menu      strona główna      kontakt z redakcją



Copyright © by Marek Wojaczek, 1999

Miejsce ludzi umarłych

XIII

Pchnąłęm metalową furtkę z mocnym postanowieniem, że nie opuszczę tego domu dopóki nie dowiem się co łączy pana Jurka ze starą kobietą i całą resztą. Zatrzymałem się na środku podwórza i unosząc tylko wzrok dyskretnie spojrzałem
w pamiętne okno. Tym razem firanka nie drgnęła. Nie użyłem dzwonka, chciałem żeby ktoś wyszedł na podwórze. Wydawało mi się, że w ścianach tego domu nie będę umiał sensownie poprowadzić rozmowy.
Na moje nieszczęście nie doczekałem się nikogo. Może nie zauważyli mnie, albo zwyczajnie czekali, aż zastukam do ich drzwi. Trudno. Mogłem zrobić dwie rzeczy - wycofać się dyskretnie lub nacisnąć czerwony przycisk. Wybrałem drugą ewentualnść.
Ding dong, ding dong - doleciało zza zamkniętych drzwi. Czekałem dobrą minutę zanim ktoś zaczął powoli je otwierać. Najpierw klucz przekręcił się w zamku, usłyszałem jak ktoś odsuwa zasuwę, a chwilę później ukazała mi się znajoma twarz. Zamurowało mnie. Nie byłem na to przygotowany.
- Dzień dobry młody człowieku. - powiedziała przyjaźnie. - Chyba nie bardzo mi wtedy uwierzyłeś, że się jeszcze spotkamy?
- Dzień dobry - wyjąkałem. - Nie bardzo...
- No wejdź, proszę. Przecież nie będziemy rozmawiali przez próg.
Kiwnąłem głową i zrobiłem krok w jej kierunku. Wtedy w nocy nie mogłem przyjrzeć się jej dokładnie. Byłem zaszokowany. W drzwiach stała kobieta, może
i stara, ale niewiarygodnie zadbana. Nienagannie uczesane, farbowane na czarno włosy, biały golf z drogiej wełny i tylko gruba spódnica do kostek jakby do niej nie pasowała. Weszła do środka zostawiając otwarte drzwi. Nie miałem wyboru. Chciałem się czegoś dowiedzieć, więc przekroczyłem próg. Byłem za bardzo zdenerwowany, żeby zaprzątać sobie głowę zdejmowaniem butów. Dlatego głupio mi się zrobiło gdy w zakurzonych adidasach wszedłem do pokoju, na podłodze którego rozciągał się kolorowy włochaty dywan.
- Niech się pan tak nie denerwuje - powiedziała widząc moje zakłopotanie. - Jurek zawsze tutaj przyjmuje gości. Zresztą zaraz przyjdzie. Bierze kąpiel.
Usiadłem na brzegu kanapy i czekałem kompletnie oszołomiony.
Wsłuchiwałem się w dźwięki dochodzące z kuchni i zastanawiałem się czy poda herbatę, czy kawę. Przyniosła kawę. O dziwo podała do niej nie ciasto, jak to zwykle bywa, lecz jakiś żółty sok. Wtedy uznałem to za dziwactwo. Dopiero kilka tygodni później dowiedziałem się, że to właśnie ona znała lepiej tzw. etykietę.
Usiadła na kanapie i położyła mi rękę na ramieniu. Poczułem takie zmęczenie, że prawie zakręciło mi się w głowie. Ostatnie dni dawały mi się wyraźnie we znaki.
- Wiem po co przyszedłeś, dlatego może od razu przejdźmy do rzeczy. Czasu nie pozostało zbyt wiele.
Poprawiłem się na kanapie i wziąłem głębszy oddech starając się pokonać chaos jaki panował w mojej głowie.
- Domyślam się, że pani wie. Tylko dlaczego ja?
- Nie tylko ty, inni również. Posłuchaj mnie. Mamy do czynienia z mocami, które rozpętali niczego nieświadomi ludzie. Nie byłeś to ani ty, ani Jurek, ani też ja. Twój przyjaciel też nie ma z tym nic wspólnego. Niestety, to wy zbieracie teraz żniwo bezmyślności innych.
- Czy może pani mówić mniej zagadkowo? - wszedłem jej w słowo.
- Zaraz i do tego dojdziemy. Proszę opowiedz mi najpierw co spotkało cię
w lesie. Wiemy, że tam byłeś.
Opanowałem emocje. Wolno i beznamiętnie snułem swoją opowieść, starając się nie pominąć żadnego szczegółu. Nie byłem przekonany czy to mi w czymś pomoże, ale nie miałem nic do stracenia. Moje położenie było wystarczająco opłakane.
- No, to będziemy mieli trochę pracy - dobiegł mnie głos.
Odwróciłem głowę w te stronę. W drzwiach stał ubrany w szlafrok pan Jurek i pewnie od dłuższego czasu przysłuchiwał się moim wywodom.
- Wszystko słyszałem - powiedział uśmiechając się.
Uścisnąłem wyciągniętą dłoń.
- To dobrze. Przynajmniej nie będę musiał się powtarzać - dodałem lekko podrażniony jego postawą.
Z pewnością zauważył to, ale nie bardzo się tym przejął.
- Czy chcesz, żebyśmy ci pomogli? - zapytała kobieta.
- Oczywiście, że tak - odparłem. - Może wreszcie ktoś kompetentny weźmie sprawy w swoje ręce.
- Musisz nam jednak obiecać całkowitą współpracę, jak również to, że nie będziesz podejmował żadnych działań na własną rękę. Tylko na takich warunkach możemy zaoferować ci pomoc. Jeśli się zgadzasz to zaczniemy już dzisiaj, bo czasu nie ma zbyt dużo.
- Zgadzam się - odparłem bez namysłu. W końcu co mogłem zrobić innego.
Coraz gorzej jednak znosiłem traktowanie swojej osoby przez pana Jurka. Jego głupkowaty wyraz twarzy i zwracanie się do mnie per ty podnosiło mi poziom adrenaliny.
- Powiedzcie mi chociaż, dlaczego to wszystko przydarzyło się akurat Andrzejowi i mnie? No i co stało się z Pawłem?
- To proste. My nie kupowaliśmy drewna. A co do Pawła? No cóż. Jest chyba nie do odzyskania.
Nie musiał mówić nic więcej. Zrozumiałem. Zarówno ja, jak i mój przyjaciel kupiliśmy ostatnio deski. Moja mapa zaprowadziła mnie do lasu. Wszystko zaczynało układać się w logiczną całość. To było idiotyczne, ale nieświadomie stałem się właścicielem PRZEKLĘTYCH DESEK. Przeszło mi już przez myśl, żeby je po prostu spalić, ale szybko musiałem zarzucić ten pomysł, bo mężczyzna chyba odkrył moje zamierzenia i powiedział:
- Jeśli jednak myślisz, że zniszczenie ich uwolni cię od kłopotów to grubo się mylisz. Pod żadnym pozorem nie wolno ci ich ruszać. Czy zrozumiałeś?
Ostatnie zdanie wypowiedział prawie ze złością wlepiając we mnie wzrok. Przestał się uśmiechać.
- Przecież nic nie mówię?
- Ale myślisz!
Nie dało się ukryć, że był inteligentnym facetem. Postanowiłem nie zaprzeczać.
- Ale chyba mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć? - zwróciłem się do sąsiadki.
- Oczywiście, że tak, tylko co chciałbyś wiedzieć?
Ta kobieta robiła na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie niż jej towarzysz. Nie wiem czy bez niej współpraca z panem Jurkiem byłaby w ogóle możliwa.
- Na przykład, dlaczego deski na moim podwórku są takie ważne?
- Myślałam, że się domyślisz, ale skoro tak się nie stało to wytłumaczę ci. Potrzebujemy ich, aby skontaktować się z tamtym światem. Bez nich byłoby to prawie niemożliwe.
- A więc użyjemy ich jako swoistej anteny, żeby odebrać wiadomości - przerwałem jej.
- Bardzo trafne spostrzeżenie - zaśmiał się pan Jurek.
Już zacząłem się przyzwyczajać, że zwracają się do nie per ty. Zresztą kobieta
z racji swojego wieku miała do tego prawo. Jednak poza jaką przybierał ten przemądrzały inteligent była nie do przyjęcia. Chodził z kąta w kąt rozkazując
i naśmiewając się ze mnie. Nabierałem chęci, żeby dać mu po prostu w zęby. Zdawałem sobie na szczęście sprawę, że znalazłem się w sytuacji, w której czyn taki może okazać się cokolwiek nierozważny. Zacisnąłem więc zęby i uzbroiłem
w cierpliwość.
- Tak samo jak telewizor potrzebuje anteny żeby odbierać program, - kontynuowała - tak samo duchom potrzebny jest swoisty przekaźnik żeby mogły przenikać do naszego świata. Żeby podjąć jakiekolwiek kroki w celu pozbycia się niewygodnych gości musimy się dowiedzieć czego chcą. To będzie nasze pierwsze zadanie. W tym celu wykorzystamy twoje mieszkanie. Początkowo myśleliśmy o tym, żeby wykorzystać do tego podwórze twojego znajomego, ale zdecydowanie lepsze efekty daje działanie w pomieszczeniach zamkniętych. Jeśli się zgodzisz zaraz przewieziemy tam większość potrzebnych rzeczy, a jutro przeprowadzimy seans.
- Zgadzam się, ale dlaczego musimy czekać do jutra? Dlaczego nie dzisiaj?
- Nie zadawaj tylu pytań. Czasu może nam jedynie zabraknąć. Zresztą wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. - odburknął pan Jurek.
- No dobrze, ale czy w takim razie wyrobimy się w ciągu paru dni, bo niedługo przyjedzie mój wspólnik i chciałbym zając się wreszcie prowadzeniem interesu.
- To może potrwać kilka dni, kilka tygodni, a nawet kilka miesięcy... I może przez wzgląd na pamięć o Pawle przestań na jakiś czas myśleć o pieniądzach. Nie przeliczaj życia ludzkiego na złotówki bo przez przypadek możesz skończyć tak jak on.
- Przecież jego ciała nie odnaleziono.
- No właśnie - westchnęła.
Nabierałem do niej zaufania, dlatego nie zadałem kolejnych pytań.
- Wie co mówi - powiedział mężczyzna i z nonszalancją lekko klepnął mnie
w policzek.
Gwiazdy stanęły mi przed oczami. Wstałem i podszedłem do niego tak blisko, że prawie dotknęliśmy się nosami.
- O co ci chodzi? Nie zapominaj, że to ty nas potrzebujesz, a nie my ciebie - powiedział z nutą zaskoczenia w głosie.
Gdy spokojnie odwrócił się na pięcie pokiwałem tylko głową zupełnie zrezygnowany. Miał rację. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem papierosa, ale zanim zdążyłem go odpalić dobiegł mnie głos pana domu:
- U mnie pali się tylko w piwnicy.
Zacisnąłem dłoń tak mocno, że tytoń posypał się na puchaty dywan.
- To co mam robić? - zapytałem po chwili.
Pan Jurek zignorował to zupełnie i wyszedł z pokoju bez słowa.
- Nie przejmuj się aż tak bardzo. On już ma taki charakter. Zresztą jak ktoś dłużej mieszka samotnie to zawsze trochę dziwaczeje. Nic na to nie poradzisz. Tak
w ogóle to dobry człowiek - starała się go usprawieliwić.
- Pewnie tak - powiedziałem bez przekonania.
Obiecałem sobie, że ten człowiek nie wyprowadzi mnie więcej z równowagi.
Kiedyś w kościele usłyszałem, że pomoc nie może polegać na narzucaniu innym swojej woli. Nigdy nie przepadałem za klerem, ale w tamtej chwili musiałem przyznać, że nawet ksiądz potrafi czasem powiedzieć coś sensownego. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy jedyną możliwością pomocy jest zmuszenie drugiej osoby do całkowitego podporządkowania się. Trudno byłoby na przykład wyleczyć alkoholika bez zastosowania drastycznych środków. Mimo wszystko nie sądziłem by moje położenie wymagało ślepego posłuszeństwa.
- No to weźmy się do pracy. On też nam pomoże, tylko się przebierze - mówiąc to kobieta wstała z kanapy. - Ale niech pan wypije kawę.
- Proszę jeszcze chwilę zaczekać - chwyciłem ją za rękę.
- Tak słucham - powiedziała trochę zaskoczona moją reakcją.
- Co jest takiego niedobrego w tym lesie? Przecież zwykle deski same z siebie nie robią nikomu krzywdy.
- Jeszcze nikt ci nie powiedział? - zapytała nie ukrywając zdziwienia.
- Nie - odparłem zgodnie z prawdą. - Naprawdę nie rozumiem tego wszystkiego.
Pokręciła głową.
