Copyright © by Nik Pierumow

NIK PIERUMOW 

 Trylogia "Pierścień Mroku"


przekład: Ewa Dębska i EuGeniusz Dębski

tom 1 część 2 "Los Arnoru"


Rozdział piąty : KUŹNIA DURINA

     - Kim są nidingowie, Torinie? - zapytał przyjaciela hobbit, gdy przestrzegając wszelkich środków ostrożności, opuścili Tajną Galerię i ruszyli w stronę wiodących na dół schodów.
     - Nidingowie, to te właśnie karzełki, z których jednego złapaliśmy w Bucklandzie - ponuro odpowiedział Torin. - Wynika z tego, że nie oszukał nas, po trzykroć przeklęty! Orkowie Białej Ręki naprawdę służą komuś. I, być może, to jego wola jest przyczyną całego zamieszania na górze. Tylko kto to jest? Myślę, że tylko Wielka Jasna Królowa mogłaby nam odpowiedzieć na to pytanie. Ale gdzie ona jest, co robi tam u siebie, za Wielkim Morzem?
     Krasnolud westchnął i pokiwał głową, jakby odpowiadając jakimś swoim niewesołym myślom.
     Łańcuch krasnoludów przemierzał ciemne korytarze, wybierając najbardziej wąskie i nie rzucające się w oczy. Dwukrotnie obok nich przechodziły, pobrzękując bronią i oświetlając szare sufity pochodniami, duże oddziały orków - z tego plemienia, co ich więzień, jednak Gloin i Dwalin prowadzili oddział tak znakomicie, że wróg ani razu ich nie wyczuł. Krasnoludowie przesiedzieli niebezpieczne chwile w ciemnych bocznych odgałęzieniach, za głębokimi występami ścian, umyślnie, wydawało się, pozostawionymi w takim celu - by ukryć się przed przeważającymi siłami nieprzyjaciela.
     Wiele pięknych, zadziwiających swym wyglądem sal widział hobbit podczas ich krótkiego marszu do tajnych schodów. w jednych sufity znajdowały się na takiej wysokości, że nie docierało tam światło pochodni, a sądzić o ich wysokości można było tylko z echa ich kroków, inne były podzielone długimi szeregami pokrytych wspaniałymi rzeźbami kolumn, w głębokich niszach stały posągi ludzi, krasnoludów i zwierząt, wykonane z niezrównanym mistrzostwem. Pochodnie oświetlały ogromne mozaiki, wyłożone złotem, srebrem i kamieniami szlachetnymi, zadziwiające żelazne świeczniki, wykute w postaci splotów olbrzymich lin. Niestety, w wielu miejscach hobbit zauważał też ślady bytności orków - wiele ozdób było zniszczonych, rzeźbione w kamieniu figury rozbite, z mozaik na ścianach prostackie łapy wyrwały wspaniałe kamienie...
     Z lekkim zgrzytem zatrzasnęły się za nimi skrzydła Tajnych Drzwi. Pochodnie oświetlały wąskie, nurzające się w nieprzeniknionym cieniu schody. Zaczęło się długie zejście. Hobbit naliczył sześćset stopni, zanim schody nieoczekiwanie skończyły się i krótki korytarz kończył się znajomym już, ślepym końcem Tajnej Galerii. Gloin i Dwalin zaczęli naradzać się półgłosem.
     - Jesteśmy na Pierwszym Poziomie - powiedział w końcu Gloin zwracając się do reszty. - Tutaj zupełnie blisko przechodzi Główny Trakt. Do Drugiej Sali - tej właśnie, gdzie znajduje się Most Durina - zostały nam dwie godziny marszu. Tylko zastanówmy się - czy mamy po co tam iść?
     - Jeśli w Morii są orkowie, to na pewno domyślili się, że muszą zamknąć Główny Trakt i postawić straże przy Wrotach i na Moście - podchwycił Dwalin. - A my musimy zejść niżej. Nie zapomnijcie tylko o mithrilu (Szary Płomień) w ścianach Sto Jedenastej Sali!
