menu      strona główna      kontakt z redakcją



Copyright © by Sergiusz Sawin, 1999


Sergiusz Sawin


    Jest studentem IV roku SGH w Warszawie. Interesuje sie astronomią, nurkowaniem, brydżem i ambitną fantastyka (Dick przede wszystkim). Debiutował opowiadaniem "Czyściciel" w Brainstormie Dawida Brykalskiego. Drugie opowiadanie ma się ukazać w jakimś fanzinie na Śląsku.


Cierpienia młodego Barbarzyńcy


    Miasteczko było takie, jakie powinno być w tego typu opowieści. Nie za duże i nie za małe. Drewniana karczma stała mniej więcej gdzieś pośrodku przy rynku kusząc swojskimi zapachami dochodzącymi ze środka i ciepłym kominkiem, wokół którego strudzeni wędrowcy mogli wygrzać swoje nienajświeższe stopy. a podróżników było w owych czasach wielu. Kiedy na południowym wschodzie szalały smoki, a na zachodzie dzikie hordy barbarzyńców łupiły, co się dało, wielu mniej lub bardziej dzielnych mężów pakowało swoje cenne dobytki i ruszało w drogę do żyjących długo i szczęśliwie krain środka. Nie można powiedzieć, żeby droga była łatwa. Połowa z nich wpadała w sidła band zbójeckich i kończyła swój żywot w jakimś ciemnym borze. Druga połowa ginęła z wycieńczenia podczas marszu przez dwustumilową pustynię, a wszechobecny, gorący wiatr budował z piasku małe kopczyki na ich wysuszonych ciałkach. Niektórzy zostali porwani przez wzburzone odmęty dzikich rzek i stawali się ofiarami wędkarzy - amatorów. Co trzeci ginął osaczony przez leśne bestie, pokąsany przez owady, wpadnięty do ciemnej dziury, zabity z zazdrości, bądź chciwości, albo na wątrobę. Kilku wysiadły nerki. Jeden przedawkował. Zawsze jednak znaleźli się tacy, którym szczęśliwie udało się pokonać wszystkie niebezpieczeństwa i dotrzeć do krain środka. o jednym z nich jest właśnie ta opowieść.
    Jak już mówiłem, drewniana karczma stała w środku miasta. Wewnątrz było gwarno i tłoczno, ale o tej porze roku nikt się temu nie dziwił. Ćwierćelfka Marychna, która dorabiała na pół etatu jako barmanka, miała tego dnia naprawdę dużo roboty. Wśród klientów panowała przyjacielska atmosfera, bowiem wszystko, co trzeba było zrobić przed zimą zostało zrobione i teraz pozostało już tylko przeczekać do wiosny przy ciepłym, korzennym piwie i siekanej dziczyźnie będącej specjalnością oberży.
    Dyskusje, jakie toczyły się przy wielkich dębowych stołach mogłyby się wydać nie na miejscu, jak na taką zabitą dechami dziurę. Czterech krasnoludów przy pierwszym stoliku zawzięcie debatowało na temat giełdy.
    - Mówię wam - zarzekał się sinobrody - nie ma co czekać. ŁupCup (Spółka zbójecka z ograniczoną ilością maczug, przyp. aut.) pójdzie teraz w górę. Przecież od czasów migracji mają prawie podwojone obroty. Kto wie, może za dwa, trzy miesiące spłacą wszystkie swoje zobowiązania?
    - Właśnie - zasępił się rudobrody. - Jeśli chodzi o długi wobec biednych i stopę zwrotu kapitału, to nie wygląda to jeszcze najlepiej.
    - Kochani! - krzyknął czarnobrody wstając i podnosząc pieniący się kufel piwa. - a co z browarami, co z Elfbrewery, jego trzeba kupować, mówię wam.
    - Psia ich mać, elfickie nasienie! Nie masz browarów nad nasze, krasnoludzkie.
    - Ja raczej myślałbym o Czarmarze - wtrącił nieśmiało złotobrody. - Słyszałem, że zysków ci u nich dostatek.
    - Jakie tam zyski, iluzja to jeno i czary! Jakem żyw swego złota ciemnym siłom nie powierzę.
    I tak dyskusja toczyła się dalej.