- Ludzie mieszkają w swoim mieście od urodzenia i nic o nim nie wiedzą. Tam był kiedyś cmentarz żydowski - powiedziała i patrząc mi prosto w oczy usiadła. - Niemcy w czasie wojny rozebrali tylko okalające go mury. Nie zbeszcześcili nagrobków. Ci co przyszli po nich, czyli tzw. władza ludowa, dokonali całkowitego zniszczenia. Chyba w czterdziestym siódmym posadzili tam las. Te drzewa, które teraz ścięto wyrosły na grobach. Dlatego nie należało ich wycinać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. W czasie wojny też grzebano tam ludzi.
Gdy tak mówiła do mnie, czułem jak lęk wkrada się w mój umysł. Czasem lepiej nie poznawać całej prawdy.
Z krótkiej rozmowy dowiedziałem się jeszcze, że moja kurtka nie zniknęła wtedy przypadkowo. Stara kobieta ponoć skropiła ją jakimś tajemnym płynem, który
w pewnym stopniu miał mnie uchronić przed duchami. A co do Krzyśka, moja rozmówczyni nie potrafiła dać żadnej konkretnej odpowiedzi. Powiedziała tylko, żebym z jego strony nie spodziewał się niczego złego. Może nawet w pewnych sytuacjach okazać się pomocny.
Stara kobieta z niedziwiącą mnie już gibkością pokonywała schody między kondygnacjami, znosząc coraz to nowe rzeczy, które ładowałem do samochodu. Świece, lichtarze, stare klucze, worek czegoś lekkiego - pewnie ziół. Dopiero gdy trzeba było przynieść wyjątkowo ciężkie lustro i jakiś stary kufer poprosiła mnie o pomoc. Bardzo kontrastowały z tym wszystkim trzy duże, nowoczesne nesesery, które prawie
z nabożną pieczołowitością przyniósł pan Jurek. Całe szczęście, że nie zgodziłem się zamienić moje Polo na nowego malucha. Tyle bagażu z pewnością by do niego nie weszło.
Usadowiłem się za kierownicą, obok mnie miejsce zajął pan Jurek. Pojechaliśmy we dwójkę, ponieważ złożone tylne siedzenia uniemożliwiły wygodną podróż trzeciej osobie. Jechałem bardzo ostrożnie, nie więcej niż czterdzieści na godzinę. Mimo tego nie udało mi się wyminąć kilku dziur. Na jednej z nich samochodem aż zakołysało. Całe wnętrze wypełnił metaliczny dźwięk bo lustro przesunęło się o kilka centymetrów.
- Czy ono jest ze żelaza - zapytałem?
- Też - mężczyzna udzielił lakonicznej odpowiedzi.
Powoli dojeżdżaliśmy do celu. Zaparkowałem jak najbliżej drzwi wejściowych. Wysiadłem pierwszy i otworzyłem bagażnik. Pan Jurek nie specjalnie interesował się rzeczami, które znajdowały się w samochodzie, z jednym tylko wyjątkiem. Z dużą ostrożnością przeniósł nesesery do wnętrza, robiąc przy tym uwagi do panującego tam porządku. Ja tymczasem w pojedynkę zająłem się noszeniem pozostałych przedmiotów. Pomocy udzielił mi jedynie przy wnoszeniu kufra i lustra. W domu czuć było lekki zapach stęchlizny.
- No to pozostało nam niewiele czasu - powiedział siarczyście pociągając nosem.
- Może to i dobrze - odrzekłem. -Chciałbym mieć to wszystko już poza sobą.
- Myślisz jak dziecko. Czy nie rozumiesz, że teraz najprawdopodobniej dowiemy się jedynie z jaką siłą mamy do czynienia. Później zadecydujemy co należy przeciwdziałać - wyjaśnił. - Wcale nie jest powiedziane czy sami damy sobie z tym radę.
- Czyli istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten cyrk jutro się nie skończy?
- Nawet o tym nie myśl - uciął.
- Staram się.
Może rzeczywiście ona miała rację mówiąc, że to dobry człowiek. Nawet odpowiedział mi na kilka pytań bez głupkowatego wyrazu twarzy. Mała rzecz, a cieszy.
- Masz jakiś wolny komputer - zapytał gdy odpalałem papierosa.
- No mam, ale po co on...
- Nie bądź taki ciekawski, nie jestem biurem informacyjnym - przerwał mi w pół zdania. - Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie
Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby mu się odgryźć. Z pewnością nie zna się na sprzęcie lepiej ode mnie.
- A jaki model by pana satysfakcjonował?- zapytałem pewny swego.
- Musi mieć koprocesor, ale myślę że osiem megabajtów RAM-u powinno wystarczyć, chociaż im więcej tym lepiej.
Ładne kwiatki. Zostałem pokonany własną bronią.
- A gdyby karta grafiki była z akceleratorem graficznym to nie miałbym nic przeciwko temu. O ups-a się nie martw. Sam o to zadbam. Mam znajomości
w Urzędzie Wojewódzkim. Co prawda przydałby się taki duży, stacjonarny, ale nie będziemy go tu przecież transportować dźwigiem - dokończył.
Z wrażenia otworzyłem szerko usta, ale przez moment nie udało mi się wydobyć z nich głosu.
- Komputer przywiozę po południu - oznajmiłem w końcu.
- To świetnie. Będziemy mogli już dzisiaj wszystko wypróbować.
Wyszliśmy na zewnątrz. Poczułem orzeźwiający powiew na twarzy.
- Nie ma tutaj żadnego psa? - zapytał rozglądając się po podwórzu. - Sprzęt, który zostawiamy jest bezcenny. Bez niego nie ruszymy z miejsca.
- Niestety nie ma. Do tej pory nie trzymałem tutaj tak drogich rzeczy.
Mówiąc te słowa zdobyłem się na nutkę ironii w głosie.
- To nie dobrze, że mówisz mi o tym dopiero teraz.
- A pytał pan wcześniej?
Był człowiekiem z dużą wiedzą jak zdążyłem się zorientować. Miał jednak jedną cechę charakteru, która świętego wyprowadziłaby z równowagi. Potrafił
w beznamiętny sposób udowodnić ci jak mało wiesz i robił to jak na mój gust za często. Byłem zmuszony skorzystać z jego pomocy, ale gdy skończy się ten koszmar nie pożyczę od niego nawet kanistra - obiecałem sobie. Postanowiłem również, że wieczorem sprawdzę zawartość kufra, worków, a przede wszystkim neseserów. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś robił egzorcyzmy przy pomocy komputera. Chyba, że i w tą dziedzinę wkroczyła elektronika?
Odwiozłem mojego nioznośnego towarzysza do domu i postanowiłem złożyć niezapowiedzianą wizytę Izie. Jadąc wybrałem dłuższą drogę, żeby zajrzeć do MC Donalda. Miałem ochotę na najzwyklejszego w świecie hamburgera.
Tym razem była sama w biurze. Uśmiechnęła się na powitanie. Grzebała
w stosie papierzysk. Gdy tylko znalazłem się za nią położyłem ręce na jej barkach
i westchnąłem. Wyprostowała się na krześle i podniosła głowę. Powoli zacząłem masować jej ramiona i kark. Położyła swoje dłonie na moich kiedy pochyliłem się i przytuliłem twarz do jej włosów. W biurze panowała niczym niezmącona cisza.
Z korytarza nie dochodził nawet jeden szmer. Przedsiębiorstwo umierało. Zauważyłem, że w pokoju nie było już faxu i komputera. Maszyna do pisania leżąca pod oknem dopełniała tylko ten opłakany widok. Ilu ludzi straciło pracę? Wkrótce i Iza wyprowadzi się z tego pokoju, biura w którym spędziła kilka lat swojego życia.
- Jak się czujesz? - zapytałem szeptem.
- Chyba nieźle - odpowiedziała i mocniej ścisnęła moją dłoń.
- To dobrze. - odrzekłem.
Miałem do siebie bliżej nieokreślony żal, że wciągnąłem ją w tę sprawę. Teraz już nie mogłem wyobrazić sobie życia bez niej.
- Przepraszam cię za to wszystko. Nie chciałem, żeby to tak bardzo odbiło się na tobie.
- Przestań - powiedziała cicho. - Dzięki temu wszystkiemu stałeś się dla mnie najbliższym człowiekiem na tym popierdolonym świecie.
Pierwszy raz usłyszałem jak klnie. Nie pasowało to do niej, ale sytuacja całkowicie ją usprawiadliwiała.
- Ty też jesteś dla mnie bardzo ważna... Powiedz mi, czy jeśli przejdziemy przez to wszystko wyjdziesz za mnie?
Ostatnie zdanie wymówiłem bardzo szybko. Bałem się, że może mi przerwać. Zamiast jednak tego usłyszałem słowa, które niosły za sobą tyle samo nadziei co
i zwątpienia:
- Czy ty się dobrze nad tym zastanowiłeś? Przecież mnie zupełnie nie znasz. Uważam, że te kilka dni przeżytych razem to trochę za mało, żebyś mógł składać takie propozycje.
Zupełnie zbiła mnie z tropu. Wyprostowałem się i podszedłem do okna.
- Ale, powiedz mi, czy na obecną chwilę jestem kalkulowany w twoje dalsze życie?
Mówiąc te słowa z trudem powstrzymałem drżenie głosu.
- Tak jesteś - odparła. - Pamiętaj jednak, że jest to stan na obecną chwilę, jak to ładnie powiedziałeś. Nie chcę składać obietnic bez pokrycia, bo to nie są błahe sprawy.
- Rozumiem - powiedziałem trochę zawiedziony.
Wyczuła to i szybko dodała:
- Nie zrozum mnie źle. Boję się jedynie, że może mi się nie spełnić największe marzenie ostatnich lat. Bardzo bym chciała, żebyśmy kiedyś byli razem, ale przecież znamy się dopiero od kilku dni. Dlatego pozostańmy na razie bez wielkich obietnic.
- Ale kolację mogę ci chyba zaproponować.
Odwróciłem się i spojrzałem jej prosto w oczy.
- A twoje duchy?
- Poczekają jeszcze trochę.
Podszedłem do niej i wolno pochylając się pocałowałem w usta. Początkowo byłem trochę zawiedziony, że nie objęła mnie za szyję, ale moment w którym rozchyliła wargi wynagrodził mi wszystko.
Idąc długim korytarzem myślałem tylko o jednym. Do jakiej restauracji zabrać obiekt mojej miłości. Chciałem okazać się oryginalny, ale chciałem również, żeby moja oryginalność nie przeistoczyła się w dziwactwo. W końcu nie każdy musi lubić pendy bambusa lub stek z rekina.
Zanim udało mi się uruchomić samochód usłyszałem kilkakrotne zgrzytanie pod maską. Trzeba będzie niedługo zmienić go na nowszy. Może już po niedzieli zabiorę się za zarabianie pieniędzy i przestanę uganiać się za duchami. W końcu jednak gdyby nie te straszydła czy poznałbym Izę? Podobno nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Już wkrótce powinienem się o tym przekonać.
Zabrałem najlepszą konfigurację ze sklepu i obserwowany przez dwóch małolatów załadowałem sprzęt do samochodu. Na koniec napisałem jeszcze kartkę, że sklep nieczynny do poniedziałku i powiesiłem na drzwiach.
Gdy dotarłem na miejsce ogarnęło mnie przygnębienie. Dom stał co prawda tak samo jak tydzień temu tylko był jakiś inny, jakiś nie mój. Baza wypadowa duchów. Gdy otworzyłem drzwi uderzył mnie w nos smród nie do wytrzymania. Nabrałem powietrza w płuca, prawie wbiegłem do środka i szybko pootwierałem wszystkie okna. Mocując się z ostatnim zabrakło mi już tchu i zaciągnąłem się odorem raz i drugi. Mało nie zwymiotowałem. Zanim przyniosłem sprzęt zajrzałem w każdy zakamarek domu, nawet pod łóżko. Gdyby nie naturalna wentylacja nie wytrzymałbym tam nawet dwóch minut. Wszystko było tak jak dawniej. Moje brudne skarpetki leżały tam gdzie pozostawiłem je kilka dni temu. A jednak miałem wrażenie, że wszystko jest inne.
Przez jedną chwilę wydawało mi się, że słyszę kroki przy drzwiach. Zaniepokojony wyjrzałem na korytarz. Nikogo tam nie było. Nikogo oprócz mnie
i mojego strachu.
Wróciłem do pokoju. Ustawiałem sprzęt na stole i włączyłem do sieci. Zgłosił się system operacyjny. Uruchomiłem program testujący i usiadłem na krześle wpatrując się w monitor. Wszystko było w porządku.
