Copyright © by Adam Cebula, 2000

Adam Cebula  

 Temat zastępczy


    Zastrzeżenie. Tekst zawiera obliczenia. Na skutek lenistwa autora, mogą one być błędne. Autor nie zamierza ponosić moralnej odpowiedzialności za wynikłe z tego powodu szkody, w szczególności za zagładę cywilizacji. Ludzkość jest proszona o sprawdzenie poniższych danych przed zastosowaniem.
    Sprawa zagrożenia uderzeniem planetoidy w powierzchnię Ziemi zajęła z powodzeniem miejsce potwora z strasznego jeziora szkockiego. Pojawia się ów temat co jakiś czas, gdy politykom, ku utrapieniu dziennikarzy udaje się dogadać między sobą i mniej niż zwykle psuć gospodarkę. Pojawia się z równym skutkiem: tzn. sprawa nie posuwa się do przodu. Jako tako oczytany człowiek, jak nic nie wiedział przed lekturą artykułu, tak po niej też nic nie wie. Muszę przyznać, że tekst postanowiłem napisać po pewnym reportażu na kanale Discovery.
    Na pewno traktowanie zbliżającej się katastrofy kosmicznej, tak jak problemu niewywiezionych śmieci jest wstrząsające: jednak może być, zwłaszcza w warunkach szalejącej demokracji skuteczne. Wstrząsające jest to, że dziennikarze nie mają najmniejszej ochoty zrozumienia czegokolwiek, ale do tego zwyczajnie trzeba przywyknąć. Poruszyło mnie co innego: całkowicie abstrakcyjne potraktowanie tematu. Z niewiadomego powodu autor postanowił sięgnąć po formę reportażu interwencyjnego. Znakomicie zrealizowano motyw bezskutecznego szukania ratunku ludzkości.
    Ekipa przenosiła się od astronomów, do inżynierów, wojskowych, obrony cywilnej i z satysfakcją odnotowywała, że ratunku nie ma. Sęk w tym, że taka forma domaga się istnienia jakiegoś oczywistego rozwiązania, lub jakiejś tezy, bodaj o powszechnym spisku Masonerii, lub bankierów. Niestety, wobec założenia, że nie trzeba nic rozumieć tezy nie było i wszystko skończyło się na mniej lub bardziej efektownych wideoklipach. Muszę przyznać: ekipa ludzi, którzy nie mieli pojęcia o temacie potrafiła zrealizować całkiem efektowną etiudę.
    Niestety, ten tekst będzie zapewne o wiele mniej ekscytujący. Postanowiłem bowiem zamiast efektownych animacji i zdjęć kraterów popróbować nieco wyjaśnić w tej kwestii. Uważam, że sprawa nie jest dostępna tylko dla najbardziej wybitnych umysłów i da się udzielić kilku odpowiedzi na najważniejsze pytanie ,,co robić, gdyby co''. Wątpię, co prawda, że opinia czytelników ,,Fahrenheita'' może zaważyć na dziejach naszej planety, ale zawsze można liczyć że ktoś w ,,dniu po'' dozna satysfakcji, z tego, że wiedział, jak można było uratować ludzkość.
    Po pierwsze, co i dlaczego może w nas przygrzmocić. Stosunkowo najniebezpieczniejsze są tzw. ciała pozaukładowe. Z samej definicji, nic o nich powiedzieć się nie da, bo są to przybysze z poza układu słonecznego, kosmiczny gruz, który jeśli nawet nie przybywa do nas z innych układów planetarnych, to porusza się po torze nie leżącym w płaszczyźnie ekliptyki, niezgodnie z ruchem wszystkich planet. Ta ostania cecha jest właśnie bardzo niebezpieczna: możemy się spodziewać ogromnych prędkości, rzędu dziesiątek km/sek. Prędkość Ziemi w ruchu po orbicie wynosi ok. 30 km/sek, dlatego nie możemy się spodziewać wartości mniejszych.
