Copyright © by Tomasz Pacyński

TOMASZ PACYŃSKI 

 "SIÓDMY KOT (The 7th Cat)"1


designer@medianet.pl

I
     
     Obie możliwe drogi za rozstajami wyglądały podobnie. Podobnie, to znaczy równie źle. Puszczańskie trakty niknące w zamglonym mroku, ciemne tunele wśród wysokich świerków i sosen.
     Dłonią w długiej rękawicy mężczyzna poklepał po karku parskającego, buchającego z nozdrzy kłębami pary wierzchowca. Koń uspokoił się trochę, lecz wciąż tańczył wstrzymywany w miejscu.
     I bądź tu mądry, pomyślał niechętnie mężczyzna. Żadnych śladów, żadnych kolein wyrytych kołami wozów. To nie jest ta droga, na pewno nie ta. Tylko, że żadnej innej nie widać.
     Na twarzy ocienionej nasuniętym na oczy kapturem burej opończy, narzuconej na skórzany kaftan poznaczony odciskami od zbroi, odbiła się irytacja. Wildniss. Przeklęta puszcza. Kraj ponurych, ciemnych, milczących lasów, jezior i przepastnych bagien. Puszcza pełna zwierza, pogan i diabli wiedzą, czego jeszcze. Kraj mgieł i mroku. i smutku, przenikającego wszystko i wszystkich.
     Spoglądając bezradnie na rozdroża, machinalnie oparł dłoń na obuchu przytroczonego do siodła topora. Nie miał już nadziei na to, że dogoni towarzyszy przed zmierzchem. Dobrze, jeżeli w ogóle odnajdzie dziś drogę. Choć do zmierzchu było jeszcze daleko, musiałby najpierw odnaleźć właściwy trakt, tym, sądząc z braku śladów na piaszczystym, pokrytym igliwiem podłożu, nikt ostatnio nie przejeżdżał.
     Nie bał się noclegu w głuszy. Nie pierwszy to raz, nawet w tej przeklętej puszczy. Od lat już tłukł się po pograniczu, nieraz wyprawiał się na zakonne tereny nawet samopas. Wiedział, że puszcza nawet tak wielka nie jest bez granic, że przecinają ją trakty, mało wprawdzie uczęszczane, odkąd stosunki z państwem zakonnym przypominały niewypowiedzianą, lecz całkiem realną wojnę. Ale gościńce pozostały, pozostały też chaty smolarzy i bartników. Zawsze znajdzie się trakt.
     Miał zbyt wiele doświadczenia, by poczuć lęk z tak błahego powodu, jak zgubienie drogi. Jednak świadomość tego doświadczenia potęgowała tylko rozdrażnienie. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz. Młoda jeszcze twarz, ocieniona kapturem, skrzywiła się jeszcze bardziej.
     Westchnął ciężko.
     - No i co? - spytał na głos, poklepując konia po szyi. - Trzeba ruszać, co, stary? w którą stronę radzisz?
     Koń uspokoił się już całkiem po wyczerpującym kłusie, kiedy jego jeździec miał jeszcze nadzieję, iż dogoni zagubione wozy. Rzucił tylko głową, stojąc bez ruchu.
     - Nie wiesz? - mruknął mężczyzna. - Nie wiesz, albo nie chcesz powiedzieć. a masz taki duży łeb, że to ty powinieneś się martwić, nie ja...
     Koń nie zareagował. Nie zamierzał widać się martwić.
     - No dobrze... Nie chcesz, to nie... Pojedziemy zatem w prawo, tam trakt jakby szerszy, bardziej rozjeżdżony...
     Stuknął konia piętami po bokach, kierując się w ciemny tunel z obwisłymi do samej ziemi łapami ogromnych świerków po obu stronach.
     Gadam do siebie, pomyślał niechętnie. Albo i do konia... To też mi się nie zdarza, a przynajmniej nie powinno.
     Nie zajechał daleko. Po dwóch, góra trzech stajaniach, teren zaczął widocznie opadać. Powęźlone graby i wysokie, ciemne olchy zastąpiły świerki, szeroki dotąd trakt zwężał się, wijąc pomiędzy kępami turzyc i widłaków. Nie było wątpliwości, prowadził prosto do bagna.
     Gdy znów stanął na rozstajach i popatrzył na obie odchodzące od nich drogi, tylko pokręcił głową.
     - Już wiem, dlaczego taki szeroki - powiedział na głos. - Każdy nim jedzie dwa razy, tam i z powrotem...
     Pozostaje tylko jedna droga, dodał już w myśli. Bo wracać nie ma sensu.
     - Ruszamy, koniku - zdecydował. - Co sądzisz o tym? Boisz się, że wilcy cię w nocy ogryzą?
     Pokiwał głową.
     - Całkiem niewykluczone...
     Trzepnął wierzchowca rękawicą między uszy. Koń zatańczył w miejscu, ruszył charakterystycznym dla siebie, podrygującym krokiem. Mężczyzna splunął z niechęcią.
     Nie dość, że zgubiłem drogę, to jeszcze to bydlę, wredne, głupie i niezdarne, pomyślał. Jego koń zgubił onegdaj podkowę, trzeba było przesiąść się na jedynego, prowadzonego z taborem luzaka.
     - Wszystko przez ciebie - monologował mężczyzna, jadąc ciemnym, wąskim, lecz na szczęście nie prowadzącym na razie w bagna traktem. - Zamarudziłem u brodu przez ciebie, wody ci się zachciało. Pijesz, jakby na mróz szło, a to koniec lata dopiero. Ech, ogryźliby cię wilcy, miałbym spokój. Wolej mi na piechotę...
     Wredna szkapa nie zmieniła swego podrygującego kroku, który podrzucał nim w siodle. Czuł, jak na tyłku dojrzewają siniaki.
     Las przerzedzał się wyraźnie, widać było, że jeszcze całkiem niedawno prowadzono tu wyrąb. Mężczyzna poweselał nieco. Wyrąb oznaczał, że niedaleko do traktu lub bindugi. Albo chociaż do osady drwali czy smolarzy. Popędził swego niewydarzonego wierzchowca, bez rezultatu. Koń nie przyspieszył nawet odrobinę, zaczął tylko bardziej trząść.
     - Jeszcze prześpimy się na sianku - podrygiwania wierzchowca nie przyćmiły nawrotu optymizmu. - Może cię wilcy nie ogryzą... Swoją drogą, dziady, co to po wsiach z lirą chodzą i cudności prawią... Dziady zawżdy prawią, że na rozstajach wróża można spotkać. Albo chobołda czy kłobuka, do zmokłej kury podobnego. Osobliwie w tych stronach... Prawią, że rycerza na rozstajach, co właściwą, choć trudną drogę wybierze, nagroda niechybna czeka. Bo jak źle wybierze, to zguba pewna, potwory i bestyje na drodze spotka. Może i ja co na drodze napotkam, sławą się okryję, nagrodę znajdę...
     Brutalnie szarpnięty koń wrył się kopytami w ziemię.
     -...albo śmierć... - dokończył mężczyzna z rozpędu, wpatrując się w trakt przed sobą. z twarzy powoli znikał uśmiech.
     W niedalekiej perspektywie mrocznego nadal traktu błyszczały zielonkawe ślepia. Nisko, tuż nad ziemią.

     
     Ręka powędrowała do zatkniętego za pasem topora. Zaklął pod nosem. Miecz został, przytroczony przy siodle, kusza na wozie. Tylko topór i nóż za cholewą. Topór dobry na knechtów, nie na takie coś...
     Właśnie, jakie coś? Zacznij myśleć, skarcił się, reagujesz jak...
     Przyjrzał się uważniej. To tylko żbik, zaraz skoczy w gąszcz. Pokręcił głową z niesmakiem, dziwiąc się swojej reakcji. Że koń się spłoszył, to normalne, zwłaszcza taka chabeta. Ale żeby za widok żbika chwytać za topór...
     Ze złością kopnął konia po bokach. Wierzchowiec ruszył, acz niechętnie, parskając i rzucając łbem. Ślepia zbliżały się, już można było dostrzec bure, pręgowane futro przycupniętego na drodze zwierzęcia.
     Pewnie kocica, pomyślał, ma młode. Dlatego została na drodze, czeka, aż małe się ukryją. Zaraz uskoczy i zniknie. Pręgowany ogon uderza po bokach.
     Jeszcze kilka kroków.
     Coś ten ogon nie taki... Nie wygląda jak ucięta tępo futrzana pała, którą chlubi się każdy szanujący się żbik. Ogon, owszem, gruby, lecz zwężający się, jak u zwykłego...
     Mężczyzna wstrzymał konia na kilka kroków przed zwierzęciem. Roześmiał się głośno. To kot. Zwykły, bury kot. Widać osada blisko, poszedł sobie na ptaszki.
     Kot nie spuszczał z jeźdźca przeciętych pionowymi źrenicami nieruchomych oczu. Tylko ogon coraz szybciej uderzał po bokach.
     Ściśnięty kolanami wierzchowiec ani myślał ruszyć naprzód. Nie pomogło smagnięcie ciężką rękawicą między uszy. Rzucał tylko łbem na boki, drepcząc w miejscu. Mężczyzna ściągnął wodze, chcąc nad nim zapanować. Nie zdążył.
     Kot wygiął grzbiet, błysnęły małe kiełki. Zasyczał wściekle.
     Koń wspiął się na tylne nogi, przednie kopyta zawisły nad kotem, który przypadł do ziemi. Jeździec przypadł do końskiej szyi, zaskoczony starał się utrzymać w siodle.
     Tylne kopyto konia trafiło na wykrot. z przeraźliwym kwikiem, jakby już ogryzali go wilcy, koń zwalił się na bok, w wysokie paprocie. Mężczyzna rozpaczliwie starał się wyrwać nogi ze strzemion. Zdołał tylko jedną.
     Gdy dotknął ziemi, a ciężkie zwierzę zwaliło się na uwięzioną w strzemieniu nogę, poprzez łomot usłyszał, a raczej poczuł głuchy trzask. Ból eksplodował w całym ciele, po oślepiającym błysku pod zaciśniętymi powiekami przyszła ciemność.

     
     Ciemność odpływała niechętnie i powracała, gdy ze wszystkich sił starał się przez nią przebić do rzeczywistości. Rzeczywistości, w której nie byłoby tępego bólu. w której nie wpijałyby się w twarz nieruchome, przecięte pionową źrenicą ślepia.

     
     Już nie było bólu, tylko odrętwienie, sięgające aż do lędźwi. Uchylenie powiek nie powodowało już uderzenia bólu. w ustach czuł smak krwi i zeschłych liści. Próbował się poruszyć. Nie mógł.
     Przez straszliwą chwilę sądził, że uderzenie o ziemię i ciężar konia, który go przywalił, złamał krzyże. Że już nigdy się nie poruszy. Zaciskając do bólu zęby, spróbował zacisnąć pięść. Chyba się udało. Teraz druga ręka. Poczuł w zaciśniętych palcach igliwie i inne leśne śmieci. Wciąż nie otwierając szerzej oczu, spróbował z nogami. Najpierw jedna... Potem...
     Ból gorącą falą przepłynął przez całe ciało. w oczach znów pociemniało. w ustach słony smak krwi z przygryzionego języka.
     Ależ boli! Ale to dobrze. Boli, znaczy czucie zostało. Pewnie złamana.
     Otworzył szerzej oczy. To właśnie rzeczywistość. Tuż przed twarzą, na kępie mchu rozsiadł, się kot. Siedział nastroszony, z łapami podwiniętymi pod siebie. Nieruchomymi oczyma wpatrywał się w przestrzeń, tylko uszy drgały ledwo dostrzegalnie.
     Konia nie było w okolicy, widać upadek zniósł bez szwanku. To nie był jego wypróbowany, wyszkolony koń, który wiedział, że od rannego nie wolno odejść. Trzeba będzie się wlec na piechotę, pomyślał mężczyzna z niechęcią, życząc nie potrafiącej się zachować szkapie jak najrychlejszego spotkania z watahą wilków. a to nie będzie łatwe ze złamaną nogą, jedyna nadzieja, że sadyby ludzkie blisko. Trzeba zrobić jakieś łubki, inaczej nie da rady.
     Drętwota znów ogarniająca nogę był niepokojąca. Złamanie powinno boleć, nawet gdy się nie poruszał. Tymczasem, gdy ustąpiła nagła fala bólu po poruszeniu, przestał cokolwiek czuć. Ostrożnie, by nie poruszyć się nad miarę, uniósł głowę. Spojrzał.
     Patrzył przez chwilę, po czym zamknął oczy i pozwolił głowie opaść na dywan igliwia. Już nie musiał martwić się tym, jak zrobić łubki, jak kuśtykać w poszukiwaniu ludzkich siedzib. Już nic nie musiał.
     To koniec. Kiedyś musiał przyjść. Przyszedł właśnie teraz.
     Nie łudził się, zrozumiał od razu, gdy ujrzał zakrwawione, rozerwane spodnie, które przebiło coś obrzydliwie białego, umazanego czarną, już zakrzepłą krwią.
     Nie otwierał oczu, myślał tylko jasno i precyzyjnie, bez śladu niedawnego zamroczenia. Bez żalu, na żal już też było za późno. Bez wściekłości na splot wydarzeń, który zaprowadził go na ten gościniec.
     Nie ruszy się stąd. a nawet, przy otwartym złamaniu niedługo wda się zgorzel, zacznie się gorączka i rychło sprowadzi śmierć. Tylko wprawny cyrulik, który odjąłby nogę, mógłby jeszcze pomóc. Wyszczerzył zęby w czymś, co miało imitować uśmiech. Zjeździł tę puszczę nie raz. i nigdy nie napotkał cyrulika.
     Myśli poczęły się plątać, upływ krwi był widać duży, choć ziemia i igliwie wgniecione w ranę zatamowały szybko krwotok. Szkoda, pomyślał jeszcze i odpłynął w czerń.