     - Może lepiej posiedźmy tu trochę i porozmawiajmy spokojnie - nagle niepewnym głosem zaproponował Torin. - Mamy tu dwóch wrogów - orki i to coś, dla którego tu przyszliśmy. Dwa razy zetknęliśmy się z tym, i za każdym razem było bardzo, ale to bardzo nieśmiesznie. Ale, może po tej sinicy na schodach ktoś coś zauważył? Może coś się wydawało, majaczyło? Mówcie wszystko, nawet jeśli to wydaje się głupie - teraz jest ważny każdy drobiazg. Hornborinie? Co z Pierścieniem?
     - On nie daje wszechwiedzy - z westchnieniem przyznał krasnolud. - Podpowiada tyko coś czasem, ale to wszystko jest takie nieuchwytne... Nie, teraz nic nie odczuwam.
     Torin przygryzł wargę.
     - Mamy zapasów na trzy tygodnie - powiedział. - w ciągu dwudziestu ziemskich dni - niestety, będziemy je wyczuwali według burczenia w naszych brzuchach - musimy zrozumieć, co się tu dzieje!
     Odpowiedziało mu ponure milczenie.
     - Myślę, że powinniśmy iść w dół - nagle odezwał się Grani. Jego głos brzmiał głucho, ale słychać w nim było odwagę i zdecydowanie. - Musimy iść w dół, a jeśli drogę nam zastąpią widma - będziemy musieli nauczyć się walczyć z widmami! Klnę się na Młoty Morii i Świętą Brodę Durina - ja i Gimli, i Tror prędzej damy się pożreć orkom, niż się cofniemy!
     Nikt nie odezwał się po płomiennej mowie młodego krasnoluda, jednakże gdy Torin dał rozkaz dalszego marszu, nikt nie zaprotestował.
     - Proponuję iść do Sali Zamkowej - powiedział Gloin, ładując na plecy worek. - To jest Szósty Głębinowy Poziom, tam jest woda, tam wcześniej były dobre do ukrycia miejsca. No i nie jest to zwyczajna sala, według legendy wykuł ją Pierwszy Krasnolud. Powiadają, że gdy wstaniesz na Kamieniu Durina w chwili, gdy milczą wszystkie siły -i Mroku, i Światła, i tylko góry patrzą na ciebie purpurowymi źrenicami Płomiennych Oczu, możesz zadać pytanie, a Wszczynający Początek odpowie ci... Tak powiadają, ale czy to prawda - kto wie?
     - Zanim dojdziemy do Kamienia, musimy iść po Głównym Trakcie - warknął Dorin. - A tam są orkowie i to niemało, jestem pewien! Musimy pchnąć kogoś przodem.
     Całą wieczność, wydawało się, czekali krasnoludowie i Folko w dręczącym oczekiwaniu, zanim z ciemności nie wynurzyli się Gloin, Dorin i Bran.
     - Wiedziałem - ponuro rzucił Dorin, wycierając zabrudzony czerwoną krwią orka topór. - Ich jest strasznie dużo - sami ci - drobni, mordorscy. Do Wrót nawet nie ma po co iść. Gdzie tu są schody, Gloinie?
     - Trzeba będzie iść dookoła - westchnął tamten.
     Znowu przejścia, schody, wąskie sekretne drzwi, gardłowe głosy kłócących się orków gdzieś za rogiem - wszystko przemieszało się w pamięci hobbita, ponieważ większość sił zużywał na utrzymanie się na nogach. Krasnoludowie i on spędzili bez snu już dobę, ale jeszcze mogli się poruszać - aż do ostatniej chwili. Weszli w jakiś ślepy korytarz i zwalili się z nóg na nocleg.