    Tu mała dygresja fizyczna. W warunkach na co dzień spotykanych energia kinetyczna jest niemal nieistotnym dodatkiem do własności ciał. Nawet pędzący z ogromną prędkością samochód po wypadku zmienia się w kupę żelastwa. Oczywiście, złom i Mercedes to nie to samo, jednak każdy pozna, że to wrak samochodu. Kiedy prędkość ciała sięga dziesiątek km/sek energia kinetyczna staje się większa od możliwej do uzyskania z tej samej masy energii chemicznej. Energia kinetyczna 1 kg masy pędzącego z prędkością 30 km/sek to ok. 450 000 000 dżuli. Z kg materiału wybuchowego można otrzymać ok. 6 000 000 dżuli: np. ciepło wybuchu nitrogliceryny wynosi 6201 000 dżuli/kg. Oznacza to, że zderzenie z takim ciałem da w przybliżeniu takie skutki, jak wybuch 75 kg tego najsłynniejszego materiału wybuchowego.
    Zapewne takie wyliczenia skłoniły Amerykanów do budowy tzw. dział elektromagnetycznych, gdzie właśnie energia kinetyczna stanowiłaby główną siłę niszczącą. Działo takie, to rodzaj rampy, lub prowadnicy z elektromagnesami które rozpędzałyby pocisk. Normalne ładunki miotające nie są w stanie nadać tak wielkich (rzędu dziesiątek km/sek) prędkości miotanej masie. Na przeszkodzie stoją ograniczenia termodynamiczne.
    Ogromna prędkość, nieznany tor, to wszystko wystarczy, by taki nieproszony gość pojawił się na naszym nieboskłonie, jak szybki wypad komandosów: zostanie zauważony zawsze za późno.
    Pocieszające są tu dwie najmniej okoliczności: ciał pozaukładowych jest bardzo mało, zaś ich tor ruchu znakomicie zmniejsza prawdopodobieństwo zderzenia z Ziemią. Mówiąc w skrócie, ciało takie, mając ogromną prędkość względem naszej planety, musi w nią trafić. Ciało takie, po jednorazowym pojawieniu się na nieboskłonie odleci w przestrzeń kosmiczną i najprawdopodobniej nigdy nie wróci.
    Gorzej pod tym względem jest z planetoidami. To także rodzaj kosmicznego gruzu, tylko są to wg jednych resztki po tworzeniu się naszego układu planetarnego, wg innych rozerwana planeta. Teorii jest jeszcze trochę, podobnie, jak teorii powstania układów planetarnych. Istotne są cechy tych ciał. Najważniejsze jest to, że krążą one wokół Słońca, podobnie jak wszystkie planety, w płaszczyźnie ekliptyki. W skutek tego jest o wiele większe prawdopodobieństwo, że zawędrują niebezpiecznie blisko. Mogą mieć bardzo małe, jak na kosmiczne warunki prędkości względem naszej planety.
    Jest to tylko pozornie pocieszające. Pozwala, co prawda zaobserwować intruza na długo przed spodziewaną kolizją, ale także ogromnie zwiększa jej sprzyja. Wystarczy, by to coś, miało prędkość mniejszą od prędkości ucieczki, lub tylko od pierwszej prędkości kosmicznej, dokładniej odpowiednią składową wektora prędkości, a pole grawitacyjne zwali nam to na głowę. Nie można liczyć, by w końcowej fazie lotu prędkość było mniejsza od 11 km/sek!
    O samych planetoidach jest całkiem sporo w Internecie, jednak dla wygody większości czytelników łączących się za pomocą modemów garść najważniejszych informacji: największa planetoida Ceres. Ponad 768 km średnicy. Jeszcze kilka ma tak wielkie średnice, Pallas 489, Westa 585, Juno 385. Znaną planetoidą jest Eros (odkryty w 1898 G Witta), który zbliża się do Ziemi. Jej obserwacje posłużyły do wyznaczenia dokładnej odległości Ziemi od Słońca (tak przynajmniej twierdzi Encyklopedia). Podobnie przelatują w pobliżu naszej planety Ikar i Amor.
    Pas pomniejszych planetoid rozciąga się pomiędzy orbitą Marsa i Jowisza. Szacuje się, że lata tam kilkadziesiąt tysięcy odłamów. Cechą, która najbardziej niepokoi, jest nieprzewidywalność orbit. Tak małe ciała podlegają nie tylko wpływom wielkich planet, ale także wzajemnym. Istnieje kilka znanych planetoid, które wykonują dziwny taniec, ich orbity tworzą wężowate tory obiegające kilka wielkich planet. Nie sposób przewidzieć, gdzie się znajdą za kilkanaście lat. To one budzą największy niepokój.