Korzystając z okazji postanowiłem zbadać zawartość czarnych neseserów, które leżały na kanapie tak jak zostawił je pan Jurek. Niestety były zamknięte na szyfrowy zamek. Przyjrzałem mu się bardzo dokładnie i stwierdziłem, że kombinacji nie jest zbyt dużo. Uzbroiłem się więc w cierpliwosć i zacząłem kręcić bębenkami. Trwało może godzinę zanim udało mi się otworzyć ostatni. Nawet zdążyłem przyzwyczaić się do smrodu i przeciągu. W pierwszej walizce znalazłem kilka wyspecjalizowanych kart komputerowych, których przeznaczenia mogłem się tylko domyślać. W pozostałych dwóch były jakieś przyrządy optyczne: lunety, lornetki, noktowizory. Wszystko bardziej przypominało sprzęt szpiegowski niż wyposażenie kogoś, kto ma do czynienia ze światem ludzi umarłych. Nie próbowałem nawet z jednej rzeczy zrobić użytku ponieważ były starannie popakowane i nie chciałem żeby pan Jurek zorientował się, że grzebałem w jego rzeczach. Stary kufer to co innego - nie strzeżony choćby prymitywnym zamkiem, zawierał nadgryzione zębem czasu ubrania i rzeczy, które
z pewnością były kiedyś w posiadaniu kobiety: branzoletki, pierścionki, łańcuszki. Pogrzebałem trochę w tym wszystkim nie znajdując w sumie nic ciekawego.
Wychodząc jeszcze raz spojrzałem na przywieziony komputer, który był dumą mojego sklepu, a teraz stał na starym, trochę chwiejącym się stole. Jemu przynajmniej smród nie przeszkadzał. Z uczuciem ulgi opuszczałem nawiedzony dom.
Zanim rozsiadłem się za kierownicą zrobiłem kilka głębokich wdechów, zatrzymując wzrok na rozległym kasztanowcu. Już zza szyb samochodu przyjrzałem się stercie desek - winowajcy moich kłopotów. Wyglądała normalnie, ale na wszelki wypadek wolałem się do niej nie zbliżać.
Zanim wróciłem do domu rodziców wstąpiłem do pana Jurka, żeby mu powiedzieć o przywiezionym komputerze i oznajmić, że nie mam dziś wolnego wieczoru. Tym ostatnim nie był zachwycony, ale przestał protestować gdy powiedziałem mu, że spotkałem kobietę swojego życia. Może rzeczywiście nie był taki zły jaki wydał mi się kilka godzin wcześniej.
Rodzice zdążyli się przyzwyczaić do mojej rzadkiej bytności w domu, więc nie protestowali gdy zaraz po wyjściu z łazienki przebrałem się w garnitur. Babcia była
w swoim pokoju, więc uniknąłem kazania z jej strony. W dalszym ciągu problemem pozostał jednak wybór restauracji. Już w drodze do Izy postanowiłem zaryzykować
i pojechać do Częstochowy, do lokalu gdzie jeszcze nigdy nie byłem, do Antycznej. Chodziły słuchy, że stare kobiety szukają tam młodych mężczyzn na jedną noc, ale to
w niczym mi nie przeszkadzało.
To był niezapomniany wieczór. Już na początku powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy rozmawiać ani o duchach, ani o pracy i trzymaliśmy się tego do końca. Nie piliśmy alkoholu, nie licząc jednego kieliszka wina. Dopiero po wyjściu uświadomiłem sobie, że była to moja pierwsza w życiu kolacja przy świecach w towarzystwie naprawdę kochanej osoby.
W samochodzie zapanował jednak nastrój przygnębienia. Nie wiem o czym myślała Iza. Ja myślami byłem już przy czekających mnie egzorcyzmach. Gdy dojeżdżaliśmy do wsi, przez uchylone okno dobiegło mnie szczekanie podwórkowego psa.
- Czy nie znasz kogoś kto mógłby mi dać lub sprzedać jakiegoś złego psa? Chodzi jednak o to, żeby było to teraz - powiedziałem.
Swoją wypowiedzią kompletnie zaskoczyłem moją towarzyszkę.
- Jesteś szalony, ale jeśli rzeczywiście potrzebujesz psa to zatrzymaj się przy przystanku autobusowym - pokazała palcem.
Trochę zdziwiło mnie, że nie zadała żadnych pytań. Była nieodgadniona. Musiałem się przyznać przed samym sobą, że bardzo pociągała mnie w niej ta swoista tajemniczość.
- Poczekaj tutaj - powiedziała wysiadając z auta.
Patrzyłem jak podbiega do bramy i wciska przycisk dzwonka. Odsunąłem prawą szybę. Zza bramy doleciał mnie męski głos.
- To ja Iza - powiedziała głośno, zanim jeszcze furtka stanęła otworem i ukazał się w niej niewysoki człowiek. Światło z pobliskiej latarni oświetliło go na tyle, iż mogłem stwierdzić, że ma około pięćdziesiątki i jest zupełnie łysy.
Obiekt mojej miłości zniknął za zamkniętą bramą. Wyszedłem z samochodu. Ledwie zdążyłem zrobić dwa kroki w kierunku wysokiego betonowego ogrodzenia, furtka otworzyła się. Stała w niej Iza.
- Jeśli nie zależy ci na rasie psa, to jeszcze dzisiaj możesz go zabrać - oznajmiła.
- Oczywiście - odparłem. - Jeśli tylko mnie nie ugryzie to go wezmę.
- Chodź najpierw go obejrzeć.
- Trafna uwaga - uśmiechnąłem się.
Przekroczyłem żelazny próg i znalazłem się na podwórzu, oświetlonym jedynie przez odblask latarni ulicznej. Od razu spostrzegłem jak w głębi, w kojcu, biega pokaźnych rozmiarów zwierzę. Przecież to istny tyfus - pomyślałem. Facet, który
w ciemności przypominał Phila Colinsa podniósł rękę i pies uspokoił się, prawie zastygł w bezruchu.
- Jak pan chce to niech go pan bierze, byle dzisiaj, bo jutro będę musiał go zniszczyć - wyjaśnił. - Przyjdzie leśniczy i go zastrzeli.
- Mogę go wziąć, tylko czy po drodze mnie nie zje?
- Jeśli pan chce to pojadę z panem - zaproponował.
- Byłbym wdzięczny - odrzekłem.
- Niech pan chwilę poczeka, tylko się przebiorę.
To była chyba najszybsza transakcja jaką w życiu zawarłem. Gdy mężczyzna wszedł do domu zbliżyłem się do klatki. Było zbyt ciemno, żebym mógł stwierdzić jakiego koloru jest pies. Na pewno nie był czarny. Iza podeszła i obejmując mnie
w pasie przytuliła się do mnie. Patrzyliśmy na zwierzę, które powarkując biegało
z jednego końca klatki w drugi. Uspokoiło się dopiero wtedy gdy jego pan wszedł do środka i założył mu łańcuch na szyję. Po chwili w czwórkę znaleźliśmy się
w samochodzie. Co prawda zwierzę ogarnęła nieufność gdy miał wejść do niewielkiego Polo, ale mężczyzna niezrozumiale dla mnie krzyknął i pies wskoczył na tylne siedzenie.
Jadąc czułem na karku oddech Tyfusa. Nie powiem żeby to było dla mnie przyjemne, ale z drugiej strony przynajmniej mnie trochę pozna - pomyślałem. Nie chciałem z własnego podwórka serwować się ucieczką.
- A tak na marginesie to dlaczego pan chce się go pozbyć? - zapytałem gdy minęliśmy ostatnie zabudowania.
- Powiem panu szczerze. Wyje w nocy. Gdy tylko wyjdę na podwórko od razu przestaje, ale ile razy można wychodzić. Poza tym to dobry i posłuszny pies.
Nie byłem zbytnio zachwycony tym, co usłyszałem, ale nie miałem bliskich sąsiadów, a póki co rzadko spędzałem noce w tamtym domu.
- A jak się nazywa?
Na moment odwróciłem głowę. Patrzyły na mnie dwa ździwione ślepia.
- Radiowóz.
- Jak? - zapytałem. - Chyba się przesłyszałem.
- Radiowóz - powtórzył. - Bardzo źle znosi towarzystwo ludzi w mundurach, szczególnie w niebieskich. Nie wiem czemu ma do nich taką antypatię, ale takie już jest bydle.
- Acha..., a ile ma lat?
- To niezbyt stary pies, ale taż nie młodzieniec. W przeliczeniu na człowieka jakieś trzydzieści pięć.
- Czyli ma pięć.
- Nie całe.
Izę wyraźnie rozbawił nasz dialog. Ukryła twarz w dłoniach i parsknęła śmiechem.
- Co cię tak śmieszy - zapytałem rozbawiony.
- Nic, nic. Tylko uświadomiłam sobie, że będziesz miał psa starszego od siebie.
Dojeżdżaliśmy na miejsce. Nieoświetlony, stojący na uboczu dom nie wyglądał przyjaźnie.
Zanim wysiadłem udało mi się pogłaskać Radiowóz. Namawiałem Izę żeby zrobiła to samo, ale bała się. Wpuściłem psa na podwórko po czym z przewróconej beczki zrobiłem prowizoryczną budę. Była trochę za mała, ale przynajmniej na dzisiaj musiała wystarczyć. Na szczęście mężczyzna podarował mi psa razem z długim łańcuchem. Przywiązane zwierzę naprężyło łańcuch widząc, że jego pan odchodzi, ale gdy ten wydał polecenie, którego znowu nie zrozumiałem, pies położył się posłusznie na trawie.
- Jutro wypiszę panu wszystkie komendy na jakie reaguje - powiedział, gdy odjechaliśmy kawałek. - Na razie niech pan zapamięta. że tornado oznacza waruj, idem chodź za mną, a zabij chyba nie muszę tłumaczyć...
- Raczej nie trzeba - odparłem.
Gdy odwiozłem mężczyznę i pozostałem sam na sam z Izą poczułem dziwne zadowolenie.
- Wiesz co? Jeśli w takim tempie jak zdobycie psa pozbędziemy się duchów to może już w poniedziałek poproszę cię o rękę - powiedziałem nie patrząc na nią.
- No zobaczymy - zaśmiała się.
Podjechaliśmy pod parterowy dom z cegły. Przy furtce objąłem ją
i pocałowałem. Tym razem odwzajemniła mój pocałunek tak wspaniale, że na moment zakręciło mi się w głowie.
- Może wejdziesz? - zapytała. - Mieszkam tylko z matką, która nie wtrąca się w moje życie prywatne
Ogarnęło mnie niezdecydowanie. Już miałem pozostać dłużej w tej wsi, gdy przypomniałem sobie o egzorcyzmach.
- Może innym razem. Muszę przygotować dom babki.
- No to cześć - rzuciła zawiedziona.
- Naprawdę mam ochotę wejść - zacząłem.
- Rozumiem... - przerwała mi. - Tylko zadzwoń jutro, a najlepiej przyjedź.
- Oczywiście, że przyjadę.
Nie próbowałem jej ponownie pocałować, bo mogło się to skończyć tylko
w jeden sposób, a wiedziałem, że powinienem wrócić. Jakaś niepojęta siła ciągnęła mnie z powrotem do miejsca, w którym pozostawiłem psa. Nie potrafiłbym tego wyjaśnić, ale wiedziałem, że muszę tam zajrzeć chociażby na chwilę.
Wszedłem na podwórko. Pies nie zaszczekał.
- Radiowóz - zawołałem
Pomerdał ogonem. Ostrożnie podszedłem i pogłaskałem go. Przyjął to ze stoickim spokojem. Sciągnąłem mu z szyi łańcuch i odwracając się ruszyłem
w kierunku drzwi. Pies powlókł się za mną. Jakieś dwa metry od wejścia zatrzymał się jednak i zaczął warczeć. Otworzyłem drzwi i od razu uderzył mnie okropny fetor. Można go było przyrównać do smrodu zasikanych materaców. Czułem już kiedyś coś podobnego w szpitalu.
- Radiowóz, radiowóz! - przywoływałem psa, ale ten nie zbliżył się w kierunku domu nawet o krok, a co więcej zaczął się wycofywać.
Nawet nie specjalnie mu się dziwiłem. Pdobno pies lubi zapach używanych skarpetek swojego pana, ale takiego smrodu chyba nie musi.
Ja sam po chwili też się wycofałem. Na dobrą sprawę nie miałem tutaj nic do roboty. Po co tutaj przyjechałem? - pytałem sam siebie. Człowiek w sytuacjach ekstremalnych zachowuje się często bardzo dziwnie. Nie ważne. Zamknąłem drzwi na klucz i przywołałem psa. Był trochę nieufny, gdy z powrotem zakładałem mu łańcuch, ale nie próbował mi w tym przeszkadzać. Położyłem przed nim miskę z wodą, ale
w ogóle go nie zainteresowała. Odjeżdżając usłyszałem za sobą wycie. No tak...
W końcu jego były właściciel uprzedzał...
Dochodziła pierwsza, gdy wyszedłem z łazienki. Na szóstą byłem umówiony
z Barwinkiem. Nastawiłem budzik. Tym razem nie mogłem sobie pozwolić na zaspanie.