    Przy drugim stoliku stary czarodziej tłumaczył zawzięcie młodemu paladynowi:
    - Nie, mój drogi, Colhushki Warriors nie pozbierają się w tym sezonie. Gdyby mieli jeszcze tego wysokiego Ogra, ale przecież sprzedali go na wiosnę do New Sąch Knights. Nadal są nieźli, ale to już nie to, co kiedyś. No i jeszcze odpadli Oftenhides Clerics, po tym jak mój kumpel z roku, nabytek ze SpellCasters, zamienił ich centra w piłkę i odwrotnie.
    - Słyszałem, że w konferencji południowej też są zmiany. DoubleAxes dostali w naborze jakiegoś giganta z Gór Żółwich.
    - Tak, to może być ciekawy sezon - mruknął czarodziej. - Ej, Marychna, jeszcze raz to samo!
    Przy trzecim stoliku było cicho i spokojnie. Trzech niziołków spało z rumianymi buziami pogrążonymi w miskach z kaszą. a gdyby nawet nie spali, tylko wciąż jeszcze popijali ciemne piwo i pojadali kaszę, i tak byłoby cicho i spokojnie, gdyż owi niziołkowie wszystko co mieli do powiedzenia w życiu, dawno już raczyli powiedzieć. Jedynym zapewne chętnym do rozmowy osobnikiem przy tym stole był gruby półelf. Niestety pewien pijany czarodziej zamienił go dwa tygodnie wcześniej w kamień i od tej pory służył już tylko jako podstawka pod świece i wazonik dla kwiatków. (Jeżeli masz trochę wyobraźni, czytelniku, spróbuj wyobrazić sobie praktyczny sposób wykorzystania skamieniałego półelfa jako wazonik.)
    Nagle z cichym skrzypem otworzyły się drzwi i przez chwilę zrobiło się tak zimno, że unoszący się w powietrzu dym z kominka w ułamku sekundy zresublimował i spadł na ziemię rozbijając się w drobny mak. w wejściu stanął nasz bohater: wojownik, najemnik, złodziej, barbarzyńca, rycerz, pogromca itd. to, co zwykle. Chłop ogromny i silny jak tur, a mówiono, że dałby radę nawet samemu klathiańskiemu megaświstakowi, gdyby tamten nie ułatwił mu zadania i nie powiesił się poprzedniej zimy z powodu nieodwzajemnionej miłości. Był złotowłosy, ubrany w ciemny, sięgający kolan płaszcz i wysokie, czerwone buty. Kiedy wszedł do środka, wszystkie rozmowy ucichły a oczy i uszy (tych, którzy byli jeszcze w stanie cokolwiek gdziekolwiek skierować) skierowały się w jego stronę. Dwa niziołki w sposób niewyjaśniony otrzeźwiały nagle i rzuciły się w kierunku przeciwnym do barbarzyńcy. Na ich nieszczęście znajdował się tam trzaskający przyjaźnie kominek. Trzeci ocknął się dopiero, gdy lotem krótkim, aczkolwiek bardzo efektownym podążał w stronę drzwi. Ale nawet wtedy, w tak dramatycznej sytuacji, zdobył się na przydługi monolog:
    - Cooooooo? - powiedział.
    Dalsza część została zagłuszona przez głośne plaśnięcie, spowodowane zderzeniem się dwóch ciał niesprężystych podążających w swoim kierunku ze znaczną prędkością.
    Przy trzecim stoliku pozostał tylko gruby półelf, ale jakoś nikt się temu specjalnie nie dziwił. Barbarzyńca usiadł i rozejrzał się czujnym wzrokiem dookoła.
    - Raz krwawy ogr - rzucił do przechodzącej obok Marychny. - Podwójny, z lodem, ale bez soku z krążkopława. Mam na niego uczulenie. Ściśnięty, ale nie zabełtany.
    Kiedy po chwili przyniosła to, czego zażądał, wojownik pochylił się nad kuflem i poświęcił łagodnej kontemplacji, zapewne pełnej bardzo głębokich treści.