    Powiem od razu, że niektóre scenariusze obrony są dla mnie nieco dziwne. Zdetonowanie bomby wodorowej w pobliżu planetoidy nie musi wcale cokolwiek jej zrobić, w szczególności zepchnąć z kursu. Dla fizyka najwygodniej w takiej sytuacji rozpatrywać zmianę pędu.
    Masa składników bomby to najwyżej kilka - kilkanaście ton . Masa planetoidy, najmniej miliard ton. Trzeba tak wielkiej masie nadać prędkość najmniej kilka km/h by w ciągu najwyżej miesięcy planetoida przesunęła się o te 20, 30 tysięcy km, by mieć pewność, że nie trafi w Ziemię. Klasycznie licząc, produkty wybuchu bomby musiałyby mieć prędkość miliard, może ,,ledwie'' sto milionów razy większą. Tymczasem w próżni głównymi produktami rozpadu jądrowego jest promieniowanie. Przekaz pędu, owszem istnieje, ale głównie należy spodziewać się ogrzania powierzchni. Jeśli nawet udałoby się jakimś sposobem udzielić ,,kopniaka'' planetoidzie za pomocą bomby wodorowej, to pewnie, zamiast godnie ruszyć nowym torem rozsypie się w gruz. Trzeba bowiem w ciągu ułamka sekundy wprawić w ruch ten miliard ton. Traktując z grubsza nasz obiekt, jako kostkę o boku 1 km łatwo policzyć, że by w ciągu 1 sekundy nadać jej prędkość 1 m/s trzeba na każdy metr kwadratowy naciskać siłą 100 Ton . To zaledwie 10 kG na centymetr kwadratowy. Niestety, czas reakcji jądrowej, jest, bagatela, milion razy krótszy, tyle razy może być większa owa siła. Jak widać, z ziemskich eksperymentów, nie ma materiału, który by to wytrzymał.
    Można dokonać jeszcze jednej efektownej kalkulacji: miliard ton, to tysiąc milionów kilogramów. Taka masa poruszając się z prędkością 2m/s ma energię tysiąca miliardów dżuli. Jak to ma się do mocy bomby atomowej? Kilo trotylu wyzwala energię rzędu miliona dżuli, (bo dżul, to bardzo mało). Jest więc to równoważnik 1000 ton trotylu (,,pi razy drzwi'', bo trotyl daje ,,trochę'' więcej energii). Przy prędkości 20 m/s masa miliarda ton ma energię rzędu 100 kiloton. Jeśli przyjmiemy, że przy tak zaplanowanej akcji spychania planetoidy na efektywną pracę pójdzie pewnie jakiś ułamek procenta energii, to trzeba sięgnąć po najsilniejsze głowice termojądrowe: rzędu dziesiątek, lub nawet setek megaton.
    Jeśli chcemy pchać planetoidę, to jest chyba tylko jedna metoda: posadzić na jej powierzchni jądrowy reaktor, który zasili silnik odrzutowy. Zapewne jest tylko jeden realny sposób pracy tego silnika: wyrzucanie w przestrzeń materii samej planetoidy.
    Jeśli będzie zbudowana z zestalonego amoniaku, zamarzniętej wody i skalnego gruzu: mamy szczęście. Taką maszynerię stosunkowo łatwo zbudować. Reaktor najpierw dostarczy ciepła do stopienia materiału, potem zamieni go w parę, która zostanie wyrzucona ze stosunkowo niewielką prędkością w przestrzeń kosmiczną z dyszy silnika.
    Z silnikami odrzutowymi jest tak, że wielkość ciągu który wytwarza przy tej samej mocy jest odwrotnie proporcjonalna do prędkości gazów wylotowych. Przy małej prędkości jest wyrzucana w jednostce czasu wielka masa. Opłacałoby się ustalić prędkość par na np. 100 m/s. Przy umiarkowanej mocy reaktora 10 MW (uwzględniając ograniczenia termodynamiczne 20 - 30 MW) i odparowywanej masie ok. 1 t/s mielibyśmy ciąg ok. 10 ton. Taka maszyneria po trzech latach nieprzerwanej pracy nadałaby planetoidzie o masie miliarda ton prędkość ok. 9 m/s. Tak na oko to już wystarcza, by zawalidrogę zepchnąć z kursu Ziemi. Jeśli zwiększymy moc reaktora 10 razy, otrzymamy realny przedział czasowy kilku miesięcy.