Nie potrafię powiedzieć, o której zasnąłem, bo dość długo tłukłem się po łóżku, rozmyślając nad tym co miało wydarzyć się już wkrótce.
Obudziłem się w mokrej pościeli. Na dworze było jeszcze ciemno. Zapaliłem nocną lampkę żeby zobaczyć, która jest godzina. Dochodziła trzecia. Sięgnąłem po papierosa i odrzuciłem przepoconą kołdrę. Nogi miałem tak mokre jakbym przed chwilą wyszedł z kąpieli. Tym razem wiedziałem co było tego przyczyną. Koszmarny sen. Dowiedziałem się, że Iza miała wypadek. Wybiegłem na balkon i spojrzałem w dół. Zobaczyłem dużą białą karetkę z przezroczystym dachem. Wewnątrz na noszach, w białej koszuli leżała Iza, podłączona przy pomocy cienkich, przezroczystych rurek do jakiejś aparatury. Musiała mieć ciężki wypadek skoro na jej twarzy dostrzegłem maskę tlenową. W szkole czekali na nią harcerze. Trzymałem ją na rękach. Nie miała połowy prawej stopy. Spytałem ją czy najpierw zanieść ją do domu, czy do szkoły. Obawiałem się, że mogę nie dać rady donieść jej do szkoły. Jeśli jednak taka byłaby jej wola musiałem jakoś dać sobie radę. Spojrzałem w okna jej domu, oddalone od nas nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów. Rozpłakałem się, a ona z całych sił objęła mnie za szyję.
- Kocham cię - wychlipałem.
- Wiem o tym - odparła.
Po tych słowach obudziłem się. Paląc papierosa czułem jak łzy spływają mi po policzkach.
Kolejny raz obudziłem się o wpół do piątej. Tym razem nie pamiętałem co mi się śniło, może nic. Wstałem i podszedłem do okna. Otworzyłem je i zrobiłem kilka głębszych wdechów. Nie było sensu kłaść się z powrotem. Wyłączyłem budzik. Po co ma postawić cały dom na nogi. Powlokłem się do łazienki. Chyba wcale nie miałem ochoty brać udziału w dzisiejszych egzorcyzmach.
Z kuchni zabrałem dużą koserwę tłuszczową dla psa. Sam wypiłem tylko kawę. Nie miałem apetytu.


XIV

Dom był pełen elktroniki. Na specjalnych statywach zainstalowane noktowizory, kamery. Plątanina kabli na podłodze. Na środku pokoju wyrysowany kredą pentagram, w środku którego stał otwarty kufer, a w nim w pozycji pionowej zainstalowane na obrotnicy dwustronne lustro. Było idealnie wyważone. Jego ciężar z pewnością przekraczał trzydzieści kilogramów, ale gdy lekko pchnąłem je palcem obróciło się kilka razy. W kącie pokoju pan Jurek umiejscowił komputer z resztą aparatury. Testował chyba jakiś program więc dyskretnie zaszedłem go od tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Wreszcie coś znajomego. Videomagic - pokazywał na monitorze widok na lustro.
Czas oczekiwania nie był dla mnie wcale przyjemny. Dobrze, że woń wszechobecnych ziół zabijała smród stęchlizny, bo inaczej nie wytrzymałbym tutaj dłużej niż kilka minut. Wyszedłem na korytarz, gdzie znajdował się prowizoryczny stół zrobiony ze skrzynek. Potrząsnąłem stojącym na nim czajnikiem. Było wystarczająco dużo wody, żebym mógł zrobić sobie szklankę herbaty. Włączyłem go do gniazdka
i zapaliłem papierosa.
Gdy z kubkiem w dłoni przekraczałem próg usłyszałem głos:
- Marek, Marek, Marek....
- Co - rzuciłem pośpiesznie i powstrzymując drżenie rąk upiłem trochę gorącego naparu.
- Czy ktoś mnie wołał? - zapytałem nie widząc żadnej reakcji.
Pan Jurek tkwiąc cały czas w miejscu, w którym widziałem go po raz ostatni odwrócił się i patrząc na mnie powiedział:
- Nie. A co? Słyszałeś coś?
- Nie, nic. Chyba mi się zdawało. Jestem trochę zdenerwowany - odparłem.
Stara kobieta zajęta rysowaniem jakichś znaków wewnątrz pentagramu chyba nawet nie usłyszała naszego dialogu.
Ogarnął mnie dziwny niepokój.
- Kiedy zaczynamy? - zapytałem.
- Nie wcześniej niż za godzinę - odpowiedział mi pan Jurek, nie przerywając stukania w klawisze.
Nie mówiąc nic wyszedłem z domu. Gnany przez jakąś niepojętą siłę, wsiadłem do samochodu i sam nie wiem czemu pojechałem na cmentarz. Na grobie Krzyśka byłem po raz ostatni we Wszystkich Świętych - prawie dziewięć miesięcy temu. Przed bramą u handlarza kupiłem dwa duże znicze. Postanowiłem przy okazji odwiedzić grób prababki. Rzadko tutaj bywałem. Bałem się spotkania z jego rodziną.
Grób ten nie imponował żadnym pomnikiem. Prosty, żelazny krzyż z tabliczką, a u jej stóp niebieskie bratki. Zapaliłem znicz i zacząłem się modlić. Myśli jednak rozbiegały mi się we wszystkich kierunkach. W końcu usiadłem na ławce, podparłem głowę rękami i cicho zapytałem:
- Babciu, czy masz mi coś do powiedzenia?
Wpatrywałem się w motyla, który to podrywał się do lotu , to siadał na kwiatkach. Czekałem na jakiś znak. Ostatnio niemożliwe rzecz stanowiły o moim życiu. Tym razem nic takiego nie nastąpiło. Po kilkuminutowym oczekiwaniu wstałem przeżegnałem się i ruszyłem w drugą stronę cmentarza. Przy grobie Krzyśka nie było nikogo. Wspaniały grobowiec ze zdjęciem. Łzy stanęły mi w oczach. Zapaliłem lampkę i położyłem na marmurowej płycie. Zacząłem odmawiać modlitwę za zmarłych, ale kątem oka dostrzegłem jak znajoma postać zbliża się w moim kierunku. Nie ryzykowałem spotkania. Szybko przeżegnałem się i ruszyłem w przeciwnym kierunku do zbliżającego się mężczyzna.
Gdy tylko znalazłem się na głównej alei obejrzałem się za siebie. Nikt za mną nie szedł. Odetchnąłem z ulgą. Co prawda byłem trochę zawiedziony, że ani Krzysiek, ani babcia nie dali mi żadnego znaku, ale w końcu nie należy wymagać zbyt wiele. Mijając zadaszony, betonowy ołtarz zobaczyłem dwóch robotników budujących grobowiec. Podszedłem bliżej, bo coś zaciekawiło mnie w jego wyglądzie. Zatrzymałem się tuż za ich plecami. Wydał mi się dziwnie znajomy. Stałem i patrzyłem jak mocują się z ciężką kamienną płytą. W końcu udało im się postawić ją w pionie. Nie mogłem sobie przypomnieć, ale skądś znałem tę konstrukcję.
- Przepraszam panów, że przeszkadzam, ale czy mogą mi panowie powiedzieć, kto jest tutaj pochowany? - zapytałem grzecznie.
Młodszy z nich odwrócił się i obrzucił mnie takim spojrzeniem, że aż cofnąłem się o krok. Przez jego zaciśnięte wargi wydostało się tylko jedno słowo:
- Nikt.
Poczułem jak gęsia skórka pokrywa całe moje ciało. Zastawiłem dłonią usta
i wolno zacząłem oddalać się od marmurowej konstrukcji. Wraz ze wzrostem odległości dzielącej mnie od grobowca przyspieszałem kroku. W końcu zacząłem biec.
W samochodzie walnąłem głową w kierownicę.
- Nie poradzę sobie z tym. Niech mi ktoś pomoże. Kurwa mać, niech mi ktoś pomoże... - powtarzałem.
Gdy stanąłem w drzwiach pokoju pan Jurek popatrzył na mnie badawczo
i mróżąc oczy spokojnie zapytał:
- Czy coś się stało? Mieliśmy już zaczynać bez ciebie.
- Przepraszam - odparłem. - Zeszło mi trochę dłużej niż myślałem.
- No to zamknij drzwi i stań pod ścianą, koło okna. To w tej sytuacji najbezpieczniejsze miejsce.
Bez zadawania zbędnych pytań wykonałem jego polecenia. Serce waliło mi jak kowalski młot.
Zaczęło się. Stara kobieta chodziła wokół pentagramu z wielkim lichtarzem,
w którym paliło się osiem świec. Zaznaczała nimi w powietrzu jakieś znaki. Z jej ust wydobywał się bełkotliwy śpiew. Kiedyś we Francji słyszałem rozmowę dwóch Kameruńczyków. Bełkot starej kobiety trochę przypominał mi tamten dialog.
Kiedy skończyła, włożyła lichtarz do kufra, ale nie zamknęła wieka. Był na tyle głęboki, że zniknęły w nim nawet płonące świece. Pan Jurek siedzący tyłem do mnie nie odrywał wzroku od monitora.
Kobieta stanęła teraz przed lustrem i unosząc głowę rozłożyła szeroko ręce. Ubrana w jakąś liturgiczną szatę wyglądała jak kapłanka ze starożytnego Egiptu. Zastygła w zupełnym bezruchu. Słychać było szum aparatury nagromadzonej
w niewielkim pomieszczeniu. Przez dłuższą chwilę nic nienaturalnego się nie działo. Już nawet zacząłem powątpiewać w skuteczność metod tych nowoczesnych egzorcystów, gdy nagle w powietrzu coś zawirowało. Płonące języczki ognia wydłużyły się kilkakrotnie. W lustrzanym odbiciu zaczęły przybierać przedziwne kształty. Samo lustro z wolna, ale systematycznie zaczynało ciemnieć. Obracało się przy tym to
w jedną, to w druga stronę. Coś nadchodziło, bo smród zaczynał być nie do zniesienia. Aromat ziół niewiele mógł już pomóc. Pan Jurek wciąż nie odwracał głowy od monitora. Usłyszałem pojedyncze stuknięcia w klawiaturę. Z ust kobiety znowu popłynął potok niezrozumiałych dla mnie słów. Lustro na moment zatrzymało się. Chwilę później zaczęło kręcić się w prawą stronę. Każdy obrót był szybszy od poprzedniego. Zczerniało zupełnie. Jakimś cudem świece nie gasły, pomimo iż
w pokoju zrobiło się naprawdę wietrznie. Stary żyrandol chybotał się na prawo i lewo
z każdą chwilą zwiększając swoją amplitudę. Za chwilę spadnie - zdążyłem jeszcze pomyśleć, zanim łoskot wypełnił pomieszczenie. Upadł ledwie metr od nogi mężczyzny. Ten nawet nie drgnął. Lustro kręciło się już tak szybko, że widziałem tylko czarny walec, od którego odbijały się płomienie. W pewnym momencie kobieta odwróciła się twarzą do mnie. Jej szata powiewała, głośno przy tym szeleszcząc. Miała mocno zaciśnięte powieki. Jej usta poruszały się, ale wyraźnie nie mogła wydobyć z nich głosu.
- Odejdźcie stąd, to nie wasz dom - wymamrotała w końcu z trudem.
Poczułem chłód. Jakby jakiś niematerialny twór przeniknął przeze mnie. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Towarzyszyły temu kolejne fale zatęchłego powietrza.
- To nie wasz dom - wykrzykiwała kobieta. - Zostawcie go w spokoju. To nie wasz dom. Nie ma tutaj nic waszego, nic... Nie dokończyła. Lustro eksplodowało.
W jednej chwili zamieniło się w chmurę pyłu. Z jego ram buchnęło gorącym
i śmierdzącym powietrzem. Siła wybuchu prawie wbiła mnie w ścianę. Z sufitu poleciały kawałki farby i tynku. Upadłem na drewnianą podłogę nie mogąc złapać tchu. Nic nie widziałem przez zaprószone oczy, a na dodatek coś na mnie spadło. Przetarłem je dłonią i podjąłem próbę zrzucenia z siebie balastu. Usłyszałem potworny skowyt psa. Najpierw przeraźliwie długi i głośny, potem krótszy cichy. Gdy myślałem, że już po wszystkim i wreszcie wyczołgałem się spod leżącej na mnie kobiety, z okien pokoju wyleciały wszystkie szyby. Zdążyłem tylko przykryć głowę rękami, gdy przez niezaszklone okna zaczęły wlatywać deski z podwórka. Trwało to może pięć sekund. Potem zapanowała grobowa cisza. Kufer zapalił się od płomieni przewróconych
i połamanych świec. Pozbierałem się szybko, zdjąłem z siebie skórzaną kurtkę i kilkoma uderzeniami ugasiłem pożar w zarodku. Pan Jurek leżący do tej chwili obok przewróconego krzesła podnosił się powoli. Kobieta w dalszym ciągu nie dawała znaków życia. Nachyliłem się nad nią. Oddychała. Mężczyzna podszedł, przykucnął przy niej i pogładził ją po twarzy. Otworzyła oczy i słabym głosem powiedziała:
- Chyba nie zdajecie sobie sprawy jakie siły rozpętaliśmy.