     
     Ciało nie chciało się pogodzić z rezygnacją. Próbowało walczyć wbrew oczywistym faktom. Powrót do świadomości był bolesny, mimowolne skurcze mięśni uderzyły bólem. Mimowolnie próbował się poderwać, lecz ból był zbyt obezwładniający. Zległ bez ruchu z zaciśniętymi powiekami, pod którymi fale bólu rozbłyskiwały oślepiającym światłem.
     Gdy tylko mógł, otworzył oczy. Zmierzchało już, wcześnie w mrocznym, wysokopiennym lesie. Tylko kocie ślepia, nieruchome i obojętne błyszczały w półmroku.
     Słabł już. Upływ krwi był duży, wydawało mu się, że to nie widoczne na tle jaśniejszego nieba wierzchołki drzew kołyszą się, lecz to on kołysze się z całą ziemią. Ból ustąpił, drętwota sięgała wyżej. Nadchodziła obojętność.
     Spoglądając w nie mrugające kocie ślepia, zastanawiał się niespiesznie, jak będzie wyglądał koniec. Jakby chodziło o kogoś innego, rozważał, czy lepiej odejść w momencie utraty przytomności, czy też do końca rejestrować wszystko, aż obrazy będą się tylko odbijać w martwych oczach. Wydawało mu się, że będzie tak, jak zdecyduje.
     Lisy rozwłóczą kości, a najpierw ptaki wydziobią oczy. Zawsze najpierw wydziobują, jakby chciały się upewnić, że oślepiona ofiara nigdzie nie ucieknie.
     Lęk chwycił duszącą obręczą za gardło, z wysuszonych ust dobył się pierwszy jęk. Kocie uszy drgnęły wyraźniej. Wydawało się, że w nieruchomych oczach nie ma już obojętności. Tylko ciekawość.
     Strach spowodował kolejny mimowolny skurcz. Kocie źrenice zawirowały w rozbłysku, nim pochłonęła je czerń.
     Nie widział już, jak z gęstniejącym mroku błyskają następne ślepia, jak kolejny kot siada obok, zabiera się do starannego wylizywania umazanej krwią łapy. Nie poczuł następnego, który miękkim ciężarem usadowił się na piersi, rozsądnie wybierając to miejsce zamiast wilgotnego mchu.

     
     Ciemność i błyszczące ślepia. Coraz bardziej rwące się myśli w krótkich chwilach powrotu świadomości, nie mogącej już wydobyć się z majaczeń. Nocny chłód okradł nieruchome ciało z resztek ciepła. Już niedługo. Oczy patrzą cierpliwie, ciemność nie jest przeszkodą. Tylko źrenice nie są już pionowymi kreseczkami, szerokie i uważne.

     
     Gorący płyn spłynął po wargach. Zakrztusił się w panicznym strachu przed uduszeniem, strachu, który bez udziału świadomości szarpnął osłabionym ciałem. Wykaszliwując resztki palącego płynu szamotał się chwilę, usiłując zmusić mięśnie do wysiłku, unieść ręce, zrzucić ciężar z piersi. Wreszcie udało się wziąć pierwszy, charkotliwy oddech. Tylko oddech.
     Ręce nie zareagowały. Nie czuł rąk. Nie czuł nic, nawet bólu. Nie posłuchały nawet powieki, pod którymi migotały barwne plamy.
     Kot siedzący na piersi poruszył się niechętnie, otworzył oczy. Nie miał zamiaru opuszczać znakomitego, wygrzanego miejsca. Postanowił przeczekać, zgodnie ze starą kocią zasadą, że co się odwlecze, to na pewno uciecze. Miał rację, po chwili uspokoił się gwałtowny oddech, stał się równy, głęboki. Kot wstał na chwilę, wyprężył grzbiet, począł kocim zwyczajem udeptywać sobie miejsce.
     Oddech leżącego był równy i głęboki, co z satysfakcją odnotował kot, sadowiący się z powrotem. Także ten, co lnianą szmatką ocierał spękane usta uśmiechnął się nieznacznie.
     Ranny człowiek z omotaną zakrwawionymi szmatami nogą nie czuł nic. Nie czuł kociego udeptywania, nie czuł dotyku zimnego gałganka na wargach. Ustały gwałtowne ruchy gałek ocznych pod zamkniętymi powiekami.
     To już nie była utrata przytomności, spowodowana szokiem i upływem krwi. To sen, głęboki i bez koszmarów. Sen, w którym nie przeszkadzały błyszczące, nieruchome ślepia.

     
     Błyszczące, nieruchome ślepia. Ciężar na piersi. Bezwład. Zacisnął powieki. Ten koszmar się nigdy nie skończy, pomyślał, po raz pierwszy jasno od dłuższego czasu. Ile jeszcze trzeba czekać...
     Zacisnął pięści. Chwilę leżał bez ruchu. Zacisnął jeszcze raz, aż paznokcie wpiły się w dłonie. Tylko to zabolało, nic poza tym.
     Poczuł, jak ktoś unosi mu głowę. Gorący płyn parzy wargi, spływa po brodzie i po szyi. Udało się przełknąć pierwszy łyk, za nim następne. Nie czuł smaku, tylko gorąco rozlewające się po całym ciele.
     Wysiłek przełykania zmęczył rannego. Głowa opadła z powrotem na posłanie. Leżał bez ruchu z wciąż przymkniętymi oczyma. Nie widział wpatrzonych w siebie w półmroku kocich ślepiów, nie widział uważnego spojrzenia człowieka, stojącego nad nim w mroku rozświetlanym tylko żarzącymi się na palenisku węglami.
     Jakaś część rozbudzonej świadomości zdawała sobie sprawę, że to i tak koniec. Gdzieś głęboko tkwił widok przebijającej skórę strzaskanej kości, plątała się natrętna myśl, że i tak nie minie go śmiertelna gorączka. Ale nic nie bolało. Nie czuł nic, poza ciepłem krążącym w żyłach. Wreszcie działanie naparu zaczęło plątać myśli, świadomość poczęła odpływać. Zanim znów zapadł w sen, przez moment, w szczelinie uchylonych powiek dojrzał uważne kocie ślepia.

     
     Nie pamiętał, ile razy powracał na skraj jawy i osuwał się z powrotem. Ile razy gorący napar spływał po brodzie. Nie pamiętał swych doznań i myśli, poza niejasnym wrażeniem, że trwa to zbyt długo. Że już nie powinien żyć.
     Po raz kolejny poczuł wargami brzeg glinianej czarki. Tym razem nie był to palący płyn, po wypiciu którego myśli rwały się, a wszystko rozmywało. Teraz był to zwyczajny rosół, tłusty i ciepły.
     Tym razem nikt nie przeszkadzał, gdy chwycił rękoma gorące naczynie. Nawet wtedy, gdy zawartość wylała się na szyję i pierś, płosząc zwiniętego na niej burego kocura.
     Wtedy przyszedł strach. Skoro żyje... Skoro żyje, to jednak znalazł się, kto potrafił odjąć strzaskaną nogę, zanim spuchła, poczerniała i zaczęła cuchnąć. Znalazł się ktoś, kto przyjął straszliwą zapłatę za przeżycie. Za ten strzęp marnego życia, który jeszcze pozostał.

     
     Kocie oczy lśnią w ciemności. Gdzieś w głębi uśpionego umysłu rozbrzmiewają słowa, układają się w zdania.
     Świat schodzi na psy. Dziwnie brzmią te słowa, nabierają ironicznego posmaku, biorąc pod uwagę, kto je wypowiada. Albo tylko myśli, przy akompaniamencie monotonnego mruczenia.
     Świat schodzi na psy coraz szybciej. Wręcz się stacza. Można to nazwać uczenie ,nieuchronnym dążeniem od porządku do chaosu. Tym niemniej jest to jedno i to samo zjawisko. Świat staje się coraz gorszym miejscem dla kotów. i dla ludzi.
     Był czas, gdy chaos nie był tak powszechny. Gdy rozbitą czarkę, która spadła ze stołu, można było prostym aktem woli, wypowiedzianym mimochodem słowem, przywrócić do stanu pierwotnego uporządkowania. Bo kiedyś wystarczało tylko słowo. Teraz już nie. Teraz trzeba wysiłku. i walki.
     Nastawione uszy drgnęły, gdy pogrążony we śnie człowiek poruszył się niespokojnie. Kot przymrużył oczy, zamruczał głośniej.
     Trzeba wysiłku, by opóźnić erozję świata. Tylko opóźnić, bo wszak zatrzymać się nie da. Można tylko walczyć z nadciągającym chaosem. Do tego trzeba siły. Trzeba wiedzy i trzeba odwagi.
     Leżący uchylił powieki, otrząsając się ze snu. Dziwnego snu, wypełnionego natarczywymi głosami. Trzeba siły, odwagi, plątały się myśli. Jaką siłę ma kaleka bez nogi? Co kot może o tym wiedzieć?
     Głowa ciężko opadła na posłanie. w uchylonych oczach odbijały się kocie ślepia. Takie same, ale nie te same.
     Szary kocur sadowił się na piersi. Podkurczył nogi, nastroszył się, owinął ogonem. Cichy pomruk uspokajał, otaczał jakby tłumiącą odgłosy mgłą. Powieki znów opadły, mruczenie przeszło w zrozumiałe słowa.
     Twojej siły, twojej odwagi. Twojej wiedzy, której jeszcze nie masz. Ale już masz siłę, właśnie ty. Tylko od ciebie zależy, jakie będzie twoje dalsze życie. Czy w ogóle będzie. Tylko ty możesz ochronić swe ciało przed rozkładem, przed śmiercią. Przed rozpadem, przed ucieczką w chaos. Tylko ty...
     To tylko trochę wysiłku, którego nikt za ciebie nie zrobi. Potrafisz, wiemy, że potrafisz. Ostatecznie, przyszliśmy do ciebie.
     Jesteś tym, który może, nawet teraz. Teraz, kiedy świat psuje się coraz bardziej, kiedy znikają reguły i odwieczne prawa. Kiedy zanika moc.
     Moc, która kiedyś, w samym zaraniu dawała siłę słowu i woli. Która pozwalała słowu przezwyciężać chaos, przywracać porządek. Pozwalała, ale nielicznym. Takim, jak ty. Poszukaj głęboko, w zakamarkach umysłu. Głęboko w pamięci, zbieranej przez pokolenia. Ty wiesz, musisz wiedzieć. o tym wie nawet zwykły kot. Zwykły wioskowy buras.