    Jest w tym wszystkim jeden zasadniczy szkopuł: nigdy jeszcze czegoś takiego nie zbudowano. Nie mamy pojęcia, czy całą maszynerię dałoby się jakoś rozsądnie posadowić , zbudować odpowiednie układy zasilania, że wystarczyłoby materiału do zasilania silnika. No i najważniejsze: że nasza planetoida byłaby śniegową kulą, choćby nawet z bardzo brudnego śniegu.
    Zastosowanie ,,zwykłych'' znanych do tej pory rakiet, nie wchodzi w rachubę. Zabierają one najwyżej setki ton paliwa. Potrzebne są setki tysięcy. Można spekulować, że gdyby planetoida okazałaby się litym kawałkiem skały, to jej pokruszone kawałki mogłyby posłużyć za masę miotaną przez nasz silnik. Fizycznie jest to oczywiście możliwe. Potrzebna byłaby jednak instalacja, jakiej nikt jeszcze nie zaprojektował. Musiałaby to być maszyneria niezłej jakości, działająca bez awarii przez wiele miesięcy. Biorąc pod uwagę doświadczenia w budowie maszyn, coś takiego trzeba by mieć gotowe i wypróbowane w realnych warunkach.
    Tymczasem jest do rozwiązania wiele bardzo trudnych problemów. Pierwszy: siłownia atomowa, postawiona na litym kamieniu musiałaby być jakoś chłodzona. To jest zasadniczy warunek, by zadziałała: nie wystarczy tylko zbiornik ciepła, jakim jest reaktor, potrzebna jest chłodnica. W przypadku planetoidy lodowej sprawa jest załatwiona z zasady działania: wrząca woda, lub amoniak zabierają ze sobą ciepło w przestrzeń kosmiczną. Na kawałku kamienia trzeba budować radiatory, które wypromieniują ciepło w postaci fal elektromagnetycznych. Jak kto chce, niech spróbuje oszacować ich powierzchnię. Trzeba by zaprojektować i wypróbować urządzenia do kruszenia i miotania skał. Mogą to być ,,zwykłe'' skalenie, ale także i materiał, który tworzy meteoryty żelazne.
    Realnie pozostaje na dzień dzisiejszy chyba tylko metoda saperska: skruszyć planetoidę za pomocą solidnej bomby termojądrowej. Tylko tego nauczyliśmy się dobrze w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Rezultatem takiego eksperymentu będzie oczywiście rój kamieni pędzących w kierunku Ziemi. Można sobie wyobrazić, że meteor o średnicy 1 km zmienia się w 1000 kawałków po ok. milion ton jeden. To byłoby rzeczywiście fatalne. Z eksperymentów nad bronią nuklearną wiadomo, że promień rażenia jest proporcjonalny do trzeciego pierwiastka z mocy ładunku. Tak na oko, oberwalibyśmy 10 razy mocniej.
    Nie jest to jednak do końca prawda. Oczywiście, upadek tak wielkich kamieni spowodowałby serię kataklizmów. Na szczęście jednak istnieje coś takiego, jak efekt progowy. Zupełnie co innego zrzucić komuś na głowę worek grochu, a co innego obsypać go choćby i setką kilogramów ziaren.
    Jeśli zadbać, by w spadającym gruzie nie było większych kawałków, jak o średnicy 10 metrów, to pewnie skończyłoby się na fajerwerkach. Meteory doleciałyby do powierzchni Ziemi, ale większą część energii straciłyby w atmosferze. Przy odpowiednio poprowadzonej akcji, większa część materiału mogłaby ominąć naszą planetę.
    Tak ,,na oko'' obiekt tych rozmiarów nie ma wielkich szans w całości dolecieć do powierzchni Ziemi w całości, poruszając się z prędkością 10 km/s. Masa atmosfery jaką napotka na swej drodze to ok. milion ton. Przyjmując najprostszy model tzw. gazu rzadkiego (o czym dokładniej nieco dalej), można oszacować, że praktycznie obiekt całkowicie wytraci swą energię kinetyczną, bo musi ,,wybić'' w powietrzu tunel równy najmniej swojej średnicy. Prawdopodobnie na wysokości kilku km rozpadnie się. Energia wybuchu, o ile obiekt dotrwałby w całości do tej wysokości byłaby znaczna: ok. dziesięć do trzynastej dżula, tj. mniej więcej 10 kiloton trotylu.