Pomogłem jej usiąść.
- Czy nic się pani nie stało?- zapytałem.
Podniosła lewą rękę. Dłoń miała wyraźnie spuchniętą w nadgarstku i wygiętą w nienaturalny sposób.
- Poza tym nic - powiedziała. Chwilę rozglądała się po pokoju. - Mogło być dużo gorzej. Dużo gorzej - dodała.
Podobnie jak wtedy nad rzeką, pomogłem jej wstać.
Nad wyraz szybko odzyskiwała siły. Zanim zdążyłem się ogarnąć i zrobić trochę porządku z porozrzucanymi po całym pokoju deskami mężczyzna już zajął miejsce przy komputerze. Niestety piętnastocalowy monitor nadawał się tylko na śmietnik.
W miejscu, gdzie kilka minut temu znajdował się kineskop była teraz dziura. Piotrek mnie chyba zabije - pomyślałem. Na szczęście jednostka centralna nie ucierpiała.
- Nie mamy szans - powiedziała kobieta pochylając się nad drewnianym kufrem. - Nie mamy szans.
Wyszedłem na dwór. Pies leżał nieruchomo na środku placu. Podszedłem do niego i szturchnąłem go nogą. Nie żył. W jego otwartych oczach zobaczyłem odbicie strachu. Obszedłem go dookoła. Nie dostrzegłem jakichkolwiek śladów na jego ciele wskazujących na przyczynę śmierci. Nachyliłem się i ostrożnie dotknąłem go ręką. Był jeszcze ciepły. Zdobyłem się na odwagę i przewróciłem go na drugi bok. Dłonią przejechałem po jego karku i żebrach. Chyba nie miał nic złamanego. Po prostu zdechł z przerażenia.
Było mi go żal. Przedłużyłem mu życie zaledwie o kilka godzin. Przyjrzałem się stercie desek. Poza tymi, które wpadły do domu reszta była na swoim miejscu. Tylko folia okrywająca je, w kilku miejscach uległa rozerwaniu. Z niedowierzania pokręciłem głową.
Zanim uporaliśmy się z całym bałaganem minęły trzy godziny. Stara Kobieta
z racji odniesionych obrażeń była tylko biernym obserwatorem. Barwinek zabrał mój komputer i powiedział, żebym przyszedł do nich wieczorem to obejrzymy co zarejestrowała aparatura. Wśród całego spustoszenia tylko jedna rzecz poprawiała mi podły nastrój. Wreszcie przestało śmierdzieć. Szkoda tylko, że komfort przebywania
w "pachnącym domu" kosztował mnie wprawienie wybitych szyb i zniszczenie monitora wartego kilkanaście milionów.
W domu wziąłem gorący prysznic i zabrałem się za przeglądanie zeszytów
z podstawówki. Dobrze, że nie wyrzuciłem ich na śmietnik. Było ich tyle, że zwątpiłem czy uda mi się znaleźć to, czego szukam jeszcze przed wieczorem. Oglądanie każdego kartka po kartce wymagało czasu, a ja byłem umówiony z Barwinkiem na dziewiętnastą. Jeśli można mówić o szczęściu to w końcu chyba mi dopisało.
W zeszycie do biologii, na ostatniej stronie, odnalazłem to czego szukałem. Rysunek wykonany niebieskim flamastrem przedstawiał grobowiec. Na płycie widniał napis: Tu leży człowiek, który próbował. Siedząc na podłodze położyłem swoje dzieło przed sobą i zapaliłem papierosa. Niestety, nie pomyliłem się. Nie chciałem w to uwierzyć, ale ci ludzie budowali grób dokładnie według mojego rysunku. Był na tyle oryginalny, że
z pewnością nie mogło być mowy o przypadkowym podobieństwie. Co powinienem zrobić? - zastanawiałem się, gdy zadzwonił telefon. Zanim odebrałem spojrzałem na zegarek. Dochodziła siedemnasta.
- Tak słucham - powiedziałem.
- Cześć. To ja, Iza. Przepraszam, że nie dzwoniłam wcześniej, ale przyjechała komisja żeby zaplombować magazyny. Przez cały ten czas byłam zajęta. Powiedz mi jak poszło?
- I dobrze i źle - udzieliłem krótkiej odpowiedzi.
- A możesz jaśniej? - zapytała.
- Oczywiście - odparłem. - Wszyscy zdrowi, poza drobną kontuzją babki
i zdechnięciem psa. No i duchy na jakiś czas wyprowadziły się z mojego domu. Jest jednak pewien problem. Bo one wrócą. Przynajmniej Barwinek tak mówi. Będziemy musieli coś z tym zrobić. Ja nie mam pojęcia co dalej. Mam iść o siódmej do Barwinka coś tam obejrzeć.
- No to za różowo nie jest - na chwilę zawiesiła głos. - Dobrze, że nic ci się nie stało. Chyba bym sobie tego nie wybaczyła, że nie było mnie wtedy przy tobie. Kocham cię.
- Ja ciebie też - powiedziałem trochę machinalnie, zaskoczony jej wyznaniem.
- Wiem o tym - odrzekła. - A spotkamy się dzisiaj? - zapytała po chwili.
Zamyśliłem się na moment. Nie wiedziałem co powiedzieć. Żeby dowiedzieć się co dalej, musiałem pójść do pana Jurka. Chyba zabawię tam dłużej niż piętnaście minut.
- Jesteś tam jeszcze? - głos wyrwał mnie z zamyślenia.
- Tak jestem. Zastanawiam się czy dam radę się wyrobić. Bardzo chciałbym, ale...
- Nie kombinujmy - przerwała mi. - Spotkamy się jutro. Zadzwoń do mnie do pracy. Dobrze?
- Oczywiście, że zadzwonię - zapewniłem.
- No to na razie - rzuciła.
- Na razie - zdążyłem jeszcze powiedzieć zanim usłyszałem odgłos odkładanej słuchawki.
Postanowiłem trochę się przespać. Ogarnęło mnie takie zmęczenie, że nawet nie sprzątnąłem kupy starych zeszytów. Jeśli to się szybko nie skończy, to chyba nie wytrzymam nerwowo - zdążyłem pomyśleć przed zaśnięciem.
Zanim zjawiłem się w domu Barwinka pojechałem jeszcze raz na cmentarz. Było widno, więc nie czułem strachu mijając kolejne mogiły. Tak jak myślałem. Nie było nawet śladu po "moim" grobowcu. Chyba komuś zza światów zależało, żeby mnie przestraszyć. No i musiałem przyznać, że mu się udało.
Kolorowe plamy przemieszczały się po niebieskim tle monitora. Oglądaliśmy ten spektakl w milczeniu. Trwał zaledwie kilka minut, ale pozostawił na mnie niezatarte wrażenie. Pierwszy raz widziałem siebie jako żółtą palmę. Pierwszy raz zobaczyłem też komputerowy obraz obecności duchów. Cały zapis został uzyskany w bardzo prozaiczny sposób. To na co patrzyłem było niczym innym jak temperaturowym zapisem rzeczywistości. Ciała, czy masy gazu, w zależności od własnej ciepłoty zostały wyróżnione odpowiednimi kolorami. Prawda, że proste.
Pan Jurek popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem i powiedział:
- Musimy działać szybko. Nie ma czasu do stracenia. Teraz to już jest walka
o nasze być, albo nie być. Trudno powiedzieć co wydarzy się za kilka, może kilkanaście dni. Na pewno nie będzie to nic dobrego.
- No dobrze, ale to już chyba nie moja działka. Obcowanie z duchami znałem dotychczas tylko z gier komputerowych. Jeśli jest jednak coś o czym nie wiem, to niech mnie pan oświeci. Może będę mógł w czymś pomóc. Zresztą mam już dosyć - powiedziałem i podniosłem się z kanapy.
- Usiądź i opanuj się - uspokajał mnie Barwinek.
Dłuższą chwilę stałem jak posąg, nie mogąc się zdecydować czy wyjść, czy też pozostać. Wreszcie opadłem na kanapę i zrezygnowanym głosem powtórzyłem:
- Mam już dosyć.
- My też - odezwała się kobieta poprawiając rękę na temblaku. - Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia. Jeśli pomożesz nam w pewnej sprawie, to może jakoś się z tym uporamy.
- No już dobrze. Niech pani mówi o co chodzi. Jeśli rzeczywiście będę mógł
w czymś pomóc, to chociaż spróbuję - odparłem i spojrzałem na zegarek.
- Spieszysz się? - zapytał mężczyzna.
- Nie - odpowiedziałem zdecydowanym tonem. - Zamieniam się w słuch.


XV

Stojąc w obszernym holu rozglądałem się wokoło. Niewiele zmieniło się od mojego tutaj pobytu. Rozpoznałem nawet kilku pacjentów. Dziadek, dla którego szpital psychiatryczny był jedynym domem, przemierzał korytarz powłócząc nogą. Niestety nie wiedziałem jak wygląda człowiek, z którym miałem się spotkać. Wiedziałem o nim tylko to, co powiedziała mi stara kobieta, czyli: jak się nazywa, że ma około pięćdziesiątki
i, że w młodości miał wysportowaną sylwetkę. Całą nadzieję pokładałem w tym, że któraś z pielęgniarek przypomni mnie sobie i pomoże go odnaleźć. Będąc tutejszym pacjentem zdążyłem się z nimi zaprzyjaźnić.
W pewnym momencie dostrzegłem jak schodami w dół idzie Anita. Musiałem zrobić kilka szybszych kroków, żeby dogonić ją przed końcem korytarza. Gdy tylko znalazłem się tuż za nią nie mówiąc nic zastawiłem jej oczy rękami. Gwałtownie odrzuciła moje dłonie, zatrzymała się i wlepiła we mnie pulsujące od gniewu spojrzenie. Uśmiechnąłem się. Zaskoczenie połączone z zakłopotaniem malowały się na jej twarzy. Domyśliłem się, że odgrzebuje coś w pamięci. Jeszcze chwilę patrzyła na mnie niepewnym wzrokiem, po czym równie niepewnie zapytała:
- Marek?
- We własnej osobie - roześmiałem się.
Wycałowaliśmy się jak u cioci na imieninach.
- Przyjechałeś tutaj tak sobie, czy na dłużej? - zainteresowała się nagle.
- Nie obawiaj się. Tym razem nie zabawię tutaj dłużej niż dwie godziny - odparłem.
- Ale ty mnie źle zrozumiałeś...
- Tak, wiem - przerwałem jej i sięgnąłem do reklamówki.
Wydobyłem z niej dużą bombonierkę wedlowską.
- To dla ciebie - powiedziałem.
Aż takiego podziękowania nie spodziewałem się. Anita podskoczyła z radości, objęła mnie za szyję i pocałowała w policzek.
- No już dobrze, dobrze - zaśmiałem się.
Usiedliśmy w fotelach. Kilka minut rozmawialiśmy o tym, jak potoczyły się nasze losy od czasu gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Było miło. Chyba dlatego, że dokładnie lustrowałem wzrokiem przechodzących pacjentów Anita zwróciła się do mnie z pytaniem:
- Szukasz kogoś?
- Potrafisz czytać w myślach. - odparłem.
- No więc powiedz o kogo Ci chodzi, bo za chwilę zaczną się odwiedziny i będę trochę zalatana.
- Czy jest u was Kazimierz Habiś? Taki facet koło pięćdziesiątki.
Spojrzała na mnie badawczo. Może pomyślała, że nie wszystko jest ze mną
w porządku. Przebywali tutaj przecież ludzie, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali
i zachowywali się normalnie. Sam zresztą zdziwiłem się, gdy jako pacjent, pierwszy raz poszedłem do palarni. Czułem się bardzo niepewnie. Za chwilę ktoś przyłoży mi
w gębę, albo Bóg wie co jeszcze - myślałem. Dużym dla mnie zaskoczeniem był fakt, że wchodzące osoby pozdrawiały się najnormalniejszym w świecie dzień dobry. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny, a już miałem kilku znajomych. Gdybym spotkał się z nimi w innych okolicznościach z pewnością nie uznałbym ich za psychicznie chorych. Dopiero później poznane pielęgniarki wytłumaczyły mi w czym rzecz. Pacjenci byli porozmieszczani na różnych oddziałach, w zależności od stopnia upośledzenia umysłowego. Tak więc znalazłem się wśród ludzi, którzy mogli być, podobnie jak ja, całkiem normalni, a przydarzyło im się załamanie nerwowe.