    Powoli wszyscy wrócili do swoich przerwanych rozmów. i w tym momencie skończyłaby się nasza opowieść, bo barbarzyńca miał zamiar pić cały wieczór i nic bardziej konstruktywnego nie robić, było jednak coś, a raczej ktoś (choć jestem otwarty na dyskusję na ten temat), kto zakłócił naszemu przyjacielowi spokój tego wieczoru. Otóż jeden z trolli, takie małe, zielone paskudztwo, przechodził właśnie obok trzeciego stołu kiedy niepozorny, toczący się kufel podciął mu nogi. No i stało się to, co się stać musiało. Troll się potknął wylewając na piękny, czarny płaszcz rycerza całą butelkę czerwonego wina. Wreszcie, gdy upadł na twarz wybił sobie swój ostatni ząb.
    - Nie tseba borować! - ucieszył się i ruszył do drzwi, by powiedzieć o tym mamie. Zaraz jednak silne ramie złapało go za kołnierz i doznał bliskiego spotkania z błękitnymi oczami barbarzyńcy.
    - Czy wiesz - wycedził tamten przez zęby. - Jak trudno jest zmyć taką plamę?
    - Ales panie - mruknął cichutko troll, który powoli zaczął przypominać cegłę, nota bene jeszcze wtedy nie znaną. - Mój prosek na pewno sobie z tym poradzi. i dba o kolory! Mozna zauwazyć juz po kilku praniach, ze...
    - Nie o to chodzi, durniu! - przerwał mu głośno rycerz. - Chodzi o plamę na honorze! Czy myślisz, że tobie, śliskiemu, zielonemu pokurczowi przez małe p, tępemu, skarłowaciałemu mutancikowi, który nadaje się tylko do mycia podłogi, albo do ubijania gnojówki, można tak po prostu wylewać wino na MNIE -  BARBARZYŃCĘ przez duże B!!!!!?
    Tu musiał przerwać na chwilę i otrzeć czoło po tak wielkim wysiłku intelektualnym z jego strony.
    - Stokrotnie cię pseprasam, panie - wyszeptał troll i, próbując się podlizać, dodał: - a psy okazji, psypominas mi, panie, słynnego Conana.
    - Conana?! - Barbarzyńca jeszcze bliżej przyciągnął twarz biednego trolla, tak, że tamten dostał lekkiego zeza - Słuchaj no, ty dziecię miotły i kubła na gnój, Conan, to jest dla mnie LALUŚ i MIĘCZAK!!
    Przerwał na chwilę, by zrobić wrażenie.
    - Takich Conanów, to ja przerabiam trzech i jeszcze czwartego malutkiego! - dodał dramatycznym tonem.
     "Jak malutkiego?" chciał zapytać dochodzący powoli do przytomności niziołek, ale nie starczyło mu odwagi.
    - a teraz, mój drogi - tu barbarzyńca wyszczerzył zęby, postawił trolla na ziemi i poklepał go dziarsko po plecach -  musimy zrobić to po męsku, tylko ty i ja. Niech zwycięży lepszy. Obiecuję, że będziesz umierał krótko.
    Trzeba tutaj wyjaśnić, że barbarzyńca miał pewnego rodzaju obsesję. z błahego powodu gotów był wyzwać kogoś na pojedynek. Kochał wygrywać pojedynki i miał nawet notatnik w którym wszystkie zaznaczał. Ponad tysiąc lat później uczeni nazwaliby takie zachowanie schizofrenicznym maniakalizmem o podłożu obsesyjno - kompulsywnym, teraz jednak prościej określił to czarodziej siedzący przy drugim stoliku.
    - Chędorzony rzyciak ( pieprzony dupek - tłum. aut ) - mruknął przez zęby i splunął za siebie ciężko raniąc złotowłosego krasnoluda.
    - No, czas na nas! - zakrzyknął zadowolony barbarzyńca i biorąc biednego trolla pod pachę ruszył w stronę drzwi.
    Coś jednak nie dawało mu wciąż spokoju.
    - Słuchaj - powiedział cicho do Marychny, gdy wychodził - widzisz... no.... tego...... jakby pojawił się tu kiedyś.... hmm.... Conan Barbarzyńca, to..... no..... nie mów mu o tym, co o nim...... wiesz... powiedziałem. Ma takie słabe serce.... no wiesz... no.... tylko by się niepotrzebnie zdenerwował.
    W drzwiach przystanął i odwrócił się.
    - i weź dla mnie autograf - mruknął do barmanki.
    