    Byłby to oczywiście wybuch podobny do tego, który zniszczył Hiroszimę. Jednak wbrew pozorom nie jest to już skala kosmicznego kataklizmu. Gdyby eksplozja nastąpiła np. nad miastem, to oczywiście zostałoby zburzone. Jednak z doświadczeń wiadomo, że np. czołg jest w stanie przetrwać w odległości 250 - 1000 metrów od epicentrum wybuchu o mocy kiloton. Tak więc można się spodziewać, że ludzie w solidnych schronach przeżyliby bez strat, nawet bezpośrednio pod miejscem upadku.
    Jest pewien szkopuł w rozumowaniu: z planetoidy o boku 1 km dałoby się zrobić 1 milion takich kamyków po 10 metrów średnicy. Dostalibyśmy się pod największy nalot, jaki wojskowi mogliby sobie wymyślić.
    Jeżeli encyklopedia nie kłamie, powierzchnia naszego globu to nieco ponad 511 mln. km kwadratowych. Tak więc wypadałoby jedno uderzenie na kwadrat o boku 22 km. Tak na oko, zrujnowana zostałaby połowa powierzchni. Z prawdopodobieństwem bliskim jedności, oberwałoby każde większe miasto na terenie Polski.
    Jednak najprawdopodobniej na wysokość kilku km doleciałoby już niewiele. Z doświadczenia wiadomo, że obiekty zaczynają się rozpylać i topić już od 100 km nad powierzchnią Ziemi. W efekcie, prawdopodobnie skończyłoby się bardziej na strachu, niż na rzeczywistych stratach.
    Na szczęście mamy atmosferę, która stanowi bardzo skuteczną tarczę i przy odpowiednim postępowaniu może nam bardzo pomóc. Chłonie ona energię szybkich obiektów na tyle skutecznie, że tylko te o najmniejszych prędkościach, które doganiają naszą planetę , mają szansę nie wyparować całkowicie.
    Niezbędna dygresja teoretyczna: niestety, nie znalazłem danych opracowanych przez wielkich uczonych na temat oddziaływania szybko poruszających się obiektów z atmosferą. Poniżej zamieszczone są prawie wyłącznie moje gdybania oparte o tzw. model rzadkiego gazu. Są one o tyle wiarygodne, że szacują najmniejsze możliwe oddziaływania. Oznacza to, że najpewniej podane wartości będą większe. Model ten bowiem zaniedbuje oddziaływanie cząsteczek gazu pomiędzy sobą. O ile w wysokich warstwach atmosfery jest bardzo dobrze spełniony, średnia droga swobodna (pomiędzy zderzeniami cząsteczek) jest bardzo długa, to niżej trzeba uwzględniać obecność innych cząstek. Wysoko opór powietrza jest proporcjonalny do kwadratu prędkości ciała, niżej do sześcianu, w końcu zaczynają obowiązywać karkołomne wzory. W rzadkim gazie można pominąć kształt ciała (jednak zawsze od niego zależy temperatura cząsteczek powietrza, które zderzyły się meteorem), opór zależy praktycznie od poprzecznego przekroju, w gęstej atmosferze trzeba praktycznie opierać się na empirycznych zależnościach.
    W niskich gęstych warstwach powietrza, siły aerodynamiczne przy wielkich prędkościach (km/sek) znacznie (10 - 100 razy) przewyższają siłę przyciągania.
    Gdyby nie tak wielki wpływ pozornie niezmiernie rzadkiej atmosfery, wytłukł by nas zwykły grad (prawie cytat z Przybory). Spadające z wysokości 1 km drobiny lodu miałyby prędkość ok. 140 m/s, czyli połowę tego co miewają pociski z broni strzeleckiej. Spadający swobodnie w atmosferze człowiek osiąga prędkość ok. 250 km/h. Podobno NASA znalazła wyjątkowego kota, dzięki któremu zmierzono że przy prędkości ok. 80 km/h siła oporu powietrza równoważy ciężar zwierzaka. (Moja kotka na pewno nie nadawałaby się, jeśli bowiem przy kolejnym posiłku napięta na brzuchu skóra nie trzaska, to chyba tylko dzięki grawitacji, skolapsuje kiedyś).