- Poczekaj zaraz ci go zawołam - powiedziała po chwili. - Ale tak w ogóle to, czy to jest twój znajomy? Przecież do nas przyjechał dopiero rok temu z jakiegoś innego szpitala.
- W pewnym sensie - odparłem. - Mam dla niego trochę papierosów.
Wstała i położyła czekoladki na fotelu. Za moment zniknęła w korytarzu prowadzącym do spacerniaka.
Kręciłem się niespokojnie gdy po pięciu minutach nie pojawiła się. Doczepiła się do mnie siostra przełożona, czy jak się tam ją nazywa, ale po wyjaśnieniu, że przyszedłem tu z wizytą do chorego zostawiła mnie w spokoju. Gdy i po dziesięciu minutach, po mojej znajomej nie było ani śladu zacząłem się niepokoić. Czyżby moje starania spełzły na niczym? Podszedł do mnie jakiś nieznajomy mężczyzna, chyba pacjent, i poprosił o papierosa. Dałem mu trzy sztuki, żeby tylko odczepił się ode mnie. Na szczęście nie był zbyt rozmowny i szybko poszedł sobie. Dwie minuty później zobaczyłem jak Anita idzie w moim kierunku w towarzystwie siwowłosego mężczyzny o dość pokaźnej tuszy.
Wyciągnąłem rękę w jego kierunku.
- Mam na imię Marek. Przywiozłem dla pana papierosy - zakomunikowałem.
Podał mi dłoń bardzo niemrawo. Chyba nie uda mi się z nim dogadać - pomyślałem wręczając mu reklamówkę pełną paczek papierosów różnych marek. Przyjął ją, ale w dalszym ciągu nie odezwał się ani słowem. W tym czasie Anita spojrzała na mnie znacząco i powiedziała:
- No to ja was zostawiam. Jak skończycie nie zapomnij wpaść do mnie.
Skinąłem głową i lekko uśmiechnąłem się. Mężczyzna dalej stał jak bez życia.
- Przyszedłem do pana, bo potrzebuję pańskiej pomocy. Znalazłem się...
- Tak wiem - uciął. - Masz człowieczku kłopoty, poważne kłopoty... - dodał.
Już miałem mu powiedzieć, żeby nie zwracał się do mnie w ten sposób, ale ugryzłem się w język. Uzbroiłem się w cierpliwość.
- Masz poważne kłopoty, a wokół ciebie śmierdzi, śmierdzi piekłem. - ciągnął. - Chyba pomyliłeś jednak adres. To jest szpital, a nie niebo. Zwróć się ze swoimi problemami do Boga. On ci może pomoże człowieczku. Może? Mnie nie udało się
z nim dogadać.
Nie wiedziałem czy mam do czynienia z człowiekiem obłąkanym do reszty, czy rzeczywiście zdawał sobie sprawę z tego co mówi. Sięgnął za ucho i wyciągnął papierosa. Odpaliłem mu go.
- Chodź za mną, a może pokażę ci lekarstwo - przemówił jak kapłan.
Jego twarz zupełnie pozbawiona uczuć, wyrażająca pogardę dla świata, sprawiła, że wydał mi się zupełnie nieobecny.
- Już mówiłam, że tu nie wolno palić! - krzyknęła przechodząca obok nas starsza pielęgniarka.
Na mężczyźnie jej reprymenda nie zrobiła żadnego wrażenia. Najmniejszy mięsień nie drgnął na jego twarzy. Jakby nie usłyszał.
Na podwórzu usiedliśmy na ławce. Nakazał pokazać mi ręce. Posłusznie wyciągnąłem je przed siebie i wykonałem nimi dwa półobroty, jakbym ogrzewał je nad grzejnikiem.
- No to czego ode mnie chcesz? - zapytał gapiąc się przed siebie.
- Masz pozdrowienia od pani Adeli - powiedziałem i czekałem na jego reakcję.
Pierwszy raz popatrzył na mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem. W jego oczach było coś co sprawiło, że odniosłem wrażenie jakby czytał w moich myślach. Poczułem się trochę nie swojo, jak przestępca, który jest oskarżony, a nie ma żadnego alibi.
- Jestem nękany przez duchy i...
- Wiem - uciął krótko. Patrz mi prosto w oczy i nie przeszkadzaj myśleć.
Zamilknąłem. Dużo wysiłku kosztowało mnie patrzenie w twarz temu człowiekowi. Odetchnąłem z ulgą, gdy po minucie odwrócił głowę.
- Musiałbym to obejrzeć, ale niestety nie mogę ruszyć się stąd. Nawet nie wysilaj się żeby zabrać mnie na przepustkę. Mam całkowity zakaz opuszczania tego terenu. Wszyscy uważają mnie za wariata. W tej społeczności jestem szanowanym obywatelem, liczą się z moim zdaniem. W twoim świecie nie ma już dla mnie miejsca. Powiedz mi czy kochasz kobietę? - zapytał nagle zmieniając temat.
- Tak - odrzekłem
- Czy bardzo ją kochasz?
- Tak bardzo - odpowiedziałem.
- A czy zgodziłbyś się żebym się z nią przespał jeśli byłoby to konieczne w celu uwolnienia cię od koszmarów? Bo jeśli nie to one cię zabiją.
- Nie - odparłem zdecydowanie. - Co to, to nie.
Zdenerwował mnie do tego stopnia, że byłem gotów dać mu w mordę. Coś jednak powstrzymało mnie. Zacisnąłem tylko pięści.
- No to przyjdź do mnie kiedy zmienisz zdanie - zaśmiał się i strzelił palcami.
- Nie licz na to. - powiedziałem spokojnie wlepiając w niego pełen nienawiści
i odrazy wzrok. - Myślę, że poszukam sobie kogoś innego na twoje miejsce - dodałem, podniosłem się z ławki i nie oglądając się za siebie odszedłem.
Zgodnie z obietnicą zajrzałem do pokoju pielęgniarek, ale nie było tam Anity. Chwilę pokręciłem się po korytarzu zastanawiając się co robić dalej. W końcu wyszedłem z budynku ii ruszyłem w kierunku parkingu.
Zanim zdążyłem włożyć kluczyki do stacyjki usłyszałem za sobą głos:
- W porządku. Pomogę ci. Chciałem tylko sprawdzić, czy nie myliłem się co do ciebie.
Odwróciłem głowę.
Mężczyzna z podkurczonymi nogami leżał na tylnym siedzeniu. Do dziś nie wiem jak dostał się do zamkniętego auta. Nigdy mi tego nie powiedział.


XVI

Jeden z nielicznych naprawdę ciepłych dni tego lata.
Na skroni pana Kazimierza pojawiły się kropelki potu. Przemarsz dłuższy niż dwieście metrów stanowił dla niego nie lada problem. Ubrany w zbyt obcisłą, przepoconą koszulkę,, opadające, sprane jeansy wyglądał mało zachęcająco. W szpitalu psychiatrycznym nie zażywał zbyt wiele ruchu, co wyraźnie odbiło się na jego kondycji fizycznej. Podobno kiedyś potrafił przebiec 100 metrów poniżej dwunastu sekund, a to jak na zwykłego śmiertelnika jest wynikiem wręcz wspaniałym. Tyle tylko, że kiedyś był zwykłym śmiertelnikiem... No i podobno nie palił.
Kilka lat temu przyjaciel powiedział mi, że jeśli nie mam problemów to sam sobie je stwarzam. Nie omieszkał też dodać, że byłoby święto narodowe gdybym się
w coś nie wpierdolił. Ciekawe co miałby do powiedzenia dzisiaj, widząc mnie w towa-rzystwie czarownika ze szpitala psychiatrycznego. Świat słyszał już o "Czarnoksiężniku z krainy Oz", ale o czarowniku ze szpitala psychiatrycznego chyba jeszcze nie. Na dobrą sprawę wcale nie musiałem z nimi iść. Jeszcze był czas, żeby zawrócić. Co takiego gnało mnie w miejsce, w którym kilkadziesiąt godzin wcześniej zaginął człowiek, w którym sam mogłem zginąć? Czy była to tylko chęć poznania prawdy? Czy może nadzieja, że przyczynię się do pokonania zła? A może chciałem pozbyć się wyrzutów sumienia za śmierć Krzyśka, za śmierć geodety? Najpewniej wszystkiego po trochu. Istniała przecież możliwość spotkania duchów dwóch ludzi, za śmierć których może nie byłem bezpośrednio odpowiedzialny, ale gdyby nie było mnie wtedy przy nich pewnie by żyli. O Boże...
Krzysiek miałby teraz dwadzieścia sześć lat. Może prowadziłby jakiś interes, może zatrudniałby pracowników, może byłby już żonaty? Może? Te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Może jednak dowiem się, czy wini mnie za swoją śmierć. Bardzo mi na tym zależało. Kilka dni temu uznałbym to za absurd, ale teraz miałem nadzieję, że da mi jakiś znak, który uwolni mnie od ciężaru, który mimo upływu czasu ciążył mi bardzo. W świetle ostatnich wydarzeń nie było to znowu takie niemożliwe. Odnalezienie żywego geodety graniczyło z cudem. Choć biorąc pod uwagę wszystkie fakty, powiedzenie, że nie ma rzeczy niemożliwych przestawało być jedynie pustym frazesem, wypowiadanym tak często gdy chcemy kogoś pocieszyć.
Szliśmy obok siebie jak trzej muszkieterowie, tylko że zamiast szpad wyposażeni byliśmy we flakoniki z cieczą, która miała uchronić nas od złych mocy drugiej strony istnienia. Istnienia, które o ironio, rozpoczyna się dopiero po biologicznej śmierci. Według moich towarzyszy, to właśnie my, żyjący narobiliśmy zamieszania
w tamtym świecie. Powiedzcie mi tylko do cholery, dlaczego to znowu ja muszę mieć coś z tym wspólnego?
Chciałem dojechać na miejsce samochodem, ale pan Kazimierz kategorycznie się temu sprzeciwił. Nie oponowałem, chociaż czułbym się zdecydowanie lepiej mając jakiś pojazd w zasięgu ręki. Nie wiem, czy szczęśliwie skończyłaby się moja ostatnia przygoda w lesie, gdybym był tam pieszo. Niestety, z całej naszej trójki moje zdanie liczyło się najmniej.
Gdy mijaliśmy drzewo gdzie nie tak dawno stłukłem tylną lampę pan Kazimierz zatrzymał się, ślamazarnym ruchem wyciągnął z kieszeni wygniecioną do granic możliwości chusteczkę i wycierając pot z czoła wysapał:
- Powiedz mi mój sympatyczny kolego, w jakiej temperaturze topi się tworzywo sztuczne?
- To zależy jakie tworzywo - odrzekłem zaskoczony.
-A takie - oświadczył i schylił się z wysiłkiem.
Nic z tego nie rozumiałem. Stał tyłem do mnie, więc nie widziałem co podniósł z ziemi. Za chwilę odwrócił się trzymając w palcach czerwony przedmiot, kształtem
i wielkością zbliżony do ampułki. Otworzyłem szeroko usta i wyciągnąłem drżącą rękę. Barwinek spojrzał mi przez ramię. Na moment nasze spojrzenia spotkały się - jego beznamiętne i moje pełne przerażenia. To co trzymałem w dłoni było niczym innym jak kawałkiem stłuczonej lampy, tylko że ten kawałek z jakichś niewyjaśnionych przyczyn uległ całkowitemu stopieniu.
- To działo się tak szybko, że nawet barwa pozostała niezmieniona - dobiegł mnie głos, oddalającego się pana Kazimierza.
- No i co, zostajesz? - zapytał pan Jurek.
- Nie, idę z wami - wycedziłem przez zęby.
Opanowała mnie wściekłość. Wściekłość na los, chyba też na Boga. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem trafić do kieszeni. Ruszyłem przed siebie na nogach jak
z waty. Miałem wrażenie, że za chwilę załamię się do tego stopnia, że zacznę walić głową w drzewa. Czułem się bezradny, zupełnie bezradny. Szedłem, a raczej wlokłem się za nimi w przeświadczeniu, że to wszystko i tak nie ma sensu.
Nie wiem ile czasu minęło zanim dotarliśmy do miejsca, z którego wyraźnie widać było niezadrzewiony obszar. Zauważyłem to zresztą dopiero wtedy, gdy zrównałem się z nimi, a pan Jurek zatrzymał mnie chwytając za ramię. Wypuściłem nadmiar powietrza z płuc. Powoli dochodziłem do siebie. Czułem przyjemne ciepło na niczym nieosłoniętych rękach.
Pan Kazimierz rozejrzał się, wytarł mokre czoło i powiedział żebyśmy stanęli za nim. Sam ukląkł i ucałował ziemię. Poczułem się jakbym brał udział w jakimś kompletnym wariactwie. To co wydarzyło się za chwilę wcale nie polepszyło mojego nastroju. Pan Kazimierz, czyli Mistrz, bo tak kazał się do siebie zwracać "w sprawach ważnych", zaczął bełkotać coś pod nosem. Barwinek poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: Nie przejmuj się, wszystko jest w porządku. Tymczasem bełkot Mistrza przeszedł w regularny, choć mało melodyjny śpiew. Nie rozumiałem z tego ani jednego słowa. Czołem dotykając piasku zawodził coś w zupełnie nieznanym dla mnie języku. Może był to hebrajski, może arabski. Na pewno żaden z europejskich.