II

     Siedział na przykrytej skórami pryczy, wpatrując się bezmyślnie w lśniącą, czerwoną bliznę. Noga wyglądała paskudnie, bolała jeszcze paskudniej. Ale była. Nawet nie krótsza. Nawet można było na niej stanąć. Chodzić jeszcze nie bardzo.
     Gdy po raz pierwszy ocknął się naprawdę, ze zdumieniem popatrzył na nieforemny opatrunek. Ze zdumieniem i niedowierzaniem. Długo odwlekał tę chwilę, nie chcąc ujrzeć spodziewanego kikuta owiniętego szmatami. To, że czuł ból, nie świadczyło jeszcze o niczym. Jak wiedział, zdarzały się takie przypadki, gdy po bitwie opatrzeni w lazarecie ranni, jeszcze oszołomieni po amputacji, skarżyli się na przykład na ból w stopie. Tej stopie, którą dawno psi porwali z kosza pod zakrwawionym stołem cyrulika.
     Rozpamiętywał to wszystko, leżąc z zamkniętymi oczyma, bojąc się stanąć z prawdą prosto w oczy. Pod powieki nachalnie pchały się obrazy dziadów pod kościołem, pokazujących zaropiałe kikuty i podsuwających żebracze miski. w uszach słyszał ich jękliwe zawodzenie, prośby o datki. Jak pamiętał, w większości byli to żołnierze.
     Długo nie podnosił głowy, by spojrzeć na przykryte skórami nogi. w końcu zebrał się w sobie, spędził z piersi zasłaniającego widok kota, który zeskoczył z obrażonym miauknięciem. i spojrzał. Był jeszcze słaby, bardzo słaby. Zakręciło mu się w głowie. Gdy zasnął, był to pierwszy sen bez głosów i bez lęku.

     
     Mijały dni podobne do siebie, wypełnione snem, zmianami opatrunków, posiłkami podawanymi przez milczącego starca. Mruczeniem kotów, wylegujących się na posłaniu. Już tylko mruczeniem.
     Wkrótce mógł siadać, potem wstać, opierając się na wystruganym przez starca kiju. Nadszedł czas na okłady z ostro pachnących ziołami maści, po których skóra paliła żywym ogniem. i nadszedł czas na pytania.
     Starzec nie był rozmowny. Przez ten cały czas, prócz uspokajających pomruków i nielicznych poleceń, nie wypowiedział słowa. Nie odpowiadał też na pytania, nieliczne wprawdzie, jak dotąd. Uśmiechał się tylko nieznacznie skrzywieniem wąskich warg.
     Teraz też, gdy wszedł do nisko sklepionej izby uśmiechnął się tylko i odwrócił, wieszając pod powałą świeże pęki ziół. Wyjął zza pasa sierp, zawiesił na kołku. Usiadł obok paleniska, przymknął oczy. Jak zawsze dotąd.
     Mężczyzna ciężko wstał, wsuwając pod pachę wystruganą topornie kulę. Skrzywił się, posykując z bólu. Dwa koty odsunęły się niespiesznie z drogi.
     - Nie macie problemu z myszami, to widać - powiedział w kierunku siedzącej w kącie, nieruchomej postaci. Nie liczył na odpowiedź. Jak dotąd, nie padła żadna. Pokuśtykał do wyjścia, zamiast drzwi osłoniętego przybitą do framugi, zwisającą skórą. Uniósł ją, wciągnął głęboko powietrze, przesycone zapachem butwiejących liści i igliwia.
     - Nie mam - usłyszał nagle. Zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, o mało się nie przewracając, kiedy niedawno zrośnięta kość zapulsowała bólem. Starzec przemówił.
     - Wybaczcie - powiedział mężczyzna, z trudem utrzymując równowagę. - Podziękować chciałem, za... Za wszystko. Ja sem Zajiček. Czech, w służbie księżnej mazowieckiej...
     Starzec wstał niespiesznie, uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.
     - Herbowy, nie pasowany... - dokończył Zajiček pospiesznie.
     Domyślał się, kogo dobry los postawił mu na drodze. a raczej odwrotnie, komu pozwolił go znaleźć. To był niechybnie jeden z owych zielarzy, przechowujących dawną wiedzę, jeszcze z nie tak dawnych, pogańskich czasów. Jeden z tych, o których się słyszało, że kryją się jeszcze po lasach, kultywując swe praktyki i obrzędy.
     Wiele słyszał przy garncach piwa opowiadanych bajęd o tajemniczych obrzędach, odprawianych przy jeszcze nie wyciętych dębowych i lipowych gajach, na niedostępnych ostrowach, otoczonych głębokimi bagnami. o tych, którzy nie posłuchali głoszonego Słowa Bożego, przy plugawej swej wierze pozostając. Którzy nie chcąc słuchać Słowa, nie posłuchali nawet miecza, którym w swej dobroci Kościół ich od błędów odwodził. o krwawych ofiarach, które w dniach swych świąt przed wyciosanymi z pni figurami składali, pośrodku wielkich, kamiennych kręgów.
     Wiele słyszał, takich i podobnych opowieści, ale jeszcze nigdy, choć w służbie dworu płockiego niejeden raz się na pogranicze zapuszczał, nigdy dotąd nie spotkał niczego podobnego. Większość opowieści pochodziło z drugiej ręki, zaś te nieliczne, w pierwszej osobie, opowiadane były przez znanych, notorycznych kłamców. Owszem, spotykał na polach rozłożyste dęby, przeszkadzające w orce, że trudno bardziej, których nikt nie kwapił się wyciąć. Kiedyś natknął się w głuszy, na polanie wśród bagien na krąg ułożony z wielkich głazów. Ale głazy były omszałe, wrośnięte w mech i trawę. Nie było potrzaskanych kłami, ogryzionych kości i śladów rozlanej krwi niewinnej.
     Owszem, wiedział, iż pogaństwo tli się jeszcze, zepchnięte w głuche ostępy nieprzebytej puszczy. Wiedział, że lud miejscowy chętnie stawia diabłu ogarki. Ale teraz, tyle lat po męczeńskiej ofierze biskupa Wojciecha, przy zbożnej pracy Zakonu, pogaństwo mogło się tylko tlić na kształt pełgającego płomyka.
     Gdy teraz stanął z tym pogaństwem twarzą w twarz, nie obawiał się. Był tylko wdzięczny za uratowanie życia. Tym bardziej, że przedstawiciel owego pogaństwa nie był tak plugawy, jak zwykle przedstawiano to z ambon. Zaś racjonalna część umysłu Zajička była dziwnie pewna, że nie było większego sensu w ratowaniu kogoś od śmierci, by następnie uciąć mu łeb w ofierze takiemu Perkunowi czy Svautevitowi.
     Przedstawiciel plugawego pogaństwa nie zionął siarką piekielną. Oczy nie świeciły mu w ciemności. Przeciwnie, wyglądał na zwyczajnego, raźnego staruszka, odzianego w lniane portki i koszulę, z narzuconym na wierzch skórzanym kubrakiem bez rękawów. w jego sadybie nie było śladów krwawych ofiar, ludzkich kości, ani pląsających ku zgorszeniu nagich dziewic. w ogóle, czystej izbie o wysypanej zeschniętymi skrzypami polepie trudno było coś zarzucić. Może poza nadmiarem kotów, pomyślał Zajiček pociągając nosem.
     - z myszami, powiadasz... - przedstawiciel schyłkowego pogaństwa powtórzył z zastanowieniem. - Nie mam, jak mówiłem. Ale...
     Zauważył grymas bólu na twarzy Czecha.
     - Wracaj na posłanie - mruknął, wskazując przykrytą skórami pryczę, na której rozsiadły się wygodnie trzy kocury. - Jeszcze za wcześnie na przechadzki, sforsujesz nogę... Kładź się, mówię...
     Zajiček nie protestował. Koty niechętnie zrobiły mu miejsce, gdy ze stęknięciem opadł na posłanie.
     - Ale nie z tego powodu, co myślisz...
     - Zaraz, co mówicie? - zdziwił się Zajiček. Stary uśmiechnął się.
     - To nie z powodu tych kotów. Nigdy nie miałem problemu z myszami. Są sposoby...
     Wstał i ruszył do wyjścia.
     - Zaraz, to po co je trzymasz?
     Starzec zatrzymał się w drzwiach, przytrzymując odsuniętą skórę, zasłaniającą wejście. Odwrócił się powoli. Zajiček nie widział jego twarzy, tylko sylwetkę odcinającą się na tle pochmurnego nieba.
     - Ja nie trzymam kotów - w głosie zadrgał śmiech, niewidoczny na skrytej w mroku twarzy. - Nigdy nie trzymałem.
     Wyszedł, śmiejąc się coraz głośniej.
     - To twoje koty - dobiegł jeszcze z zewnątrz oddalający się głos.
     Zajiček, który okazał się nieoczekiwanie właścicielem sześciu dorodnych kocurów, opadł na posłanie.

     
     - To wszystko zaczęło się za Myszyńcem, wedle brodu - powiedział Czech nieco niewyraźnie, żując potężny kęs wędzonki. Organizm, wyczerpany chorobą, domagał się strawy. Dotąd stary nie pozwalał na zmianę jadłospisu, wciąż dając rosół i wyjątkowo paskudną, ledwo obgotowaną wątrobę, którą kazał popijać dziwnymi naparami. Dziś, widząc błagalne spojrzenia Zajička i wyraźne dreszcze na sam zapach gotującej się wątroby, zgodził się.
     Zajiček odkroił następny plaster, odpychając natrętnego kota, który ocierał się o łydkę. Brakowało tylko piwa.
     Kot, niezrażony. wskoczył na masywny, stojący na krzyżakach stół i począł się przechadzać, demonstrując wszem i wobec to, co ma pod wyprężonym dumnie ogonem. Nie było wątpliwości, był to kocur. Czech nie zareagował, wiedział, że to na nic. Pogoni tego, to wskoczy następny. i też będzie pokazywał.
     Starzec krzątał się w kącie przy swoich ziołach, wybierał zeschłe łodygi i liście, dorzucał do kociołka zawieszonego nad paleniskiem. z kociołka rozchodził się duszący zapach, co miało tę dobrą stronę, że tłumiło nieco koci aromat, którym coraz bardziej przesiąkała chata. Jednak Zajiček obserwował te czynności z niesmakiem, czując już ściskanie żołądka. Widział, że będzie musiał wypić cały kubek naparu o wyjątkowo wstrętnym smaku. Wiedział też, że się nie sprzeciwi. Kiedyś spróbował, lecz pod uważnym spojrzeniem bladych oczu starca wypił szybko cały kubek. Trudno, trzeba będzie i teraz. i tak lepiej, teraz już tylko dwa razy dziennie, pomyślał.
     - Za Myszyńcem, mówię... - podjął znów próbę nawiązania rozmowy, nie licząc na odpowiedź. - Tam, za tym brodem trakt zgubiłem. Pół dnia jechałem przez las...
     Popił wędzonkę wodą z drewnianego kubka, tęskniąc znów za piwem. Przyjdzie jeszcze potęsknić, pomyślał melancholijnie. Zanim z puszczy się wychynie, na ludzi trafi, na karczmę jakową. Niech to, przecież nawet nie wiem, gdzie jestem, dokąd zajechałem. i dokąd mnie zabrał.
     - Nie wiem, gdzie zbłądziłem...- mruknął na głos, nie oczekując odpowiedzi. - Ani gdzie teraz jestem.
     - Za Myszyńcem... - usłyszał.
     Poderwał się, syknąwszy z bólu. Noga bolała jeszcze przy bardziej gwałtownych ruchach. Ale miał już dosyć.
     - Powiedz wreszcie! - wykrzyknął. - Gdzie jestem? Skąd te koty? Kim ty, do diabła, jesteś...
     Starzec nie odwrócił się, pochylony nad kociołkiem. Jeden z kotów skorzystał i wskoczywszy na stół, zajął się resztą wędzonki.
     - Przepraszam - zmitygował się Zajiček. - Wiem, nie przystoi to wypytywać. Tyś mi życie zratował, rannego z traktu podjął... Wyleczył, nie bacząc, że na zgubę mogę cię przywieść... Wybacz... Ale ja muszę wiedzieć... Powiedz mi...
     Stał, nie wiedząc, co ma dalej robić. Starzec wyprostował się z wolna, odwrócił. Na poznaczonej zmarszczkami twarzy, pod długimi, prawie białymi włosami nie widać było gniewu. w zmrużonych oczach błyskały wesołe iskierki.
     W obu dłoniach trzymał parujący, gliniany kubek.
     - Najpierw ziółka - oznajmił stanowczo głosem, w którym drgał wstrzymywany śmiech.