    Obiekt jest tym silniej hamowany, im mniej ma masy na jednostkę powierzchni. Atmosfera Ziemi na wysokości 100 km ma gęstość zaledwie ok. 2.2 razy dziesięć do minus czwartej grama na metr sześcienny. Na wysokości 50 km jest już ok. 10 g na metr sześcienny.
    Obiekt poruszający się na wysokości 100km pracuje przeciw siłom tarcia (tak no oko) z mocą ok. 100 KW na metr kwadratowy powierzchni. Można oszacować, że temperatura jego powierzchni sięgnie 1000 stopni Celsjusza. W tych warunkach prawie cała wymiana ciepła z otoczeniem będzie następować poprzez promieniowanie. Meteoryty rzeczywiście zaczynają świecić na wysokości 100 km. Na wysokości 50 km wykonywana praca przeciw tarciu będzie 100 000 razy większa. W tych warunkach gdyby nie parowanie, temperatura powierzchni spadającego ciała wynosiłaby ok. 20 tysięcy stopni Celsjusza (lub Kelwina, wszystko jedno). Tu już zaczynają zawodzić proste modele. Warto sobie tylko uświadomić, że wydzielana moc na metrze kwadratowym jest równa połowie mocy sytemu energetycznego Polski (20 GW). Moc ta wystarcza, do odparowania 4,5 tony wody w ciągu sekundy.
    Nic dziwnego, że większość kosmicznych wędrowców nie sięga twardego gruntu. Nawet spore meteoryty dolatują tylko w niewielkich kawałkach. Ważnym kryterium jest to, czy spotykają się one z Ziemią w ,,zderzeniu czołowym'', czy też doganiają ją.
    Najcięższa próba zaczyna się na wysokości kilku km. Tu we znaki daje się nie tylko temperatura, ale także ogromne przeciążenie. Każdy metr kwadratowy spadającego ciała musi usunąć ze swej drogi przy prędkości 10 km/s ok. 10 ton masy. Najoptymistyczniej licząc daje to siłę ok. 10 tysięcy ton. Nie ma materiałów, które wytrzymują jednocześnie ciśnienie tysiąca atmosfer i temperaturę wrzenia grafitu.
    W takich okolicznościach najprawdopodobniej nastąpiła eksplozja meteorytu tunguskiego. Nie znaleziono ani jednego całego kawałeczka. To coś zapewne, po osiągnięciu wysokości kilku km rozleciało się, dosłownie rozgniotło pod własnym ciężarem. Nawet kula wykonana z dobrze zbrojonego betonu nie wytrzymałaby jednocześnie ogromnych naprężeń termicznych i ciśnienia po uwzględnieniu efektów aerodynamicznych pewnie kilku tysięcy atmosfer. We wnętrze pękającej masy, wdarło się powietrze rozdzierając, rwąc na coraz drobniejsze kawałeczki. Trwało to pewnie jakieś mikrosekundy. W tym czasie cała energia kinetyczna zmieniła się w ciepło. Wyparował cały meteoryt, powstała wielka ognista kula gazów. Prawdziwy wybuch atomowy.
    Na podstawie relacji i obliczeń szacowano prędkość meteorytu na 60 km/s w górnych warstwach. Przy prędkości kilkunastu km/s w gęstej atmosferze musiało zdarzyć się coś tak widowiskowego i groźnego, co ludzi niepokoi do dzisiejszego dnia.
    Jeśli nawet meteorytowi udałoby się dotrzeć do powierzchni, to głębokość, na jaką się wryje przy tej samej prędkości jest wprost proporcjonalna do jego objętości. Niewielkie nie zniszczą instalacji podziemnych, wielkie nie tylko wybiją ogromny krater, ale jeszcze dodatkowo wywołają trzęsienie ziemi, falę uderzeniową w skorupie ziemskiej, która zniszczy podziemne schrony, spowoduje inne kataklizmy, jak tsunami, być może wybuchy wulkanów, trudno przewidzieć, co jeszcze.