    
    Tatuś "the big" Troll miał jedną, rzadko spotykaną cechę: stosunek objętości jego ciała do objętości mózgu był bliski nieskończoności, i bynajmniej nie znaczyło to, że był on niewiarygodnie wielki. Gdybyśmy wzięli jego iloraz inteligencji, pomnożyli przez 14765 a potem jeszcze przez 2 do potęgi sześćdziesiątej siódmej to moglibyśmy przy dużej dozie dobrej woli powiedzieć, że otrzymany iloraz jest całkiem przeciętnym ilorazem (jak na trolla, oczywiście). Spróbuję wam to jakoś zobrazować. Wyobraźcie sobie, że każda myśląca istota ma swojego prywatnego sekretarza, który stenotypuje wszystkie jej myśli, a później zapisuje w Wielkiej Księdze Mądrości. Sekretarz naszego trolla nie musiałby się znać na stenotypii, ba, nawet nie musiałby umieć pisać na maszynie. Wystarczyłoby, żeby umiał każdą pomyślaną przez niego literę wyrzeźbić w dwutonowym bloku marmuru. Każdy następny z takich bloków mógłby zamawiać w dalekim zamorskim kraju, a potem czekać jak, w ciągu, powiedzmy, dwóch miesięcy zostanie dostarczony naplecnie przez grupkę anemicznych ciemnoskórych jednonogich tragarzy. i zawsze zdążyliby na czas.
    Mam nadzieję, że teraz już wiecie dlaczego to nie ten troll ostatecznie rozwiązał wielkie twierdzenie Fermata.
    Tego zimowego wieczora przechadzał się właśnie po wiosce w poszukiwaniu swojego syna, który od godziny powinien być już w domu. Kiedy wyszedł na plac Trzech Czwartych jego oczom ukazał się dziwny widok. Na środku, tyłem do niego odwrócony stał jego syn, a przed nim olbrzymi biały barbarzyńca z wyciągniętym mieczem. Barbarzyńca przeskakiwał miękko z nogi na nogę popisując się wspaniałymi mięśniami. Wymachiwał swoim srebrnym mieczem i szeptał cicho:
    - No dawaj, no walcz! No wyjmij swój miecz, pokaż mi, co potrafisz!
    - Alez Panie, niestety nie mam zadnego mieca. - Troll stał zawstydzony ze spuszczoną głową. - Psykro mi, Panie.
    Barbarzyńca przystanął. Szare komórki w głębi jego czaszki skąpane w Krwawym Ogrze z karczmy starały się wykonać sto pięćdziesiąt procent normy.
    - Jak to - nie masz miecza?!
    - Po prostu nie mam, Panie - powiedział mały troll cichutko.
    - To jak chcesz ze mną walczyć? - zapytał zdziwiony wojownik.
    - Kiedy ja nie chcę z wami walcyć, Panie. - mruknął trollik.
    - Aha - powiedział bardzo, bardzo powoli wojownik starając się gorączkowo dać swojemu mózgowi trochę więcej czasu, by wszystko sobie ułożył i przemyślał. - Aha - powtórzył, bo to pierwsze zabrzmiało jakoś tak nie bardzo. - Nie chcesz walczyć, tak?
    - Nie chcę.
    Za szybko. Troll odpowiadał o wiele za szybko nie dając czasu na przegrupowanie resztek szarych komórek i przystąpienie do ostatniego desperackiego ataku na elokwencję przeciwnika. Spanikowany barbarzyńca na wszelki wypadek rozejrzał się wokół, by zobaczyć, czy ktoś nie jest świadkiem jego nierównej walki. i w tym momencie Tatuś "The Big" Troll nie namyślając się długo (no dobra, był to tylko odruch z jego strony) rzucił w barbarzyńcę swoją podręczną maczugą: ziemia - ziemia (a raczej: ręka - czyjaś głowa). Wojownik miał się właśnie znowu odwrócić do małego trolla, kiedy wszystko eksplodowało w ogłuszającym bólu, a chwilę później pojawiło się dziewięciu małych barbarzyńczyków ze skrzydełkami, którzy latając dookoła naszego bohatera zaczęli śpiewać a capella starą wersję znanego szlagieru "Druidka Śnieżynka i jedenastu małych Ogrków" (nie mylić z ogórków, to co innego, choć też zielonkawe). Wreszcie i oni zniknęli, a potem nastała wielka cisza i ciemność. Tatuś podszedł do synka i wziął go za rękę, by go zabrać do domu. Kiedy przechodzili obok leżącego, nieprzytomnego barbarzyńcy, duży Troll splunął i cicho skomentował:
    - Oghruuumrum!
    Wydawało mu się, że to stwierdzenie najlepiej pasuje do sytuacji, choć nie wiedział do końca dlaczego. Tymczasem zaczął padać jesienny deszcz i wokół głowy leżącego zebrała się mała kałuża. Niespokojne płomienie ulicznych pochodni odbijały się wyraźnie w tej kałuży i w niesamowicie zdziwionych oczach barbarzyńcy.
    
    Trzeba przyznać, że dzień ten był punktem zwrotnym w życiu naszego bohatera. Następnego dnia rano zawieziono go do Gildii kleryków - oddział dla oszołomów, gdzie spędził trzy długie lata. Stwierdzono ciężkie stadium hebefrenizmu i niewyjaśniony wstręt do ogórków. Po wyjściu założył sektę, głosząc hasła, że świat rządzony jest przez klan małych trolli o nadludzkiej sile, z którymi nikt nie może się równać. Zdaje się, że sekta ta miała nawet kilku członków. Wiele lat później w przypadkowej rozmowie usłyszałem, że podobno został władcą jakiegoś dalekiego kraju, podobno też któregoś letniego dnia podczas spaceru po pałacowych ogrodach spotkał niejakiego Conana B. który nie namyślając się długo zakasał rękawy i nastukał wojownikowi nie wiadomo za co, ale to już chyba całkiem inna historia...

Copyright © Sergiusz Sawin


menu      strona główna      kontakt z redakcją