     
     Ziółka, jak zwykle, były trudne do przełknięcia. Jak zwykle paliły w gardle, nie mówiąc już o smaku. Wiedział, że nieprzyjemny posmak zostanie na długo.
     Na co mi przyszło, medytował ponuro pod bacznym spojrzeniem starca. Zbliżał się do najgorszego, do gęstego osadu ze źle odcedzonych liści i łodyżek na dnie kubka. Na co mi przyszło, potomkowi czeskich władyków, który w poszukiwaniu przygód i sławy trafił do tego dzikiego kraju. Owszem, Kraków, piękne miasto. Dwór królewski, wprawdzie za dużo tam ostatnio żmudzkich dzikusów, ale zawsze dwór. Miasto bogate, kwiat rycerstwa się zjeżdża. Cóż z tego, kiedy konkurencja duża. Trzeba było ruszać dalej, z tym, co wyniósł z rodzinnego domu, nie można było się starać o służbę u boku zacniejszego rycerza, brakło pieniędzy na ekwipunek. a o pieniądze wiadomo, najłatwiej tam, gdzie tli się wojna, gdzie nietrudno o okazję by zdobyć łup w walce. Tam, gdzie nikt nie będzie się zbyt zastanawiał nad ubogim ekwipunkiem, zadowolony, że znalazł chętnego, w dodatku szlachetnie urodzonego giermka.
     Zaraz, ile to już lat, zastanowił się, siorbiąc gęste przy dnie ziółka. Będzie z dziesięć. Dziesięć lat obijania tyłka w siodle na tej zakazanej granicy. Dziesięć lat, wiele potyczek, wiele blizn. Wiele okazji do brania łupów. Tylko do rycerskiego pasa tak samo daleko, jak na początku. Trochę inaczej to wygląda, niż to sobie wyobrażał, wyruszając z Krakowa na północ. Wtedy, przed dziesięciu laty, gdy ktoś poradził mu, by szukał szczęścia na dzikich rubieżach. Skrzywił się. Gdyby spotkał jeszcze raz tego, co dał taką dobrą radę...
     - Miało być inaczej? - głos starego wyrwał Zajička z ponurej medytacji. Przez chwilę spoglądał nieprzytomnym wzrokiem.
     - Co? - oczy rozszerzyły mu się, gdy dotarł do niego sens pytania. Odstawił kubek, milczał chwilę, patrząc na starca z niedowierzaniem pomieszanym z oburzeniem.
     - Skąd wiesz, o czym myślę? - zapytał wreszcie.
     Starzec machnął lekceważąco ręką.
     - a bo to trudno się domyślić? - pokręcił głową. - Masz to wypisane na gębie. a poza tym... Wiesz, gadałeś sporo w gorączce, zdążyłem się nasłuchać.
     Zajiček zacisnął zęby. Wcale mu się to nie podobało.
     - Wybacz - zadrwił starzec. - Ale na dworze zimno, trudno staremu spać na mchu... a tu izba jedna...
     Spojrzał na Czecha z ukosa.
     - Wstydzisz się? - spytał nieoczekiwanie łagodnie. - Wiesz, co ludzie w gorączce plotą, wstydzisz się. Myślisz, że to słabość, gdy ktoś mamusi wzywa, chłop jak dąb, a tu takie rzeczy? Jeżeli tak, toś głupi...
     Wstał, by podrzucić do płonącego na palenisku ognia. Rozgarnął węgle patykiem, strzeliły iskry.
     - Nie martw się, ty nie błagałeś zmiłowania - ciągnął starzec cicho, odwrócony. - Nie wzywałeś matki. Twardy jesteś, nawet bez przytomności. Za twardy....
     Zajiček milczał. Nie podobało mu się to, co słyszał. Ale nic nie mógł poradzić.
     - Chcesz wiedzieć, co mówiłeś? - spytał starzec, gdy już uporał się z ogniem i znów przysiadł na pokrytej skórami ławie. - Milczysz, ale chcesz. Niewiele tego było. Trochę zawiedzionych nadziei. Trochę złorzeczeń na zły los, który pokierował tobą inaczej, niż byś chciał. Złość i gniew. Kilka kobiecych imion. i to tyle.
     Na chwilę zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu trzaskiem szczap na palenisku. Bulgotaniem kociołka. Odgłosem ostrzenia pazurów na drewnianym pieńku.
     - Tylko tyle - powtórzył wreszcie starzec w zamyśleniu. - a wiesz, kogo wzywałeś? Od kogo chciałeś pomocy? Pomocy w tej chwili, którą zapewne uważałeś za ostateczną?
     Zajiček wpatrywał się w nieheblowane deski stołu. Pokręcił tylko głową, dziwiąc się sztywności karku. Domyślał się, co usłyszy.
     - Nikogo. Nawet matki. Nawet swego Boga. Jest chyba jakiś Bóg, którego uważasz za swego?
     Starzec nie doczekał się odpowiedzi, nie oczekiwał jej zresztą.
     - To niedobrze - powiedział tylko. - Coś niedobrego jest w tobie. Coś...
     - Posłuchaj, starcze - Czech ociężale podniósł głowę, wpadając mu w słowo. - Winienem ci wdzięczność. Za wszystko. Za to, żeś mnie znalazł. Za to, żeś nie dobił. Za to, żeś mnie wyleczył. Ale to wszystko, co możesz dla mnie zrobić. Odwdzięczę się za wszystko, zapłacę, jak zażądasz. Ale już dosyć. To moje życie, mój los, nie skarżę się. w każdym razie świadomie. Wybacz, żeś musiał wysłuchiwać, ale już nigdy więcej...
     Urwał swą przemowę, wstał zza stołu. Kulejąc ruszył do drzwi, przesłoniętych zwisającą skórą. Wyszedł na zewnątrz.
     Starzec patrzył za nim przez chwilę. Podrapał za uszami kota, który wskoczył mu na kolana.
     - Mamy czas - mruknął, nie wiadomo, czy do siebie, czy do zwierzęcia, które wyginało grzbiet z cichym pomrukiem.
     - Mamy czas - powtórzył z ledwie widocznym uśmiechem. - Odwdzięczę się, zapłacę... Dobre sobie. a tak, zapłacisz, już wkrótce. Tylko jeszcze nie wiesz jak. i komu.
     Kot przymrużył oczy i  wyciągnął się na całą długość.

     
     Rano bagna dymiły oparami, snującymi się wśród żółknących już trzcin, które znikały rozwiewane wiatrem w koronach rzadko rosnących brzózek. Czarna ściana boru wyglądała w dali jak zawieszona we mgle. Po niebie ciągnęły, gnane niewyczuwalnym w dole wiatrem niskie, ciemne, brzemienne jesiennym deszczem lub nawet wczesnym śniegiem chmury.
     Wysepka wśród bagien była niewielka. Tak niewielka, że nawet kuśtykającemu z obolałą jeszcze nogą obejście jej nie zajęło wiele czasu. Niewielki skrawek wzniesionego, suchszego terenu wśród olbrzymiego bagna. Chata z bierwion, pokryta darnią. Kilkanaście brzóz i olch. Ogromny dąb w samym środku, z grubymi, powykręcanymi konarami, zwisającymi nisko nad dywanem z wilgotnych, przegniłych liści.
     Żadnej ścieżki przez bagno. Żadnej drogi ze zwalonych okrąglaków, jakie często spotykało się w tej puszczy. Żadnej łódki wydłubanej z pnia. Zresztą, na tych bagnach łódka na nic by się nie zdała, pomyślał Zajiček. Niewiele widać było skrawków czystej wody, wszystko ginęło w zielonych kępach sitowia, mchu i turzyc. Może wiosną, gdy śniegi stopnieją, zasilą bagna wodą.
     Ostrów bez wyjścia.
     Jakby nie mogąc pogodzić się z nieodpartymi faktami Zajiček jeszcze raz ruszył dookoła wysepki. Rozglądał się, jakby wciąż miał nadzieję, że coś przegapił. Niedługo stanął ponownie w miejscu, skąd rozpoczął wędrówkę. Nic nie przegapił. Nie było wyjścia.
     Zaś najśmieszniejsze było to, że na wysepce wśród bagien znajdował się sam. Jeśli nie liczyć sześciu kotów.

     
     Nie chciał wracać do chaty. Miał już dość czterech ścian, dość leżenia na pryczy. Miał dość kotów włażących na posłanie.
     Mimo, iż od bagien ciągnęło chłodem, przysiadł na omszałym głazie, wrośniętym głęboko w ziemię pod olbrzymim dębem. Otulił się tylko szczelniej znalezioną w chacie ciepłą burką.
     Gdy rankiem otworzył oczy, przez zasmolone błony w oknach sączyło się mętne światło jesiennego poranka. Spał widać długo, poranki wstawały już późno. Usiadł na posłaniu, dziwiąc się, iż nie czuje świdrującego w nosie zapachu gotujących się ziół. Ogień wygasł, węgle na palenisku pokrywał siwy popiół.
     Strącił z kolan kota, który zdążył się tam już usadowić, nie zwracając uwagi na oburzone pomiaukiwania wstał z trudem. Noga dokuczała, zwłaszcza rankiem, zanim ją nieco rozruszał.
     Naciągnął, sięgające za kolana, buty z łosiowej skóry. Na szczęście były nieuszkodzone, widać dało się je zdjąć bez rozcinania z opuchniętej bez wątpienia nogi. i dobrze, pomyślał, gdzie bym tutaj takie znalazł. Przyszłoby chodzić w łapciach z łyka. Popędzany przez pełny pęcherz wyszedł przed chatę.
     Stojąc nad parującą w chłodzie jesiennego poranka kałużą, wspomniał z niechęcią wczorajszą rozmowę. Jeszcze nie minęła złość na starego. Jeszcze nie potrafił się przyznać, że starzec miał rację. i trafił dotkliwie, w samo sedno. Dopiero powoli zaczynało to do niego docierać. Ale to, że sam zaczynał rozumieć, nie znaczyło jeszcze, iż jest gotów o tym rozmawiać.
     I dobrze, pomyślał niechętnie, ma rację. Zmarnowałem dziesięć lat w tych lasach. Zmarnowałem, i zdaję sobie z tego sprawę. Ale cóż to zmienia? Może jeszcze mam się z tego cieszyć?
     Dziesięć lat służby. Trudnej, niewdzięcznej służby. Ile to już razy ocierał się o śmierć? Ile razy musiał lizać rany, od mieczy, strzał a nawet odmrożeń? Owszem, jego imię było znane. Cieszył się zaufaniem i sławą. Ale do pasa rycerskiego wciąż było daleko, tak samo, jak na początku. a najgorsze, że od jakiegoś czasu przestało mu zależeć. Nie myślał już o przyszłości, zetlały i zbladły młodzieńcze marzenia. Zaś przyszłość, jeśli jeszcze kiedykolwiek o niej myślał, jawiła się tak samo, jak teraźniejszość. i przeszłość. Już nawet nie rozczarowanie. Już tylko rezygnacja i przeświadczenie, że nic się nie zmieni.
     - Aż tak to po mnie widać? - mruknął na głos.
     Skrzywił się. Zaczynam mówić do siebie. Jak ten, cośmy go zeszłej wiosny Krzyżakom odbili, u których w lochu latami siedział w nadziei na okup. Którego teraz w Ciechanowie w komorze na łańcuchu trzymają, by sobie krzywdy jakowej nie uczynił. Znaczny pono kiedyś był pan, w co trudno było obecnie uwierzyć. Mówili, że diabeł w nim siedzi, księży z daleka wzywali. Nic nie pomogło.
     Rycerz zakonny z Ortelsburga, gdy z poselstwem w Ciechanowie bawił, opowiadał, że takiego go już bracia zakonni na gościńcu naszli, a w lochu trzymali dla jego dobra jedynie. Nawet egzorcysta słynny z dalekich krajów miał go oglądać. Mówił też, że to wszystko przez pobłażanie zbytnie dla rozplenionego ponad miarę pogaństwa, ale Zakon rychło z tym zrobi porządek. Cóż, kiedy Zakon ostatnio zwalczał nie tych pogan, co należy.
     Zajiček wzruszył ramionami. Już dawno wyzbył się złudzeń, że wierną służbą na mazowieckim dworze dojdzie do zaszczytów. Że osiągnie swój cel, że zostanie pasowany. Od dawna czuł się zwykłym najemnikiem, którym w istocie był.
     W związku z tym nie zaprzątał sobie głowy tym, którzy poganie byli właściwi, a którzy nie. Zdarzyło mu się już walczyć u boku Litwinów. Jeżeli zaś Litwinie nie byli poganami, to doprawdy nie wiedział, kto nimi naprawdę był. w każdym razie obserwując obyczaje odzianego w kudłate, cuchnące kożuchy ludu nie miał złudzeń, że modlą się pod krzyżem. Niewiele go to obchodziło, pod czym się modlą. Ważne było to, że kazano mu ich wspierać.
     Ubocznym efektem kuracji, stosowanej przez starca, było pieczenie przy oddawaniu moczu, który zresztą przybierał dziwny, zielony odcień. Zajiček z ulgą odetchnął, kiedy miał już to za sobą. Wrócił do chaty.
     Poprzedniego wieczoru starzec powrócił do swych zwyczajów. Nie odezwał się więcej. a i Czech nie miał ochoty do rozmowy. Tylko koty były nieodmiennie natarczywe, ocierając się o nogi podczas posiłku, wskakując na posłanie. Można było przywyknąć.
     Słowa starca zasiały jednak niepokój gdzieś w głębi świadomości. Po raz pierwszy od lat Zajiček zaczął zastanawiać się. Zaczął myśleć, co dalej. Po raz pierwszy od lat nie odganiał takich myśli, gdy tylko się pojawiły, nie topił w piwie.
     Było dużo czasu na myślenie. Nie było piwa.
     Była za to przyszłość, wyglądająca tak samo, jak teraźniejszość. Coraz mniej pociągająca.
     Ranek ciągnął się nieznośnie. Zajiček ze zdumieniem spostrzegł, iż brakuje mu milczącej postaci, krzątającej się po izbie. Brakuje nawet przerwanej rozmowy.
     Chciał zawołać. Uświadomił sobie nagle, że nie zna imienia swego wybawcy. Jak dotąd, nie zapytał. a starzec nie uznał za stosowne sam go wyjawić.
     Wołać było więc głupio. Zajiček wyszedł więc przed chatę, w nadziei, iż znajdzie starca w pobliżu. Nie znalazł, ani w pobliżu, ani nieco dalej. a jeszcze dalej nie mógł się oddalić, z powodu bagna.
     Starca nie było na małej wysepce wśród bagien. Wysepce bez wyjścia.
     Od głazu, za którym przysiadł, ciągnęło chłodem. Wiatr wzmagał się, szumiał w konarach dębu, szeleścił suchymi, poskręcanymi liśćmi. Mgła nad bagnami rozwiała się, widać było dokładnie ciemną ścianę boru w oddali. Widać było, sterczące z błota pomiędzy kępami sitowia, uschnięte pnie brzóz. Paskudne miejsce.
     Nie wiedział, jak długo siedział skulony, opatulony burką. Nie pamiętał, o czym rozmyślał. Ocknął się dopiero, gdy poczuł dłoń na ramieniu. Nie poderwał się nagle, wiedział, kto za nim stoi. Nawet nie próbował się zastanawiać, którędy przyszedł.
     Paskudne miejsce. Zapach butwiejących liści, zapach bagna i sitowia. Zapach rozkładu i zgnilizny. Mrok lasu dokoła, sterczące kikuty uschniętych pni. Mrok i mgła.
     Mrok wysysający wolę, plączący myśli.
     Zajiček podniósł się bez słowa i podążył za starcem do chaty.