    Wniosek jest taki: gdyby przyszło co do czego, to choćby rzucać butelkami po piwie, albo strzelać kaczym śrutem. Warto się bronić do ostatniego metra. Nawet tak nieastronomiczny środek, jak klasyczna artyleria przeciwlotniczna mogłaby znacznie poprawić sytuację. Trafienie czymkolwiek w obiekt, który i tak jest już pod działaniem ogromnych sił przy prędkości rzędu kilkunastu machów zawsze zwiększa szansę na to, że rozleci się on na mniejsze kawałki.
    Jak z grubsza się przygotować do kampanii? Po pierwsze rozpoznanie. O tej sprawie jednak trzeba osobno. Po zlokalizowaniu obiektu, zasadnicze zadanie musi wykonać ekipa kosmiczna: radziłbym bynajmniej nie strzelać rakietami, ale przeprowadzić planową operację górniczą. Obiekt trzeba rozsadzić, i to tak, by jak najmniej kawałków poleciało w kierunku Ziemi i by były one niewielkie. To, co zostanie trzeba pokruszyć wszelkimi metodami. Jest to znowu sfera technicznej abstrakcji: mamy niewielkie doświadczenia w górnictwie kosmicznym. Strzelanie do meteorów prawdopodobnie trenuje codziennie kilkaset tysięcy nastolatków, lecz nie mamy pojęcia, czy symulatory mają cokolwiek wspólnego z aktualnym modelem.
    Pozostaje, prawdopodobnie scenariusz minimum: odpalamy rakietę Saturn, lub jej rosyjski odpowiednik z największą głowicą, jaka się zmieści. Rakieta musi dotrzeć do planetoidy i praktycznie na niej wylądować. Detonacja musi nastąpić jak najbliżej powierzchni, najlepiej pod nią. To wydaje się dosyć prawdopodobne: udało się już wylądować na Księżycu. W tym przypadku może być nawet łatwiej, bo siła ciążenia będzie zaniedbywalna. O odpalenie ładunku też nie ma się co martwić: to potrafimy. No a potem, trzeba obserwować, to, co pozostanie. Warto mieć w odwodzie jeszcze kilka rakiet, by w razie czego móc rozbić np. pozostałe wielkie kawały.
    W środkach bojowych Ziemianie mają wielkie doświadczenie i spore sukcesy. Jeszcze w latach siedemdziesiątych wyprodukowano rakiety do zwalczania głowic bojowych. To powinno się znaleźć daleko w kosmosie, by dokończyć dzieła zniszczenia. Na dzień dzisiejszy jednak antyrakiety rezydują na Ziemi. Trzeba się liczyć z tym, że przez najbliższe kilkadziesiąt lat tak zostanie. Tym niemniej, gdyby co, to nawet ten odwód warto ruszyć. Przy kosmicznych prędkościach mamy marną szansę na bezpośrednie trafienie, ale nawet w kosmicznej próżni odpalenie ładunku jądrowego w pobliżu meteorytu daje szansę na jego nagrzanie do wysokiej temperatury. Przy odrobinie szczęścia spora część materiału odparuje, powstaną termiczne naprężenia i po wejściu w atmosferę bryła się rozpadnie.
    Ostatnie linie obrony mogłyby działać tuż przy powierzchni. Nadzieję dają systemy typu ,,Patriot'', które okazały się skuteczne przeciw głowicom balistycznym. choć jest to marna nadzieja, potrzebne byłoby bowiem bezpośrednie trafienie. (Prawdopodobieństwo trafienia maleje najmniej, obawiam się, z sześcianem prędkości).
    Gdyby jednak to się udało na wysokości ok. 15 km, to nasza ,,testowa'' bryła o średnicy 10 metrów zmieniłaby się w gruz , który zamiast wywołać atomowy wybuch, najwyżej podziurawiłby dachy. Przy wypadkowej prędkości ok. 13 km/s głowica rakiety o masie 10 kg stanowiłaby równowartość ok. tony trotylu. (Masa głowicy Patriota wynosi, o ile mnie pamięć nie myli ok. 50 kg).
