nie ma. We Wrocławiu znam też może raptem kilkadziesiąt osób. Internet ma więcej niż połowa. Jak to możliwe? Cena usług, taka sama. Dostępność sprzętu, podobna (no może we Wrocławiu komputery są tańsze o jakieś 15 - 20%, ale to niczego nie tłumaczy, można przecież sobie kupić gdzie indziej). Skąd więc bierze się ta różnica? Z tradycji? Nie uwierzę. Z lokalnego patriotyzmu, który sieć może rozmyć? Bzdura. Dlaczego więc oni gremialnie nie mają internetu? Nie wiem.

Kiedy patrzę wieczorem na niebo pokryte kożuchem smogu, słysząc włączajace się nieustannie alarmy samochodów, krzyki ćpunów, bełkot pijaków oblegających ławki, wycie telewizorów, jazgot psów i dzieci na podwórku czuję się jak mrówka w oblężonym mrowisku. Mam moralność mrówki, umysłowość mrówki, mrówczą zaciekłość. Jestem zaszczuty i wolny jednocześnie. Jestem obywatelem globalnej wioski, "swoim" skurwysynem, kolegą gnojem dla całej rzeszy innych gnojów na świecie. My się porozumiewamy jednym spojrzeniem, jednym błyskiem w oku, tym samym stukaniem w klawisze. My sukinsyny, świnie, sowieckie małpy, swołocz tego świata, miejskie yuppie'sy już się nie wydobędziemy z tego, jakże przyjemnego, elektronicznego bagna. Nam jest, w tym śmierdzącym z lekka błotku, dobrze.

Dlaczego więc inni nie chcą się przyłączyć? Nie wiem. Nie spędza mi to snu z powiek, ale dziwi. Dlaczego oni bazują ciągle na "znajomościach", sąsiedzkich kłótniach, podniecaniu się plotkami o wszystkich wokół, a my tylko na tym co CNN podaje? Co na Discovery rzucili?

Sam też lubię poplotkować. Spotykam się ze znajomymi na piwie i gadam, gadam, gadam... Ile dział miał Montgomery pod El Alamein. Dlaczego root'ci serwerów IRCowych Tepsę odrzucali. Jak będzie wyglądał świat jeśli zniknie trawa. Gdyby każdy miał Kałasznikowa to o ile wzrośnie popyt na amunicję. Czy Vonnegut w "Rzeźni numer 5" chciał zrównać w winie Niemców i Amerykanów. Czy jeśli Rosjanie przegrali w Afganistanie to mogli wygrać w Polsce. Dlaczego satelity szpiegowskie można łatwo namierzyć. Jak hackować o świcie...

Słuchałem też rozmów we wspomnianym wcześniej miasteczku. Dlaczego Buhajowa porodziła bliźnięta. Jak Kuchar wyrolował Ziutkiewicza. Dlaczego Mikołajczak ukradł zacier Jóźwiakowi. Mackiewiczówna się puszcza. Kaźmierczak jest świnia...

Z całą powagą stwierdzam, że nie chcę nikogo obrażać, niczego pomniejszać, nikomu ubliżać, w żaden sposób wartościować tych dwóch światów. Nie wiem, który lepszy. Wiem, w którym ja się czuję lepiej, ale to niczego nie zmienia i niczego nie wyjaśnia. Skąd jednak ciągle taka różnica, której częstokroć nie ma już w innych krajach na świecie? Mam wrażenie, że pytanie pozostanie bez odpowiedzi...

GIN.

[przypominam: "Wstępniak" na wieki już mój]

Jeszcze Polska nie zginęęęęęłaaaa
Póki wstęęęęęęępniak GINaaaaaaaaa

:-)))

P.S. Skoro już wspomniałem o parszywym dworcu we Wrocławiu to przytoczę pewną anegdotę. Rzecz dotyczy peronu trzeciego, słynnego z dwóch rzeczy: tu zginął Zbigniew Cybulski (stąd wiem, że wmurowano tam straszną tablicę pamiątkową, po której depczę kiedy czekam na pociąg, którym przyjeżdża moja żona). Druga rzecz, z której słynie ten obskurny i groteskowy w swej brzydocie peron dotarła do mnie od pewnego policjanta (kręciłem kiedyś serial o policji - stąd go znam).

Otóż pewnego marcowego poranka wysiadło tam z międzynarodowego pociagu kilku zziębniętych facetów i rzuciło się z krzykiem do takiego gościa w mundurze, który siedzi w kanciapie i boi się nosa wynurzyć zza pancernej szyby bo by mu klienci PKP mordę obili migiem.

Faceci jednak bełkotali coś w innostrannym języku i nie wyglądali na takich (mimo złości), którzy mogą dać w ryj. Gość w mundurze wylazł więc zza pancernej szyby zerkając mimowolnie na innych "zadowolonych inaczej" z usług PKP klientów. A nuż któryś ma nóż w kieszeni?

Po paru minutach jakiś przypadkowy podróżny rozpoznał w bełkocie obcych fakt, że mówią po angielsku (podstawą rozpoznania było powtarzające się słowo "fuck"). No proszę. Jesteśmy w domu. Sprowadzono tłumacza z dyrekcji i po kwadransie można było zrozumieć przyczynę rozsierdzenia podobno zimnokrwistych Angoli.

Okazali się oni grupą specjalistów angielskiej policji, którzy przyjechali do Wrocławia szkolić miejscowych policjantów jak skuteczniej zapobiegać kradzieżom kieszonkowym.

- No zaraz - odezwał się cieć w mundurze kolejowym. - Jakeście policjanty to gdzie wasze dokumenty, a? - łypnął podejrzliwie.

- Dokumenty ukradli nam na waszym dworcu! - ryknęli Angole. - I bagaże, pieniądze, a nawet płaszcze!!!

No cóż...

Jak szkolenie to od razu z ćwiczeniami praktycznymi.

Nie wiem czy dobrze udawałem patriotyzm lokalny? Ale starałem się bardzo.