     
     - Nie pytasz, gdzie byłem?
     W izbie było mroczno. Dzień był taki, jak i poranek, mętny i ciemny. Niewiele światła przedostawało się przez, zasmolone dymem z paleniska, błony.
     Nie widział twarzy starca, schylonego nad paleniskiem, zajętego rozdmuchiwaniem żaru. Stary zawsze krył ją w mroku. Dopiero, gdy węgle zaczynały się rozżarzać, zobaczył wysunięte do przodu wargi, śmiesznie nadęte policzki.
     Nie spytał. w głosie czuł mętlik i zmęczenie. Nie interesowało go specjalnie, dokąd oddalił się gospodarz. Bardziej już tym, jak się oddalił.
     Stary wstał, przecierając podrażnione dymem oczy. Garść suchych gałązek rzuconych na węgle zajęła się z trzaskiem, zatańczyły płomienie, ożywiając cienie na ścianach z grubych pni.
     - Nie pytasz, gdzie...- dobiegło burczenie pod nosem. - To może chcesz spytać jak? w ogóle mało pytasz...
     Stary podrzucił do ognia kilka suchych szczap, patrząc przez chwilę, jak zajmują się płomieniem.
     - Po prawdzie, to wcale nie pytasz - dokończył z odczuwalną naganą. - a to niedobrze...
     Czech zapatrzył się w ogień. Trzaskające płomienie odganiały otaczający go od rana mrok, czający się zewsząd w tym zakazanym zakątku puszczy. Ciepło paleniska pozwalało powoli zapomnieć o przenikających wszystko, snujących się zimnych oparach. Wstrząsnął się mimo woli. Coś w tym miejscu było nie tak, czuł to wyraźnie. To nie miejsce dla ludzi... Ni dla ludzi, ni dla zwierza...
     Coś sięgało głęboko, zapadało w umysł. Przywoływało myśli i refleksje od dawna nie odczuwane. Odgrzebywało dawno, zda się, zapomniane wydarzenia, niechciane wspomnienia. Rzeczy, o których, wydawałoby się, zapomniał już dawno. Rzeczy, o których po raz pierwszy pomyślał w ten właśnie, a nie inny sposób. Wszystko tak realne, tak dotykalne, jakby zdarzyło się wczoraj.
     Coś, co nie było nim samym. Coś, co przyszło z zewnątrz, czaiło się za plecami.
     Przez całe lata mrok puszczy był tuż obok, groźny, wręcz dotykalny. Przez lata przesiąkał smutkiem tej zapomnianej krainy, obcej i groźnej. i beznadziejnej. Przez lata spoglądał na wyniosłe, ciemne sylwetki drzew, ciemne ścieżki i trakty, bezdenne bagna i lśniące czernią głębie jezior. Nigdy od puszczy nie spodziewał się niczego dobrego i nigdy nie dostał. Czasem myślał o szczęściu, iż mroczna kraina poprzestała na sączeniu jadu melancholii. Że nie rozprawiła się z nim, jak z wieloma innymi, świstem strzały z zasadzki, wyciem wilczej watahy w środku mroźnej zimy.
     Ale nigdy dotąd nie trafił w takie miejsce. w miejsce takie jak to, gdzie chłód, mrok i smutek odwiecznego lasu napierały zewsząd, wdzierały się w umysł. Gdzie nie można było się bronić.
     Otrząsnął się z trudem. Nie wszystko można było zrzucić na karb osłabienia. Coś mówiło mu, że trzeba stąd ruszać, zanim będzie za późno. Coś mówiło też, że nie będzie to takie łatwe, a już jest za późno.
     Starzec coś mówił. Zajiček powoli wrócił do rzeczywistości.
     - Nie pytasz... - stary rozsiadł się wygodnie, wyciągnął ręce grzejąc je nad ogniem. - Powinieneś. Nie wszystko da się zdusić gdzieś głęboko. Zresztą, chyba już do tego sam doszedłeś...
     - o co mam pytać? - w pytaniu zabrzmiała gorzka ironia. - Gdzie jestem? Już odpowiedziałeś. Kim ty jesteś? i tak wiem, domyślam się. Zresztą, gdybym się nie domyślał...
     Poklepał się wymownie po zranionej nodze.
     - To, że ją jeszcze mam, mówi wyraźnie, kim jesteś. Słyszałem o takich, jak ty. Ludzie mówią...
     - Co mówią? - zainteresował się starzec. Zajičkowi wydawało się, że oczy błysnęły z rozbawieniem.
     - Różnie mówią... - skrzywił się Czech. - Jedni, że jesteście zakałą świata, plugastwem, co jeszcze pozostało. Że przeciw Bogu i wierze bluźnicie samym swym istnieniem. Że trzeba was ogniem i mieczem wypalić. Ziemię od was uwolnić. a inni... Inni mówią w zasadzie to samo. Że bóstwom cześć oddajecie, świętym gajom, bałwanom drewnianym. Żeście chrześcijaństwa i wiary prawdziwej nieprzyjaciele, na jej szkodę działacie. Że śmierć podstępną potraficie zadać, czary i gusła odprawiając. Ale też uleczyć możecie, jako nikt inny nie potrafi tego uczynić...
     Przerwał, zamyślił się. Po wychudzonej twarzy pełgały odblaski z paleniska, uwypuklały przedwczesne zmarszczki na jeszcze niestarej twarzy.
     - a ty co myślisz? - spytał stary po chwili.
     - Ja? - Zajiček zacisnął pięść, z trzaskiem łamiąc patyczek, który machinalnie obracał w dłoni. - Ja nie myślę. Wykonuję rozkazy, robię, co do mnie należy. Już nie myślę...
     Wrzucił złamany patyczek do ognia.
     - Już nie myślę... - powtórzył po chwili, sam dziwiąc się, jak wiele zaczął naraz mówić. - Wiesz, kiedy tu wyruszałem, roiło mi się, że będę jako ten rycerz prawy, co w obronie wiary przeciw pogaństwu staje. Po co ruszać do Palestyny, kiedy tu pod samym bokiem pogan jak nasrał. Aż cały Zakon trzeba było sprowadzić, by krucjatę mógł podjąć. Tak myślałem, rojąc o potyczkach ze złem, które Bóg nagrodzi. Ale nie nagrodził, bo i zło nie takie, jak z początku myślałem...
     Starzec milczał, przymknąwszy oczy. Gdyby nie nieznaczny ruch ręki, drapiącej za uszami nastroszonego kota, można by przypuszczać, że zasnął.
     - Zjeździłem tę puszczę od krańca do krańca - podjął Zajiček. - i nie widziałem poganina, który na wiarę naszą by się rzucał i zębami ją kąsał. Owszem, lud tu ciemny, zwierzętom bardziej, niż ludziom podobny, zwłaszcza z wyglądu i zapachu. Dęby święte i lipy, czasem figury dziwne. Obrzędy, niekoniecznie kościelne, ogniska na letnie przesilenie, takie rzeczy. Ale i u księżnej pani jemioła pod powałą wisi. a miseczki dla skrzatów na progu stawiają... Ale nigdy poganie z wrzaskiem się na mnie nie rzucili, bym swej wiary zaparł się lub zginął. a walczyć to jeno w zatargach sąsiedzkich albo z Zakonem się zdarzyło. Nie masz tu pogan, o których z ambon prawią, krwiożerczych i zajadłych. Tylko zatargi zwykłe, jak to na pograniczu. Tylko zachłanność, z obu stron. Tylko, choć kraj chrześcijański, złe się wszędzie czai, kłobuki, wilkołaki i utopce...
     Zakaszlał, urwał na chwilę. Kot na kolanach starca poruszył uszyma, lecz nie uznał za stosowne i niezbędne otworzyć oczu. Drugi kocur przysiadł na polepie, zapatrzył się z uwagą w przestrzeń.
     - Przestałem wierzyć, że się kiedyś z pogaństwem zmierzę. z początku nawet żałowałem, wszak dla rycerza dziesięciu pogan roztratować to prawie tak, jak jednego smoka bez mała. Potem przestałem żałować, jaki tam ze mnie rycerz... Zwykły najemnik. Płacą, to robię co każą. a kiedyś kazali na Żmudź pociągnąć, lud tamtejszy wspierać, przeciw Zakonowi. Bo książę litewski chrzest przyjął. Książę może i tak, ale jego ludzie... Napatrzyłem się tam, za wszystkie czasy. Już wiem, jak wyglądają poganie. Jakich bogów wyznają. Czym różnią się od nas. i wiesz, doszedłem do jednego wniosku, takiego mianowicie, że niczym. i że nie chodzi tu o wiarę, o chrześcijaństwo, o powinność rycerską. Chodzi tylko o władzę, o władzę i bogactwo. Zobaczyłem, że można wspierać pogan przeciw świętemu Zakonowi. Bo to nasi poganie, a później można ich ochrzcić... Pytanie tylko, kto ma ich chrzcić.
     Uśmiechnął się.
     - No, z tym, że się niczym nie różnią, to trochę przesadziłem. Wiesz, co oni jedzą? Rzepę pieczoną i coś, co nazywają kindziuk. Nie pytaj, jak to się robi, bo się porzygam...
     Skrzywił się na samo wspomnienie owego specjału.
     - Przestałem się dziwić. - zaczął po chwili. - Nie, nie zaparłem się mojej wiary. Ale przestałem wierzyć w to, co ludzie prawią. To znaczy, że przestałem wierzyć we wszystko prawie. Robię to, co do mnie należy, rojenia o pasie i ostrogach dawno wywietrzały mi z głowy. Czasem tylko zastanawiam się, po co to wszystko. Wiesz, nie wierzyłem już, że spotkam kogoś takiego, jak ty. Nie wierzyłem już nawet, że tacy jak ty istnieją. Myślałem, że opowieści o uzdrowieniach zawierają równie mało prawdy, jak te inne, przerażające, o czarach i krwawych ofiarach... Cóż, człowiek uczy się całe życie...
     Zajiček wstał, zaczął przechadzać się po izbie. Noga szybko drętwiała, gdy siedział bez ruchu.
     - Spotkałem ciebie. Miałem szczęście, bez tego bym zginął, tak, jak zawsze się tego obawiałem, sam, w puszczy. Znalazłem się w tym miejscu, miejscu bez wyjścia. w takim właśnie, o jakich opowiadano. Miejscu, w którym dziwne myśli przychodzą do głowy, takie, jakie same by nigdy nie przyszły. Miejscu, które budzi strach. I...
     Starzec otworzył oczy.
     - i co jeszcze? - spytał z naciskiem. Zajiček potarł czoło z namysłem.
     - To miejsce... - zaczął niepewnie. - To miejsce budzi we mnie lęk. Ale cały czas mam wrażenie, że je znam, że kiedyś... Nie, to nie tak...
     Usiadł, podparł głowę rękoma opartymi na stole.
     - To nie tak... - powtórzył. - Nie wiem... Nie kiedyś, w przeszłości... Nie wiem... Ten dąb, ten kamień...