- Mahuta arutu, mahutu arutu...
Co to mogło znaczyć? Na pewno nie to, że jestem największym pechowcem pod słońcem. Całe modły trwały na tyle długo, że zaczynałem być już zmęczony tym bezczynnym staniem. Nachyliłem się nad uchem Barwinka i szeptem zapytałem:
- Długo jeszcze?
Wzruszył ramionami.
Jakąś minutę później Mistrz wreszcie podniósł się ociężale i powiedział:
- No, powinno chyba zadziałać, bo jeśli nie...
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął flakonik z tajemniczą cieczą, która moim zdaniem była niczym innym jak zwykłą kranówką. Umaczał w niej palec, przykucnął
i wokół swojej postaci wyrysował palcem na ziemi okrąg o średnicy jakiegoś metra. Podniósł się, zakręcił flakonik i schował go do kieszeni. Na moment zamyślił się i ruszył przed siebie. Gestem głowy pokazał, żebyśmy poszli za nim. Przeszedł jednak nie więcej niż pięć metrów. Znowu ucałował ziemię. Jeśli znowu zacznie odprawiać swoje modły to zanim dotrzemy do karczowiska będzie późne popołudnie - pomyślałem. Na szczęście tym razem obyło się bez tego. Zakreślił tylko okrąg, szczelnie zakręcił naczynie i schował je do kieszeni. Nie wiem po co to robił, skoro za chwilę i tak wyciągnął je z powrotem. Nasza droga na miejsce oznaczona została przez koła rysowane przez pana Kazimierza. Przy kolejnym z nich zobaczyłem, że nawet Pan Jurek pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. Nie skomentował jednak w żaden sposób postępowania Mistrza.
Kiedyś, gdy doszły mnie słuchy, że w domu mojej znajomej straszy, przyjąłem to za wytwór chorej wyobraźni starej panny. Teraz na pewno tak bym nie pomyślał. Może rzeczywiście w tym co opowiadała było dużo prawdy.
Stanęliśmy na leśnej drodze i zwróciliśmy twarze do usłanego pniakami po ściętych drzewach terenu. Nie czułem strachu. Pragnąłem tylko żeby coś wreszcie zaczęło się dziać, żeby w końcu skończył się ten koszmar. Nie starczyłoby mi już chyba sił, żeby przyjść tutaj raz jeszcze. Miałem dosyć. Chciałem jak najszybciej wrócić do Izy, do sklepu i rodziny.
Wódz zaznaczył trzy ostatnie koła, które miały stanowić dla nas swoisty azyl. Żadna zła siła podobno nie mogła przedostać się poza linię oddzielającą je od reszty otoczenia. Były przede wszystkim większe od pozostałych i dlatego przy wykreślaniu ich pan Kazimierz musiał skorzystać z naszej pomocy. Przypominało mi to przygotowania do zabawy "W Krajanego", w jaką często bawiłem się w podstawówce. Żeby narysować jak największe, a przy tym możliwie regularne koło, jedna osoba stawała wyprostowana i podawała wyciągniętą rękę drugiej, która to poruszając się jak satelita patykiem wykreślała okrąg. Tym razem mnie przypadło w udziale bycie tym stojącym i trzeba się przyznać, że ledwie potrafiłem utrzymać okrążającego mnie mężczyznę.
- Tylko na tym obszarze możecie czuć się w miarę bezpiecznie. Za żadne skarby nie wolno wam go opuścić, dopóki nie powiem - oświadczył podnosząc do góry wskazujący palec.
- Tak - odparliśmy prawie jednocześnie.
Nie wiem czy Barwinek, ale ja poczułem swoisty respekt przed tym człowiekiem. Być może od jego poczynań zależało nasze życie.
- Bez względu na to co się będzie działo, nie wolno wam się z nich ruszyć. Chyba, że na wyraźne moje polecenie - powtórzył, po czym odwrócił się do nas plecami i ruszył w kierunku okręgu znajdującego się najbliżej rosnących drzew.
- Ma rzeczywiście zadatki na Mistrza - powiedziałem z lekkim uśmiechem, żeby choć trochę rozładować napiętą atmosferę.
- Nie śmiej się z czegoś o czym nie masz zielonego pojęcia - zganił mnie pan Jurek.
Zrobiło mi się głupio. Patrzyłem na skąpaną w słońcu polanę. Gdyby wykopać stąd wszystkie pniaki i przesunąć trochę linię wysokiego napięcia, byłby to całkiem ładny zakątek.
Staliśmy na wyznaczonych miejscach, oddaleni jeden od drugiego o kilkanaście metrów. Słychać było śpiew ptaków, wydawało mi się, że przez chwilę słyszałem
z oddali stukanie dzięcioła. Oaza spokoju. Włożyłem rękę do kieszeni spodni. Dłoń zacisnęła mi się na flakoniku z płynem. Nie chciałem sobie wyobrażać co za chwilę się wydarzy, o ile coś w ogóle się wydarzy. Miałem wielką ochotę zapalić papierosa, ale wcześniej obiecałem, że powstrzymam się od palenia. Był to jeden z warunków jakie musiałem spełnić, żeby pójść z nimi. Popatrzyłem w niebo. Dwie małe chmurki zawieszone na nieboskłonie sprawiły, że się rozmarzyłem. Oczyma wyobraźni zobaczyłem siebie z Izą przechadzających się brzegiem morza. Poczułem jak coś lekko ściska mnie w okolicy serca. Fantastyczne uczucie, które nie da się porównać z niczym innym. Miłość. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie dźwięki dochodzące z prawej strony.
Mistrz chyba modlił się bijąc pokłony drzewom, które kilkadziesiąt godzin wcześniej zabrały geodetę. Był ode mnie nie dalej niż czterdzieści metrów, więc prawie dokładnie mogłem zobaczyć co robi. Zmrużyłem powieki, bo słońce zaczęło mnie oślepiać. Podniósł głowę i patrząc przed siebie z flakonikiem w dłoni zaznaczał jakąś figurę w powietrzu. Powtórzył to kilka razy. Gdy skończył, usiadł na piętach
i przechylając się, to w tył, to w przód zaczął śpiewać tę swoją pieśń. Co pewien czas wznosił ręce ku niebu i wtedy cichł jego głos. Na coś czekał - ufny w siłę swych nadludzkich możliwości. Spojrzałem na pana Jurka. Siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, ręce oparł na kolanach. Przypominał medytującego Buddę.
W dalszym ciągu nic się nie działo. Może przycichł trochę ptasi śpiew, ale mogło mi się wydawać. Nerwy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Jak ja się dałem namówić na wyjazd do wariatkowa - złościłem się na samego siebie, gdy nagle...
W powietrzu aż zafurczało. Wszystkie ptaki poderwały się do lotu. Coś musiało je niesamowicie przestraszyć. Poczułem ciarki na plecach. Tymczasem cały tabun różnorakiego ptactwa odlatywał w kierunku północnym. Wyminęły mnie ni to biegiem, ni to lotem trzy kuropatwy. Odprowadziłem je wzrokiem. Był chyba ostatni moment żeby się wycofać. Rozejrzałem się panicznie dookoła szukając pomocy, choć doskonale wiedziałem, że nikt nie jest mi jej w stanie udzielić. Barwinek siedział niewzruszony. Już miałem rzucić się do ucieczki, gdy poczułem drżenie pod stopami. Zupełny bezwład opanował moje kończyny. Jak rażony strzałą osunąłem się na kolana, a chwilę później zaryłem twarzą w piasek. Z oczu popłynęły mi łzy. Ziemia drżała coraz mocniej. Gdzieś z jej środka dochodziło narastające z każdą chwilą dudnienie. Jakby stu tonowy kret próbował wydostać się na powierzchnię. Zacisnąłem jeszcze mocniej mokre od łez powieki. Zacząłem spadać w jakąś odchłań...
Odzyskałem świadomość w iście odmiennych warunkach atmosferycznych. Ręce miałem zmarznięte na kość. W pierwszym odruchu schowałem je pod siebie, ale okazało się, że przy gruncie jest jeszcze zimniej. Nie wiem ile czasu byłem nieprzytomny, ale na tyle długo, że gdy rozejrzałem się mętnym wzrokiem nie zobaczyłem nic oprócz białej mgły. Usiadłem. Trochę kręciło mi się w głowie. Przetarłem oczy, a chwilę później pomagając sobie rękoma wstałem. W niczym to jednak nie poprawiło mojej widoczności. Mgła była tak gęsta, że ledwie widziałem palce wyciągniętej przed siebie dłoni. Nogi trzęsły mi się z zimna i strachu. Biorąc pod uwagę, że miałem ciało, które było władne, że moje ubranie wyglądało na nienaruszone, chyba żyłem. Choć ostatnią rzeczą jaką pamiętałem było to, że spadałem gdzieś w dół, miałem nadzieję, że obudziłem się w tym samym świecie. Żeby nabrać całkowitej pewności ukląkłem i dłońmi zacząłem badać podłoże. Wilgotny piach, którego trochę udało mi się zebrać na dłoni tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu.
Nie chłód jednak stanowił dla mnie największy problem. Zawsze czułem strach przed zamkniętymi pomieszczeniami. Ta niegroźna w normalnych warunkach przypadłość mogła mnie teraz doprowadzić do szaleństwa. Wiedziałem o tym, dlatego postanowiłem dłużej nie czekać na rozwój wypadków. Zrobiłem pierwszy mały krok, potem drugi, przy trzecim zesztywniałem. Grunt pod nogami kończył się znienacka. Zacisnąłem mocno pięści, policzyłem do dziesięciu. Pomogło. Wolno odwróciłem się
i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Tym razem moja wędrówka trwała trochę dłużej, ale w sumie zakończyła się tak samo. Nie wiem skąd brałem siły żeby myśleć racjonalnie szczególnie, że zaczynałem odczuwać pierwsze symptomy klaustrofobii. Choć oddychałem bardzo głęboko, miałem wrażenie, że do moich płuc dociera coraz mniej powietrza. Grunt to nie wpaść w panikę - powtarzałem szeptem. Stanąłem
w połowie drogi jaką przebyłem z jednego krańca na drugi i obróciłem się o dzie-więćdziesiąt stopni w lewo. Tym razem obrałem inną taktykę zapoznawania się
z nieznaną rzeczywistością. Położyłem się na brzuchu i zacząłem się czołgać. Niestety już po kilku ruchach musiałem zawrócić. Chwilę później wiedziałem gdzie jestem. Znajdowałem się w wyrysowanym kole. Tylko gdzie podziała się cała reszta? Jak miałem się o tym dowiedzieć? Może powinienem zawołać moich towarzyszy? A jeśli swoim krzykiem zwrócę na siebie uwagę nie ich, tylko czegoś co wcale nie musi mi być przyjazne?
Przeżegnałem się i zacząłem modlitwę: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... Myliłem niestety słowa, złożone ręce trzęsły mi się z zimna. Nagle, nie wiadomo dlaczego silnie potrząsnąłem głową i drżącym, ale na tyle silnym głosem, że był
z pewnością słyszalny w promieniu kilku metrów powiedziałem:
- Krzysiek, pomóż mi. Pomóż mi jeśli tylko możesz. To nie była moja wina.
Ledwie skończyłem, gdy usłyszałem nad sobą znajomy głos:
- Wiem. To nie była twoja wina.
Spojrzałem w górę. Nade mną majaczył kontur ludzkiej postaci. Wszechobecna mgła uniemożliwiała jednak jego rozpoznanie.
- Jeśli nie będziesz tak mocno sapał to zejdę do ciebie. Chcesz?
- Oczywiście - odparłem bez namysłu. - Będę dmuchał na boki - dodałem całkiem spokojnie.
- No to schodzę.
Obniżał się bardzo powoli. Nie wiem czemu, ale odniosłem wrażenie, że przychodzi mu to z dużym trudem. Starałem się wypuszczać powietrze końcikami ust. Wreszcie stanął metr przede mną, jeśli można to tak określić, bo raczej zawisł tuż nad ziemią. Mgła była tak gęsta, że rozpoznałem go tylko po sylwetce. Identyfikacja twarzy była niemożliwa.
- Czy nie masz do mnie żalu? - zapytałem odwracając głowę.
- Naprawdę nie mam. Inaczej bym ci nie pomagał - odpowiedział.
- Chyba nie zdajesz sobie sprawy jaką ulgę przyniosły mi twoje słowa - zawiesiłem głos. - A więc to dzięki tobie nie wyleciałem w powietrze i nie zginąłem pod kołami pociągu.