    Generalnie posiadamy dostatek środków do niszczenia. Podstawowym problemem, jest nie dać się zaskoczyć. Jeśli udałoby się wysadzić planetoidę na całe miesiące przed upadkiem na Ziemię, to jej resztki rozsypałyby się na wielkiej przestrzeni i spadła by niewielka część. Reszta ominęłaby naszą planetę w sporej odległości. Warto wiedzieć, że gruz po wysadzeniu planetoidy, poruszający się z prędkością 100 km/godz po trzech miesiącach utworzyłby kulę o promieniu ok. 72 tys km. Powierzchnia jej koła wielkiego byłaby 144 razy większa od tarczy Ziemi (powierzchni rzutu kuli o promieniu 6000 km) na płaszczyznę prostopadłą do promienia). Oznacza to, że przy odrobinie szczęścia spadło by nam na głowy ok. coś 1% masy planetoidy, bo niestety Ziemia dwukrotnie przetnie powierzchnię kuli meteorów.
    Nawet gdyby nie przeprowadzono żadnej akcji w kosmosie, to same przygotowania do akcji ratunkowej uratowałyby bardzo wiele ludzi. Nikt nie prowadzi systematycznej i przemyślanej akcji w kierunku odsunięcia tego zagrożenia. Jest to trochę wstrząsające, że z liczącej ponad 5 miliardów populacji problemem zajmuje się setka osób. Wysiłek, jaki trzeba wykonać, skatalogować krążące w przestrzeni kosmicznej obiekty jest niewielki. Jeśli nawet okaże się, co jest bardzo prawdopodobne, że nie ma realnego niebezpieczeństwa, to nie tylko będzie powód do radości, ale jeszcze otrzymamy wartościowe dane naukowe.
    W całym tym zamieszaniu wokół zagrożenia uderzeniem w Ziemię planetoidy chodzi raczej o pieniądze. Nie ma powodu, by było to bardziej prawdopodobne w ciągu następnych 5000 lat, niż w ciągu tych, które już kultura śródziemnomorska zdołała przetrwać. Jest nieco bardziej prawdopodobne, że ludzie poniosą straty, bo większa powierzchnia Ziemi jest zamieszkała. Prawdopodobieństwo jest tylko nieco większe, bo pomimo ogromnego rozwoju cywilizacji, skupiska ludzi, to niewielkie punkciki na mapie. Nawet celowo w nie trafić, jest bardzo trudno. Taki mam pogląd na całą sprawę.
     Nie ma jednak najmniejszego powodu, by sprawę lekceważyć całkowicie. Jak powiedziano w programie Discovery, obecnie sprawą zajmuje się około 100 osób. Najprawdopodobniej wielokrotnie większe fundusze są przeznaczane na artykuły o zderzeniu z planetoidą, niż na pensje dla tej setki osób, jeśli się weźmie pod uwagę jak wiele czasopism na całym świecie o tym pisze.
    Ludzkość ma niewątpliwie dziesiątki większych zmartwień niż planetoidy. Niestety, problem w tym, że nie chce się tymi nimi przejąć. Do dnia dzisiejszego pierwszą przyczyną śmierci na świecie są zwykłe choroby bakteryjne, doskonale uleczalne. Ludzie umierają z biedy, z powodu bałaganu.
    Ludzie są niezwykle wojowniczy. Jak wróg zostanie pobity, to trzeba tłuc się miedzy sobą. Jak bliskie nam jest to towarzystwo z roku 1410, które natychmiast po Grunwaldzkiej Wiktorii wzięło się za własne łby. Przewrotnie powiem, że planetoidy, to doskonały pretekst do stworzenia np. świetnej ochrony przed epidemiami, które mogłyby ludzkości grozić po tak wielkiej katastrofie.
    Planetoidy, kosmiczna katastrofa są bez wątpienia tematem zastępczym. Jednak biorąc pod uwagę, jakimi głupotami ludzie się zajmują jestem za tworzeniem Globalnych Sił Kosmicznych. Może warto zorganizować jeden dzień poświęcony Obronie Planetarnej, Warto by się zebrać na stadionach piłkarskich, w obowiązkowych barwach wojennych na sympatycznych (i nie) gębach, odtańczyć taniec wojenny ze zbiorowym grożeniem fruwającym kamieniom (łupu cup, łupu dup i temu podobne bojowe odzywki). Może przyzwyczailibyśmy się do myśli, że fizycznie jedziemy na jednym wózku, że tak naprawdę stanowimy jego ZAŁOGĘ. Nie?