     
     Kamień wrośnięty głęboko w pokrytą zbutwiałymi liśćmi ziemię. Porośnięty mchem, który zakrywał płytkie już w zwietrzałej powierzchni, wyryte znaki. Kamień, który spoczywał tu już wtedy, gdy wiekowy dąb był tylko małą siewką, ledwie wystającą ponad trawę. Gdy wokół nie było bagna, tylko łąki porośnięte trawą.
     Kamień, który był tylko jednym z wielu. Jednym z wielu kamieni ułożonych w krąg.
     Przez wieki deszcze polerowały ciemną powierzchnię, zacierały wyryte znaki. Przez wieki w gładkiej, ciemnej powierzchni, odbijały się płomienie rozpalanych co roku ognisk. Przez wieki okrywał go zimowy śnieg, rozgrzewały letnie promienie słońca.
     Ognie rozpalano coraz rzadziej. Coraz rzadziej ścierano mech porastający powierzchnię.
     Wiele lat temu, którejś wiosny na pobliskiej rzeczce bobry zbudowały tamę. Woda zalała kotlinę, bliźniacze głazy skryły się pod powierzchnią. Pozostał tylko ten, na lekkim wzniesieniu, co teraz stało się wyspą. Trwał, zapadając się coraz głębiej w warstwie próchnicy. Pozostałe spoczywały pod warstwą obumarłych roślin, które powoli stawały się torfem.
     I tylko dąb był coraz większy.

     
     Ogień przygasał, w izbie robiło się coraz ciemniej. Tylko kocie oczy błyszczały w mroku.
     - Dziwne miejsce, w którym wszystko już było - powtórzył Czech w zamyśleniu. Potrząsnął głową, spojrzał w twarz starego. - Przynajmniej ja tak to odczuwam...
     Na stół wskoczył kot, upuścił na deski martwą mysz. Tłustą, dorodną. Kot spojrzał dumnie, chcąc pochwalić się zdobyczą. Zajiček wzdrygnął się, ujął mysz dwoma palcami za ogon, upuścił na polepę.
     - Nie pomyliły się - mruknął starzec. Patrzył, jak kot bawi się zdobyczą, turlając ją po polepie.
     - Nie pomyliły? - spytał Zajiček zdziwiony, wyrwany nagle ze swych rozmyślań. - Kto się nie pomylił?
     - Nieważne... - stary zbył pytanie machnięciem ręki. - Później...
     Zajiček nie pytał, znów pogrążył się w myślach. Był jeszcze słaby, zaczynało mu się kręcić w głowie.
     - Lubisz koty? - spytał znienacka stary.
     - Nie wiem... - Zajiček zaskoczony pokręcił głową. - Nigdy się nad tym nie...
     - Nie zastanawiałeś się? - starzec wpadł mu w słowo. - Nie wiesz, czy lubisz. Ale też nie kopnąłeś żadnego, kiedy się kręcił pod nogami. Nie zrzuciłeś ze stołu tego z tą myszą. a przecież większość ludzi tak by zrobiła. Sam przyznaj.
     Rzeczywiście, Zajiček przyznał mu racją. Ludzie nie lubili kotów. Krzywdzili je odruchowo, dla zasady, przy każdej możliwej okazji. Traktowali jak zło konieczne.
     - Zauważyłeś, że większość ludzi ich nienawidzi? - Stary pochylił się, podniósł za kark kocura ocierającego mu się o nogi. - Kot jest symbolem zła. Wszyscy wiedzą, że jest wredny, zwłaszcza czarny albo rudy. Kuma się z diabłem, albo też sam nim bywa, albo odwrotnie. Tak jest tu i teraz. Ludzie nie mają do kotów obojętnego stosunku. Teraz to wrogość, nieufność, nawet nienawiść. a wiesz, że bywały miejsca i czasy, gdzie koty otaczano czcią? Uważano za bogów bez mała?
     Zajiček pokręcił głową.
     - Kot tak niezależny, że aż wredny - kontynuował starzec. - Nie przybiegający na wezwanie, jak pies. Wpatrujący się czasem w nicość, jeżący grzbiet, parskający. Dostrzegający niewidzialne, które czai się dookoła nas. Niewątpliwie mający z tym niewidzialnym podejrzane konszachty. Kot, będący nieodzownym atrybutem czarów i czarnej magii...
     Uśmiechnął się.
     - w tym akurat, jest trochę prawdy. Ale nie takie to proste, jak się ludziom wydaje. o tym później...
     Zajiček zamarł przy stole. Widział ślepia kocura, wpatrującego się w przestrzeń. Zaczynał sobie przypominać. Przypominać głos rozbrzmiewający gdzieś pod czaszką. Przypominać utkwione w siebie nieruchome oczy.
     To nie może być prawda, myślał rozpaczliwie. Koty nie mówią.
     A w każdym razie nie powinny. Nie powinny mówić takich rzeczy.
     - Nienawiść lub podziw. Wrogość lub cześć. Tylko skrajności. - głos dobiegał jak zza grubej zasłony. - Dlaczego kot budzi takie emocje? Przypomnij sobie. Sięgnij głęboko, bardzo głęboko. Potrafisz, zwłaszcza tutaj...
     Nastroszone uszy, rozwarty pysk pełen ostrych zębów. Pionowe źrenice w szeroko otwartych, nieruchomych oczach. Archetyp demona.
     -...to tkwi w każdym z nas. Pamięć sprzed wieków, sprzed tysiącleci. Ukryty głęboko instynkt, wspomnienie z czasów, kiedy jeszcze nie byliśmy całkiem sobą. Wspomnienie czegoś, przed czym nie można się obronić. To utkwiło w nas na zawsze. Na zawsze pozostanie. i tylko nieliczni są w stanie to sobie uświadomić. Wejrzeć głęboko w najdalsze zakamarki umysłu...
     Uszy położone płasko po czaszce, syk i parskanie. Wielkie ślepia. Ogon bijący po bokach.
     -...ci, co tego nie potrafią, mogą tylko się bać. Nienawidzieć. Czuć podziw. Odegrać się, gdy tylko mogą...
     Pazury wysuwają się i chowają. Ogon coraz mocniej uderza po bokach.
     - Zajičku... - ręka położona na ramieniu wyrwała go z transu.
     Zamrugał oczyma, przetarł je wierzchem dłoni. Kot siedzący na stole przeciągnął się, zamiauczał.
     Zajiček już wszystko pamiętał. Nie był z tego powodu szczęśliwy.
     Stary poklepał go po ramieniu. Po raz pierwszy zwrócił się do niego po imieniu.
     - Te koty...? - wychrypiał Czech z wysiłkiem przez zaschnięte gardło. Starzec skinął głową.
     - To one cię znalazły - powiedział. - One cię tu przywiodły.
     No tak, pomyślał Zajiček z przekąsem. Teraz już wszystko jest jasne i proste.