- No, było w tym trochę mojej zasługi, ale nie przesadzajmy. Teraz czeka cię chyba największa makabra w jakiej będziesz brał udział w swoim ziemskim życiu. Obiecaj mi, że wytrzymasz. Nie chcę, żeby moje starania poszły na marne. Nie po to ci pomagałem, żebyśmy spotkali się przed czasem.
- Obiecuję - odparłem. - Nie zawiodę twoich oczekiwań. Jestem ci to winien.
Chyba odetchnąłem zbyt mocno, bo duch Krzyśka wzniósł się o pół metra..
- Przepraszam - powiedziałem odwracając od niego twarz. - Już będę ostrożniejszy.
- No nie wiem, czy zdążysz, bo za chwilę się zacznie.
- Mówisz, że najgorsze przede mną - zadumałem się.
W tym samej chwili poczułem powiew ciepłego powietrza na twarzy, a duch mojego przyjaciela zaczął się unosić. Za chwilę straciłem go zupełnie z oczu.
- Jeden z was musi dziś zginąć. Takie są reguły. Postaraj się żebyś to nie był ty. Będę... - nie zdążył dokończyć.
Zatkało mnie. Dlaczego znowu ktoś musiał umrzeć?
- Nieee! - wykrzyczałem na całe gardło. - Nieee!
Tymczasem wydarzenia zaczynały nabierać szaleńczego tempa. Mgła rozrzedzała się pod wpływem coraz to nowych podmuchów. Niestety wraz ze wzrostem temperatury zaczynało coraz bardziej śmierdzieć. Znałem ten odór bardzo dobrze. Jeszcze do niedawna wypełniał cały dom babki. O Boże... Mgła rozstąpiła się na tyle, że mogłem rozeznać się w sytuacji. Nie umiem powiedzieć czego się spodziewałem, ale z pewnością nie tego co ujrzałem. Cały niezalesiony teren zapadł się w jakąś ciemną odchłań. Zupełnie czarne niebo rozświetlała łuna trupiego światła. Obejrzałem się za siebie. Do najbliższego stałego lądu miałem około pięciu metrów. To było jedno z kół wyrysowanych przez Mistrza. Odległość nie do przeskoczenia bez rozbiegu, który w tych warunkach był niewykonalny. Pan Jurek leżał w swoim azylu twarzą do ziemi. Mistrz natomiast, klęczał z rękami wzniesionymi do góry. Tkwił dokładnie w takiej pozycji w jakiej go zapamiętałem przed utratą świadomości. Smród stawał się nie do zniesienia. Położyłem się twarzą do podłoża. Starałem się nie myśleć co może za chwilę się stać. Jedynie słowa wypowiedziane przez ducha Krzyśka dawały mi nadzieję na przetrwanie.
Leżałem bez ruchu chyba ze dwie minuty, na przemian modląc się to złorzecząc. Nos wsadziłem w piasek żeby nie czuć potwornego smrodu rozkładających się ciał i zgnilizny. Cuchło tak, jakby ktoś otworzył jednocześnie wszystkie świeże groby na cmentarzu. Nagle poczułem ból w prawej nodze, gdzieś poniżej kolana. Podniosłem głowę i spojrzałem za siebie. Coś chwyciło mnie za wystającą, poza skrawek stałego lądu stopę. Szarpnąłem, ale to w niczym nie zmieniło mojej sytuacji. To coś z każdą chwilą zwiększało siłę swojego uścisku. Mimo, iż ciągnąłem nogę do siebie z całych sił nie udało mi się jej uwolnić. Po dłuższej szamotaninie poczułem, że zaczynam przesuwać się w stronę przepaści. Przekręciłem się jakoś na bok, usiadłem
i rękami próbowałem rozerwać krępujące więzy. Niestety były za twarde i za grube. Udało mi się je tylko zidentyfikować. To były wijące się korzenie, które chciały wciągnąć mnie w śmiertelną odchłań. Musiałem się bronić.
Zbliżałem się do granicy, za którą czekała mnie niechybna śmierć. Gdy mimo wykonywania ekwilibrystycznych ruchów centymetr po centymetrze moja kończyna opuszczała stały ląd, wydałem z siebie chyba najgłośniejszy krzyk w życiu. Krzyk, który być może uratował mi życie. Pod jego wpływem zrobiłem najmądrzejszą rzecz jaką
w tej sytuacji zrobić mogłem. Wydobyłem z kieszeni flakonik, wyrwałem z niego zakrętkę i całą zawartość wylałem na śmiercionośne pęty. Poczułem potworny ból gdy zapaliły się jasnym płomieniem. Najpierw przestałem się przemieszczać, a po chwili gdy uścisk zelżał mocnym szarpnięciem uwolniłem nogę. Korzenie uciekły z piskiem, zabierając ze sobą kawałek nogawki i trochę przypalonej skóry. Ocalałem.
Czas mijał. Leżałem skulony na samym środku wysepki i z niezrozumiałą do dziś obojętnością obserwowałem rozwój wypadków. Przestał przeszkadzać mi nawet smród i ból poparzonej kończyny. Chyba ich nawet nie czułem.
Z zupełną obojętnością przyjąłem drżenie wysepki i śpiew Mistrza, który brzmiał teraz inaczej - jakoś radośniej. Ktoś musiał umrzeć, żeby żyć mógł ktoś.
Z czego się tu cieszyć. Zastanawiałem się co miałbym do powiedzenia Izie w ostatniej chwili życia. Przegapiłem nawet moment gdy, wysepką przestało trząść i zapanowała grobowa cisza. Pan Jurek w dalszym ciągu leżał jak bez życia. Ze stanu półświadomości wyrwało mnie dopiero zupełnie nowe zjawisko. Usłyszałem dziwne bulgotanie. Zaciekawiony podczołgałem się na sam skraj i wystawiając głowę spojrzałem w dół. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś może złapać mnie za głowę i podzielę los geodety.
Obserwowałem dłuższą chwilę jak trzydzieści metrów poniżej kłębi się czarna masa, wyglądem przypominająca gotującą się smołę. Jak miałem z tym wszystkim walczyć. Jak przeciwstawić się takiemu żywiołowi. Skoro nawet twardziel Barwinek się poddał, to co ja mogłem zrobić. Patrzyłem tępym wzrokiem jak poziom potwornej mazi podnosi się z każdą chwilą i czekałem sam nie wiem na co.
- Marek, Marek , Marek.
Ktoś szeptem wypowiadał moje imię. Szybko usiadłem i rozejrzałem się. Nikogo nie zauważyłem. To był z pewnością ten sam głos, który słyszałem na dworcu
i na ulicy...
- Kto to jest? - zapytałem.
- Ale Marek jest człowiekiem - doleciał mnie szept.
Przypomniałem sobie. Wiedziałem kto krył się za tymi słowami. Już wiedziałem.
- Czy chcesz mi coś powiedzieć? - zapytałem w dalszym ciągu obracając głową we wszystkie strony.
- Trzymaj się i módl się za mnie. Potrzebuję tego. I wybacz, że nie możesz mnie zobaczyć. Jeszcze nie. Odszedłem na tamten świat bez ciała i muszę teraz na nie zapracować.
- Powiedz mi jak tam jest? Czy ja to przeżyję?
- Jest nie najgorzej, ale nie spiesz się. Masz jeszcze dużo czasu.
- Robert słuchaj ja...
- Do widzenia - przerwał mi. - Kiedyś na pewno się spotkamy.
Odszedł bez ciała. Rzeczywiście tak było. Jego szczątki odnaleziono w lesie dopiero po roku. Poza porozrzucanymi kośćmi zachowały się tylko fragmenty ubrania. Do końca życia nie zapomnę trumny, w której go pochowano. Była mała.
Poziom kłębiącej się mazi zdążył podnieść się o kilkanaście metrów. Nie było już słychać rozmodlonego głosu. Mistrz leżał krzyżem. Do moich uszu dotarło dziwne trzeszczenie. Jakby ktoś ściskał mokre drewno w imadle. Kiedyś mój znajomy opowiadał, że usłyszał coś takiego w kopalni i to uratowało mu życie. Uciekł przed zawałem. Ja o ucieczce mogłem tylko pomarzyć. Coś nadchodziło. Czyżby śmierć? Czyja śmierć?
- Boże jak ja kocham tę dziewczynę - powiedziałem cicho. - Muszę to przetrwać.
Dół napełnił się prawie po brzegi. Coraz głośniejsze trzaski dochodziły wyraźnie od strony lasu. Teraz byłem już tego pewien, pomimo iż nie zaobserwowałem ruchu nawet jednego drzewa. Przypomniałem sobie jak w dzieciństwie marzyłem
o domu z basenem, szybkim samochodzie i psie. Żona nie była jeszcze wtedy wkalkulowana. To były wspaniałe czasy. Nie to co teraz. Siedzę na jakimś pierdolonym palu z ziemi, a od dołu podmywa go czarne paskudztwo.
- Nieee!. - krzyknąłem tak głośno, że aż zakłóciłem spokój Mistrza.
Podniósł się z ziemi i spojrzał w moim kierunku. Chyba uznał, że wszystko jest w porządku bo za moment wrócił do poprzedniej pozycji.
- Nieee! - krzyknąłem ponownie gdy ohydna ciecz poziomem zrównała sięz wysepką.
Chyba pierwszy raz od wielu lat zacząłem się naprawdę modlić. Nie było to tym razem klepanie wyuczonej regułki...
Wysepka znowu wpadła w turbulencje. Drzewa zaczęły się wykręcać jak człowiek wijący się w konwulsjach. Pękały jak zapałki. Trysnęła z nich ciecz tak samo czarna jak ta w dole. Na raz zaczęło śmierdzieć tak potwornie, że zwymiotowałem. Kątem oka dostrzegłem, że to samo zrobił pan Jurek. Szarpało mną tak straszliwie, że gotów byłem już skoczyć, a raczej wczołgać się do tej mazi, żeby tylko przerwać ten koszmar. W myśli powtarzałem sobie jednak, że kocham Izę i nie mogę, i nie chcę jej tak zostawić - przecież jej obiecałem...
Nagle na czarnym niebie pojawiła się błyskawica, a chwilę później zagrzmiało tak głośno, że musiałem zastawić uszy rękami. Miałem wrażenie, że całe niebo zawali się nam za chwilę na głowę. Tymczasem wszystko ucichło, a gdzieś wysoko nad nami pojawiły się cztery białe punkty, które wolno zbliżały się w naszym kierunku.
To był fascynujący widok, gdy zjawy zawisły tuż nad naszymi głowami. Nade mną znalazły się dwie bezcielesne postacie: Krzyśka i Geodety. Nad Mistrzem i panem Jurkiem zobaczyłem ubrane na biało dwa duchy kobiet.
Chciałem chociażby przeprosić geodetę, ale za nim zdążyłem coś powiedzieć, on podniósł rękę w pojednawczym geście i lekko kiwnął głową. Zaraz potem zobaczyłem jak Krzysiek pokazuje mi coś palcem. Spojrzałem we wskazanym kierunku i zobaczyłem chyba najbardziej wzruszającą scenę w życiu. Duch kobiety zawisł tuż nad powierzchnią czarnej mazi. Jej biały strój sprawił, że wyglądała jak anioł. Jaka ona musiała być piękna za życia - pomyślałem patrząc na jej długie czarne włosy. Barwinek stał jak zahipnotyzowany. Ona wyciągnęła rękę w jego kierunku i ruchem dłoni przywoływała go do siebie. Najpierw zrobił jeden krok, potem drugi, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że za chwilę przekroczy granicę, zza której nie ma już powrotu. I stało się. Ale o dziwo - stąpał po czymś, co na pewno nie było ciałem stałym, a nie zanurzył się nawet o centymetr. Wyciągnął tylko do niej rękę i szedł małymi kroczkami. Wreszcie ich dłonie spotkały się na moment i wtedy usłyszałem bardzo głośne westchnięcie. Jakby na raz odetchnął tłum ludzi. Nastąpił kolejny błysk, potem grzmot i obydwoje zniknęli. Podniosłem wzrok. Moich przyjaznych duchów też już nie było.
Poziom cieczy opadał powoli. Smród zelżał. Usiadłem. Obserwowałem jak wszystko powraca do normalności. Połamane drzewa w jakiś niepojęty sposób zrastały się. Za parę minut było po wszystkim. Na skórze poczułem ciepło letniego słońca. Wstałem i zrobiłem kilka głębokich wdechów. Pachniało lasem.
Odwiozłem pana Kazimierza pod szpital, bo tak sobie zażyczył. Zbliżając się do domu z daleka dostrzegłem policyjny radiowóz zaparkowany przed bramą. Z deszczu pod rynnę - pomyślałem i skręciłem w boczną uliczkę. Pojechałem do sklepu jubilerskiego. Byłem zakochany, bardzo zakochany.

[koniec]


menu      strona główna      kontakt z redakcją