     Ciemny tunel hobbicich snów, ponury i bezkształtny, nagle rozświetliło coś ognisto rudego, wijącego się, jak bajkowa żmija, szare łapska nagle wyciągnęły się w kierunku hobbita wprost z fałd kamienia, zimne palce zamknęły się na jego gardle... Nie miał siły krzyknąć, ani poruszyć się... i nagle wszystko się urwało...
     Zbudzili go krasnoludowie, zbierający się do drogi. Folko, zmęczony sennymi widzeniami i ze straszliwym bólem głowy, ledwo poruszał się, jego towarzysze nie wyglądali lepiej. Jak się okazało - kamienne kleszcze straszliwych rąk przywidziały się wszystkim co do jednego. Humory były ponure, obezwładniający strach przed niewiadomym, który niemal całkowicie zaniknął po wspaniałych walkach z orkami na górze, ponownie podkradł się do serca hobbita. Ale nie było rady, więc starając się trzymać blisko Hornborina, powlókł się za krasnoludami.
     Moryjczycy długo nie potrafili odnaleźć wejścia do Tajnej Galerii i prowadzili drużynę schodami.
     Głębinowe Poziomy wyraźnie różniły się od górnych - sale były przestronniejsze i nie tak wspaniale ozdobione, przejścia -prostsze i szersze. Tu mieściły się niezliczone pracownie - wszędzie walały się porozrzucane narzędzia, powywracane kowadła i tygle.
     - To jeszcze nic - niżej będzie gorzej! - szepnął hobbitowi na ucho Dwalin. - Tu pracowali jubilerzy i grawerzy, a kuźnie i rusznikarnie są o wiele niżej...
     Natrafili również na mieszkalne jaskinie - tu, jak i na górze, bobrowali orkowie. Schodów, przenikających przez kilka poziomów na raz, nie mogli z jakiegoś powodu znaleźć, wędrowali więc pochyłymi sztolniami. Zrobiło się wyraźnie goręcej; Gloin, Dwalin, Lorin, Torin i Hornborin kilka razy zamierali przy wąskich otworach wentylacyjnych, skąd waliły fale suchego, palącego żaru. Folko zaczął dostrzegać słuszność słów Rogwolda.
     Oto wloką się teraz, bez celu, bez wyraźnego planu, niemal na oślep, z wrogami za plecami i nieznanym ciemnym koszmarem przed sobą. Na co ma nadzieję Torin? Na Pierścień Hornborina?
     Folko westchnął. Teraz wyraźnie wyczuwał niebezpieczeństwo - tuż przed nimi, za łagodnym zakrętem korytarza. To przeczucie ogarnęło go nagle, nogi skamieniały.
     Podejrzanie jednocześnie krasnoludowie zaczęli się potykać, zatrzymali się. Nikt nie mógł pojąć, o co chodzi, ale spojrzenia były przykute do ledwie widocznych w świetle pochodni zarysów zawijającego się przed nimi korytarza. Ogarnął ich nie mroczny, paniczny strach, przed którym każdy ucieka, nie patrząc na drogę, a dziwnie wyraźne uczucie końca, końca wszystkiego - wystarczy zrobić krok poza ten zakręt. Nikt nie potrafił zmusić się, by zrobić krok czy chwycić za broń. Pierwsi zaczęli się cofać Torin i Hornborin, pociągając za sobą innych. Nikt o nic nie pytał, nikt nie potrafił wymówić nawet słowa, drużyna tylko wolno cofała się.
     Tak minęło kilka minut - a może i godzina? Nagle, za ich plecami rozległ się obrzydliwy śpiew i tupot dziesiątek ciężkich, podkutych żelazem orczych butów. Teraz mieli do czynienia z innym wrogiem.
     - Do boju! - wychrypiał Dorin i odwrócił się, pośpiesznie naciągając kolczugę. - Skoro mamy umrzeć to, godnie, jak potomkowie Durina!