     
     - Świat schodzi na psy...
     Zajiček drgnął. Nie, tym razem to nie kot to powiedział. Czy też przekazał, nie wiadomo, jakim sposobem. Tym razem to gospodarz.
     - Świat schodzi na psy - powtórzył starzec. - Tak można nazwać to zjawisko, będące naturalnym dążeniem od porządku do chaosu. Nie pytaj, dlaczego, takie są widać prawa natury. Wszystko się psuje, powoli, acz konsekwentnie. i nieuchronnie. Słowo i wola przestają mieć sprawczą moc, jak kiedyś. Owszem, można z chaosem walczyć. Ale wymaga to coraz więcej sił. To już nie te czasy, gdy słowo i wola mogły zamienić się w materię. Albo w ciało, jak kto woli.
     Bawił się pustym glinianym kubkiem, tocząc go tam i z powrotem przy samej krawędzi stołu.
     - Co stanie się, gdy spadnie? - spytał nagle.
     - Rozbije się... - odparł Zajiček po chwili, gdy zrozumiał o co chodzi.
     - Na pewno? - uśmiechnął się starzec.
     Zajiček z lekką irytacją kiwnął głową. Polepa była twarda, glina zmieszana z sieczką była ubita na kamień, wyślizgana przez lata. Chata musiała być bardzo stara.
     Co mu przyszło do głowy z tym kubkiem, skrzywił się Zajiček z niechęcią. Patrzył, jak starzec toczy kubek po samej krawędzi. Gdy kubek dotoczył się do końca desek, nagle podniósł rękę. Kubek spadł.
     Uderzył o polepę brzegiem dna, zadźwięczała dobrze wypalona glina. Kubek potoczył się. Cały. Starzec złośliwie mrugnął do zaskoczonego Czecha.
     - Zdarza się - mruknął ze złością Zajiček.
     Stary pokiwał głową. Podniósł kubek i strącił go jeszcze raz. Uderzył z tępym trzaskiem, posypały się skorupy.
     - Mówiłeś, rozbije się na pewno - powiedział starzec, nie zwracając uwagi na niecierpliwy ruch głowy rozmówcy. - Zaczekaj, nie w tym rzecz, że nie zgadłeś. Miałeś zresztą rację. Wprawdzie to, że się rozbije, nie było może całkiem pewne, ale bardzo prawdopodobne. Tak prawdopodobne, że graniczyło z pewnością. Natomiast to, że skorupy wskoczą na stół i znów ułożą się w kubek, jest bardzo mało prawdopodobne. Bardzo mało.
     Bury, pręgowany kot zeskoczył z pryczy, sięgnął łapą. Zaczął bawić się glinianym odłamkiem jak mały kotek, zupełnie nie jak poważny kocur o poznaczonych bliznami, ponadrywanych uszach.
     - Uporządkowana, celowa forma. Praca garncarza włożona w glinę, uformowaną na kole, wypaloną w ogniu. Teraz tylko garść skorup, rozsypanych na polepie, kotu na uciechę. Przed chwilą jeszcze kształt, teraz tylko chaos. Jak wiele trzeba, by ten kształt uzyskać, ile pracy i czasu. Jak mało, by zniszczyć. Wystarczy upuścić, a chaos sam się pojawi.
     Też mi objawienie, pomyślał Czech i bezwiednie wydął wargi w pogardliwym grymasie. Zawsze łatwiej zniszczyć, niż coś stworzyć. Łatwiej zabijać, niż...
     - Łatwiej niszczyć niż tworzyć. Czasem też przyjemniej. Łatwiej zabijać niż wskrzesić...- stary uważnie popatrzył w oczy najemnika. Ten drgnął, słysząc wyraźnie echo swych myśli.
     - Nasz Pan wskrzesił Łazarza... - zaczął cicho. Sam nie wiedział, skąd przyszło mu to do głowy. Zaraz ugryzł się w język. Po cóż takie rzeczy opowiadać temu poganinowi, temu wyznawcy ciemnych kultów. Pewnie nawet nie słyszał o Chrystusie, a jeśli słyszał, to i tak nie zrozumiał.
     Wyznawca ciemnych kultów wyraźnie się ucieszył.
     - Otóż to! - wykrzyknął prawie. Po raz pierwszy się zdarzyło, że w głosie zabrzmiała jakaś wyczuwalna emocja. -Otóż to! Wskrzesił! Powiedział "Łazarzu, wstań!" i Łazarz zerwał się na równe nogi. Chociaż ponoć już trochę śmierdział... Co było później, Pismo nie mówi.
     Jednego nie można było poganinowi zarzucić, znał się na rzeczy.
     - Czym jest rozkład, jak nie chaosem? - spytał starzec. - Czym różni się wskrzeszenie od przywrócenia kubka ze skorup? To tylko odwrócenie naturalnej tendencji. Tylko odwrócenie, albo aż odwrócenie. Bo teraz, w tym świecie, jeden kierunek jest bardziej prawdopodobny. Od porządku do chaosu.
     Zajiček przetarł znużonym gestem oczy. Piekły go jak z niewyspania, wciąż jeszcze czuł się słaby. Zastanawiał się, po co starzec to wszystko mówi. Jaki to ma związek...
     - Zastanawiasz się, po co to mówię? - stary był bystrym obserwatorem. Albo... Nad tą drugą ewentualnością najemnik wolał się nie zastanawiać. Jak na razie zupełnie wystarczało mu niesamowite miejsce, w którym się znalazł, czy też towarzystwo kotów o dziwnych zdolnościach i niepojętych zamierzeniach.
     - Zrozumiesz niedługo - dłoń starego legła uspokajającym gestem na ramieniu żołnierza. - Jeszcze tylko chwila, a zrozumiesz...
     Czech kiwnął ospale głową. Jak na razie rozumiał niewiele, ale kto wie...
     - Chrystus wskrzesił Łazarza... - podjął starzec niespiesznie. - Nikt inny, tylko on. Czyżby inni nie chcieli? Być może...
     Na twarzy skrytej pod szopą siwych, długich włosów, zjawił się krzywy uśmiech.
     - Być może nikt inny nie chciał. Pismo nie wspomina wiele o wskrzeszonym, może rodzina nie uważała, by warto było zadawać sobie trud... Przepraszam, żartuję... Prawda jest taka, że inni nie mogli, mógł tylko ten jeden. a i to zapewne łatwo mu nie przyszło, choć i o tym Pismo milczy. Ale on mógł. Wtedy jeszcze mógł... Bo widzisz, to, co mówiłem na początku, że świat schodzi na psy, to prawda. Jest coraz trudniej, chaos jest coraz silniejszy, triumfuje, o ile w ten sposób można powiedzieć o czymś, co jest naturalne. Od tysiąca lat nikt nikogo nie wskrzesił, w każdym razie nic o tym nie słychać.
     Zajiček pokiwał głową. o cudach było głośno. Jednak zawsze się tak składało, że łatwiej było spotkać świadka cudu, niż samemu zobaczyć rzeczywisty cud. Spotykało się uleczonych chromych, co odrzucali kule i na własnych nogach szli pod ołtarze dziękować za łaskę. Ale jakoś nikt dotąd nie odpiął drewnianej nogi.
     Pocierając bezwiednie swędzącą, ładnie gojącą się ranę na udzie, pomyślał, że miał szczęście, iż spotkał tego poganina. Albo koty, skoro on tak mówi. Cuda miały jedną wadę, zdarzały się rzadko. Pogańscy zielarze i uzdrowiciele znacznie częściej odnosili sukcesy.
     - Każdy cud, jak to nazywacie, jest walką z chaosem. Walką z tak zwanymi prawami natury. Które nazywa się prawami po prostu dlatego, że zdarzają się częściej. Tak często, że można traktować je jako pewnik. i wreszcie zaczynamy dochodzić do sedna...
     Stary przerwał, sięgnął do skopka stojącego przy stole, zaczerpnął wody. Zaschło mu w gardle. Popijając drobnymi łykami pomyślał, że na tym odludziu odzwyczaił się od mówienia. Bo i z kim tu rozmawiać? Nawet ptaki omijały to miejsce w corocznych przelotach.
     - Wiesz, myślę czasem, że to nasza wina - mówił teraz ciszej, jakby do siebie. - Że to nie świat się psuje, traci swą moc. To tylko my coraz mniej rozumiemy ten świat. Coraz mniej chcemy rozumieć. Wszystko, co chcemy, można osiągnąć prościej, brutalniej, skuteczniej... Po co się wysilać, tracić siły. Po co starać się zrozumieć, spoić z tym światem w jedno. Po co walczyć z chaosem, i tak przecież zwycięży, prędzej czy później...
     Starzec zamilkł, lub tak się Zajičkowi zdawało. Ale pytania nie zamilkły. Po co sprawiać, by kubek złożył się na powrót ze skorup, skoro można zrobić nowy? Po co wskrzeszać zmarłych, leczyć chorych? Wszak płodzenie następnych jest dużo prostsze i przyjemniejsze. Czynione zarazem nieco na wyrost, bez oglądania się na to, co będzie później. Gdy nie będą mieli co jeść, zawsze można wyrąbać puszczę, wypalić poręby. Wydrzeć ziemi to, czego sama nie chce dać. a gdy nie wystarczy strawy, niech umrą. Przecież przyjdą nowi.
     - Mówisz o nas - wtrącił Zajiček cicho, gdy tylko starzec przerwał.
     - Mówię o nas - to nie było potwierdzenie. - o nas wszystkich, nie tylko o was. My też odeszliśmy daleko. Nie tak daleko, jak wy, ale wystarczająco. Wystarczając, by coś stracić, za cenę doraźnych korzyści.
     Koty siedziały kręgiem, nieruchome, wyprostowane. Śledziły wszystko uważnie swymi nieruchomymi, szeroko otwartymi w mroku, oczyma. Ogień przygasał, tylko od czasu do czasu nad popiołem budził się płomień, odbijający się czerwono w kocich ślepiach. Za oknem z błon szarzał wczesny zmierzch, wzmagający się wiatr szeleścił suchymi liśćmi wielkiego dębu, szumiał w odległych koronach wyniosłych sosen.
     Koty siedziały kręgiem, nastawione uszy obracały się lekko, łowiąc wypowiadane słowa. Słuchały o czasach, kiedy było inaczej. Kiedy było prościej.
     Kiedyś wola potrafiła zwyciężyć chaos. Trzeba było tylko chcieć. Trzeba było tylko rozumieć. Można było panować nad nieuchronnym rozpadem. Opóźniać go. Powstrzymywać. a nawet cofać.
     Trzeba tylko chcieć. Trzeba starać się zrozumieć. a teraz...
     Teraz jest za późno. Teraz tylko w miejscach takich jak te pozostała moc. Moc pozwalająca pojąć naturę świata. w miejscach, oznaczonych od wieków, kołaczą się resztki mocy. w takich miejscach jeszcze można próbować.
     Trzeba być tylko wybranym. Jednym z tysięcy, jednym z tych, w których pozostało jeszcze coś z wiedzy straconej przez tysiąclecia.
     Koty wiedziały. Zawsze wiedzą, patrząc z dystansem graniczącym z niesmakiem na ludzkie poczynania.
     W izbie zapadał mrok. Niebo za zakopconymi błonami ściemniało już zupełnie, węgle na palenisku pokryły się nalotem popiołu.
     Kiedyś wystarczało słowo. Wystarczała wola.
     Pozostało jeszcze jedno pytanie. Zajiček, z władyków czeskich, herbowy, nie pasowany, najemny żołnierz w służbie księżnej mazowieckiej, popatrzył w ciemność. Tam, gdzie jak się domyślał, były oczy starca.
     - Dlaczego ja? - spytał cicho.
     Odpowiedź padła szybko. Nie taka, jakiej się spodziewał. Nie, to nie tak, pomyślał. To nie takiej się spodziewałem.
     - Nie wiem - słowa starca długo dźwięczały w uszach.
     
III
     
     Droga wśród moczarów była widoczna jak na dłoni. Kręta ścieżka wydeptana pomiędzy kępami sitowia i turzycy, niknąca w oddali przed ciemną ścianą lasu. Trudno było jej nie zauważyć, nie tylko z wysokości siodła. Wyglądała, jakby zawsze tam była.
     Pewnie była, pomyślał Zajiček. Tylko że wtedy nie mogłem jej zobaczyć. Wtedy było za wcześnie.
     Z wysokości siodła popatrzył jeszcze raz na starca stojącego tuż obok. Stary nie podniósł głowy, patrzył gdzieś w dal, gdzie opary przesłaniały zeschnięte pnie drzew, sterczące z bagna.
     Wypadałoby podziękować za konia. Za uratowanie życia. Pożegnać się chociaż. Zamiast tego najemnik ścisnął konia kolanami. Wierzchowiec ruszył od razu, niewątpliwie był lepszy od tego, który zrzucił go z tak fatalnym skutkiem.
     Opary gęstniały, koń brodził w nich, jakimś dziwnym sposobem trzymając się ścieżki, nie zbaczając z niej, nawet całkiem nie kierowany. Dziwny zwierzak, przemknęło Czechowi przez głowę. Ciekawe, skąd stary go zdobył, to przecież bojowy koń, od razu widać, że wyszkolony... Trzeba się obejrzeć, chociaż skinąć ręką...
     Obejrzał się. Mgła za nim zamknęła się, nad mleczną zasłoną widać było tylko najwyższe konary dębu, okryte suchymi, poskręcanymi liśćmi. Nic poza tym.
     Trzeba było podziękować. Pożegnać się. Powiedzieć to, na co starzec czekał. Powiedzieć, że wrócę.
     Przecież ja tam nie wrócę.

     
     Gdy dotarł do ściany lasu, mgła zniknęła. Ścieżka stawała się szersza, wygodniejsza, nie tak kręta. Nie musiał się już obawiać, że koń zmyli drogę, że przerwie się pod nimi kożuch mchu. Obawiał się tego podświadomie podczas całej drogi przez bagno, mimo iż wiedział, że koń nie zgubi ścieżki. Nie ten koń. Nie w tym miejscu.
     Wiedział, że ścieżka niebawem doprowadzi do gościńca. Jeszcze przed zmierzchem powinien znaleźć się na trakcie. Trzeba wracać, pomyślał z krzywym uśmiechem, do Szczytna już nie ma po co jechać. Już i stypę po mnie pewnie odprawili, piwskiem się schlali...
     Ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje radości, iż znajdzie się w dobrze znanych miejscach. w zwyczajnych miejscach, bez pomylonych starców i jeszcze bardziej pomylonych kotów. Nigdy więcej, przysiągł sobie po raz kolejny.
     Wbrew sobie zaczął znów myśleć o wszystkim, co przeżył. Co zaczynało się wydawać nierealnym, koszmarnym snem. o tym, co usłyszał i zobaczył.
     Zaklął pod nosem. Zbliżał się do traktu. a to oznaczało, że zamiast rozpamiętywać wszystko od początku, powinien raczej zacząć się rozglądać. Inaczej krzyżacki bełt z zasadzki może rozwiązać wszystkie sprawy. Przybliżyć nadejście chaosu, przynajmniej dla niego.
     Jednak wciąż łapał się na tym, że przed oczyma stają mu obrazy sprzed kilku dni. Rozmowa w ciemności, siedzące kręgiem koty. Machinalnie rozglądał się po zaroślach, zwalniał przed zakrętami, nasłuchiwał skrzeczenia sójek, mogącego zwiastować obecność ludzi. Ale mimo powziętej decyzji, nieodwołalnej, jak stanowczo podkreślał, wciąż nie mógł zapomnieć.

     
     Smolne szczapy zajęły się płomieniem. Wyciekająca żywica kapała płonącymi kroplami, głośno strzelił objęty ogniem sęk.
     Kocie oczy zwęziły się w szpary. Koty poruszyły się niespokojnie, koniuszki ogonów drgnęły.
     Zajiček przeciągnął się. Bezwiednie napięte mięśnie bolały go teraz. Głowa zresztą też.
     - Nie wiem dlaczego - starzec podrzuciwszy do ognia podjął wątek. - To tak, jakbyś spytał, dlaczego niebo jest niebieskie. Odpowiedź jest prosta - bo jest! Tu też odpowiedź jest prosta - nie wiem dlaczego ty, ale wiem, że właśnie ty...
     - Teraz ty posłuchaj - przerwał najemnik ze znużeniem. - Jestem ci wdzięczny, wiesz o tym doskonale i nie muszę chyba powtarzać. Ale to nieprawda. Wiesz przecież, kim jestem. Powiedziałem ci, reszty się domyśliłeś. Nie ma we mnie nic. Naprawdę nic...
     Zabrzmiało to tak, jakby chciał sam siebie przekonać. i jakby niezupełnie wyszło
     - Kiedyś było łatwiej - starzec powtórzył po raz kolejny to, co już mówił. Zresztą, może nie on, pomyślał Czech. Może któryś z kotów. Chryste, co mi chodzi po łbie!
     - Kiedyś wystarczała wola, wypowiedzenie słowa, niedbały gest. Wszystko to, co pospólstwo nazywa zaklęciem. Magią. Lub cudem, to zależy od punktu widzenia i poziomu umysłowego. Nieważne zresztą. Teraz trzeba więcej. Trzeba kogoś, kto gdzieś głęboko zachował to, co mieliśmy kiedyś. a i on będzie się musiał natrudzić. Teraz nie wystarczy już tylko słowo i niedbały gest. Teraz świat się zmienił. Albo to my schodzimy na psy. Wiesz, za kilkaset lat zaklęcie, by zadziałało, będzie musiało składać się z tysięcy słów. a i to będzie czasem dawać nieoczekiwane efekty...
     Starzec machnął ręką. Zajiček nie przerywał. Sam już nie wiedział, co powiedzieć. Ani, co gorsza, co o tym wszystkim myśleć.
     - Zaniedbaliśmy wszystko. Przestaliśmy pilnować. a świat potrzebuje naszej woli... Potrzebuje kogoś, kto wie. Kto może odwrócić chaos. Inaczej ten chaos obruszy się na nas jak lawina. Mogą zdarzyć się rzeczy, którym można zapobiec, nieoczekiwane, groźne. Zawsze się zdarzały. Ot, przyjdzie kometa, machnie ogonem i wybije te... no, jak im tam było.. Nieważne zresztą...
     Spoważniał. Usiadł znów przy stole, popatrzył najemnikowi prosto w oczy.
     - Uważaj teraz. Zaklęcie może uratować porządek. Odwrócić chaos. Skoncentrowana wola... i oczywiście czynniki zewnętrzne. Zapamiętaj sobie, zaklęcie to słowo działające w odpowiednim środowisku.
     

     Zaklęcie to słowo działające w odpowiednim środowisku. Czech wciąż obracał w myśli te słowa, wypływające wciąż natrętnie, wbite w pamięć.
     Dojechał już do traktu. Zatrzymał się na chwilę, sprawdził, czy topór, przytroczony przy siodle, jest na swoim miejscu. Jak wielu swych rodaków, przedkładał tę broń nad miecz. Ciężka wprawdzie, trudna do opanowania. Ale jak już się trafiło, zatrzymywała się na sprzączce od pasa, nieważne, jaki pancerz okrywał przeciwnika.
     Żałował teraz, że poza toporem został mu tylko nóż w cholewie. Niewiele mogło to pomóc na bełty wystrzelone z zasadzki, ulubiony sposób walki pogranicznych rozbójników.
     Odpowiednie środowisko... Czas i miejsce. Miejsce to samo od setek, a może i tysięcy lat. Miejsce, w którym wszystko wydaje się inne, w których czuje się dawno zapomnianą więź. Miejsce, oznaczone kamiennym kręgiem przez dawno zapomniane ludy.
     Czas, miejsce i ten, kto potrafi użyć swej woli. Znów ujrzał przed sobą uważne oczy.
     - Zauważyłeś, że kot jest atrybutem magii? - pytał wtedy starzec. - We wszystkich opowieściach wiedźmy posługują się kotami, w miarę możliwości czarnymi. Koty wysługują się diabłu. Stanowią istotny składnik tajemnych eliksirów....
     Roześmiał się. Koty najwyraźniej nie podzielały jego wesołości.
     - Typowo ludzkie - zakpił starzec. - Pomylić przyczynę i skutek. Owszem, tam, gdzie jest moc, gdzie odczuwa się jej wibracje, zawsze znajdzie się kot. Ale znajdzie się tam tylko dlatego, że to właśnie moc tam jest, nie odwrotnie! Koty potrafią rozpoznać szczególne miejsca. i szczególnych ludzi.
     Sześć kotów, zrozumiał wtedy. Nie jeden mizerny, nawet czarny, ale całe sześć. Dopiero teraz dotarło do niego, że koty nie zwykłe są szwendać się po lesie. Zrozumiał, z jak daleka musiały przyjść, gdy na niepojęty zew opuściły ludzkie siedziby.
     Przyszły do mnie, pomyślał. Albo po mnie.
     - Tak, one cię wybrały - oczy starego lśniły blaskiem. - Nie uciekniesz przed tym. Już zawsze będziesz czekał. Czekał, aż...
     Stary urwał.
     - Będziesz czekał tak jak ja - podjął cicho. - Czekał przez całe lata. Teraz pewnie odjedziesz. Będziesz starał się zapomnieć. Będziesz śmiał się ze wszystkiego, uznasz za przywidzenia, majaczenia umysłu osłabionego raną. Będziesz powtarzał, że to wszystko nieprawda. Będziesz starał się zapomnieć. Ale nie dasz rady. Nigdy nie dasz rady...
     Zakaszlał, starcze oczy zaszły łzami.
     Koń zachrapał, rzucił łbem. To przywróciło Zajička do rzeczywistości. Zniknęła chata, uporczywe spojrzenie starca. Nie błagalne, jak się wtedy spodziewał. Gdzieś za tym spojrzeniem, na samym dnie, kryła się niewzruszona pewność.
     Pewność, że wróci. To nie zostało powiedziane. Nie padła propozycja, nie padło żądanie. Ale i bez tego obaj wiedzieli. Wiedziało sześć kotów.
     Koń uspokoił się, znów szedł równym, miarowym krokiem. Trakt był bezpieczny. Zajiček rozluźnił się. Znów napłynęły natarczywe wspomnienia.
     - Wiem, nie jesteś pewien - starzec mówił jakby do siebie. - Jeszcze nie doceniasz wagi znaków, jeszcze ich nie rozumiesz...
     Nie rozumiem, powtórzył w myśli najemnik. Nie rozumiałem wtedy, nie rozumiem teraz, na trakcie, gdy wszystko już zostało daleko, tak nierealne, jakby się nigdy nie przydarzyło. Nie wierzę. Nie przekona mnie nawet sześć kotów.
     Może coś w tym jest. Może to prawda. Koty wyczuwają aurę, wyczuwają niezwykłe. Widzą niewidzialne, jeżą się, parskają i syczą patrząc w pustą przestrzeń. Pusta dla nas, dla ludzi. One widzą, co czai się w pustce.
     Koty lgną do dziwnych miejsc. Potrafią zasnąć w zupełnie irracjonalnym miejscu, na środku izby, w samym przejściu. Koty ciągną tam, gdzie wyczuwają moc. Gdzie jeszcze można wyczuć to pradawne zespolenie ze światem, z jego siłami.
     Koty przychodzą tam, gdzie dzieje się magia. Przychodzą do tych, co widzą istotę rzeczy. Albo przynajmniej mogą ją ujrzeć.
     Koty przychodzą do nich. Przychodzą po nich. Jak w tej starej legendzie, o której wspominał starzec. Gdy siedem kotów stanie z tym, co ma walczyć za cały świat.
     Smagnął konia rękawicą między uszy. Wierzchowiec przyspieszył. Las przerzedzał się, zaraz będzie poręba albo pola. Już można wyczuć zapach dymu.
     Nie wrócę, powtórzył sobie, jakby to powtarzanie mogło coś zmienić. Jakby było przysięgą, której bardzo chciałby dotrzymać.
     Nie chcę wracać. Nie chcę czekać.
     Czekać, aż zjawi się siódmy kot.

     
     Pola ciągnęły się aż po horyzont, nagie i buroszare o tej porze roku. Nad chatami z dymników unosiły się wstęgi dymu. Skrzypiał studzienny żuraw.
     Drogą od wsi ciągnął podjazd. Kilka wozów w zbrojnej asyście. Żołnierze, kilku znaczniejszych jeźdźców. Zajiček roześmiał się.
     Nigdy nie przypuszczał, że widok białych, przekreślonych czarnym krzyżem płaszczy, sprawi mu kiedykolwiek taką radość.

IV

     Człowiek w skórzanym kubraku biegł prosto przed siebie, nie patrząc. Aby jak najdalej od tego zgiełku, krzyków i kwiku oszalałych koni.
     Zajiček zeskoczył z konia, zabiegł mu drogę. To topornik. Poznał po znajomej, zarośniętej gębie, teraz wykrzywionej strachem. Po toporze nie mógł poznać, uciekinier dawno cisnął oręż na ziemię. Zajiček chwycił człowieka za ramię.
     - Stój, ścierwo! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć hałas. - Czego uciekasz?!
     Człowiek szarpnął się, zatrzymany w biegu. Utkwił w Zajičku wytrzeszczone, nabiegłe krwią i strachem oczy.
     - Pust mne! - zaskowyczał. - Ja sem se wystraszil!
     Szarpnął się jeszcze raz, tym razem skutecznie. Pobiegł ciężko nie oglądając się za siebie.
     Zajiček popatrzył za nim, bez specjalnego zdziwienia. Spojrzał na zakryte kurzawą pole. Nie pytał, czego wystraszył się topornik. Nie było po co.
     Pokręcił głową.
     - Pokpili boćwinkowie - mruknął pod nosem, z odcieniem żalu. Odwagi Litwinom nie brakowało. Za to potwierdziło się, że rozum na świętej Żmudzi wielką jest rzadkością. Atakować lekką jazdą na małych, parszywych konikach pancerne hufce, frontalnym atakiem... Ech, było na co popatrzeć. Szkoda, że tak krótko.
     Jeszcze raz ogarnął wzrokiem pole walki. Jak to zwykle bywa, bitwa przerodziła się w totalne zamieszanie. Lepiej pieszo, postanowił, nie ma co gnać na oślep, wbijać się w tę kurzawę. Sami tu przyjdą.
     Odtroczył od siodła ciężki topór, popluł w dłonie, by stylisko się nie ślizgało. Stanął i czekał.
     Nie czekał długo.

     
     Niskie słońce oświetlało zryte kopytami pole. Długie cienie kładły się od ułomków kopii i sulic, potrzaskanych, wbitych w ziemię i nie tylko. Krew plamiła postrzępione chorągwie i pogięte pancerze, krzepła już, lub wyrzucana spazmatycznym oddechem z podziurawionych płuc, wsiąkała w ziemię.
     Leżał tak jak padł, z nogami uwięzionymi pod ciężarem konia z rozprutym brzuchem i słusznego wzrostu rycerza. Rycerz żył jeszcze, pod pancerzem nie było widać, co miał rozprute.
     Dawna rana pulsowała bólem, znajomym, takim samym, jaki odzywał się przed każdą zmianą pogody. Drugiej nie czuł. Może tylko przygnieciona, pocieszał się.
     Nie przeszkadzało mu, że spoczywający na nim rycerz z każdym chrapliwym oddechem oblewa go jasną, pienistą krwią. Nie przeszkadzał ból w połamanych żebrach.
     Żył. Widział obłoki przepływające po ciemniejącym już niebie. Słyszał kłótnie pachołków obdzierających zwłoki i dobijających rannych.
     Żył. i miał nadzieję, że tak już pozostanie.
     Krzyżak zacharczał głośniej, wymamrotał coś prawie zrozumiale.
     - Teraz to "Herr Jesus" - zdziwił się Czech, mrucząc pod nosem. - Już nie "Gott mit Uns"...
     Krzyżak nie usłyszał. Właśnie wydawał z siebie ostatni cichy świst.
     Zajiček uśmiechnął się. Żył. Był już gotów.
     Gotów czekać, aż pojawi się siódmy kot.

     1 Wprawdzie opowiadanie nie było tłumaczone i pewnie nie będzie w dającej się przewidzieć przyszłości, ale tytuł The 7th Cat brzmi bardzo dobrze, prawie tak, jak The Fiifth Element.