     - Poczekaj... - chwycił go za rękaw Hornborin. - Pójdę przodem - wskazał stronę przeciwległą do tej, z której rozlegał się, nasilający z każdą sekundą, odgłos kroków. - Idźcie za mną! Folko, będzie mi potrzebny twój łuk - przygotuj się! Szybciej, mamy mało czasu!
     Zwartą grupą, trzymając się siebie, krasnoludowie drobnymi kroczkami, przez cały czas walcząc z ogarniającą ich rozpaczą, ruszyli do przodu, a Hornborin wysoko uniósł rękę z Pierścieniem i ruszył w stronę zakrętu. Folko ścisnął pod kurtką rękojeść sztyletu z błękitnymi kwiatami na klindze. Strachu nie czuł, ale każdy krok kosztował go wiele, jakby przedzierał się przez wiązką, lepką glinę, w którą nieoczekiwanie zmieniło się otaczające go powietrze.
     Korytarz skręcał płynnie, każdy krok do przodu ukazywał nowy odcinek gładkich ścian. Przeszli niewiele, gdy Hornborin nagle zaczął chrypieć, jak gdyby brakowało mu powietrza i stanął w miejscu. Pochodnia w jego ręku zadrżała.
     Wygładzona powierzchnia ścian znikła pod grubą, poruszającą się warstwą czarnych, połyskujących ni to węży, ni to macek,to obrzydlistwo poruszało się przez cały czas, splatało się i rozplatało, stale wysuwając we wszystkie strony tępe, bezokie głowy z ledwo zauważalną kreską, zapewne pyskiem. Wyglądało to tak okropnie, że, wydawało się, zrobić krok było by łatwiej, gdyby przed nogami była bezdenna przepaść - taki koniec wydał się wstrząśniętemu hobbitowi wybawieniem! Albo - wycofać się, póki nie jest za późno, w uczciwej walce zabrać do grobu ileś tam orczych istnień, zanim krzywy jatagan... Byle nie do przodu, do żywych objęć samej śmierci! z obrzydzenia i wstrętu, podobnych do tego, co przeżył podczas spotkania ze żmiją, hobbit skamieniał.
     Tymczasem bezładna krzątanina macek spowolniła się, wyciągające się wolno w kierunku zamarłych przyjaciół macki zamarły również, udając dziwaczne narośle na ścianach, przez te macki patrzył mrok - niewidoczne zimne oczy. Szóstym zmysłem hobbit wyłowił nagle , że ich przeciwnik również, nie wiadomo dlaczego, zawahał się, a to dodało hobbitowi sił.
     Z osłupienia wyprowadził ich rozlegający się za plecami tupot. Orkowie byli już zupełnie blisko! i wtedy, nie umawiając się, drużyna ruszyła do przodu. Hornborin wysoko uniósł rękę z Pierścieniem - i macki, wszystkie jak jedna, wycelowały swe łby w jego złote lśnienie. Ale wystarczyło, że podeszli bliżej, gdy zimny ból w sercu, ból rozpaczy zmusił hobbita do uchwycenia za rękaw krasnoluda i zatrzymania go. Macki czekały na nich i Pierścień nie był w stanie zmusić ich do odstąpienia - oto, co odczytał Folko w krótkim drżeniu, jakie przebiegło po niezliczonych szeregach czarnej, żywej pleśni na ścianach, drżenia słodkiego przeczucia. Wtedy jego ręka, bez udziału świadomości, wyjęła z pochwy bezcenny, podarowany sztylet, i błękitne kwiaty na stalowym ostrzu zapłonęły niczym strzępy magicznego płomienia.
     I nagle jakby wściekły huragan, w niewiadomy sposób zrodzony w podziemiach, runął na czarny porost. Macki zakołysały się, jak zaniepokojone pole pszenicy, pośpiesznie zwijały się i przyciskały do ścian. Każda z macek usiłowała wcisnąć się głębiej w kamień, ukryć za innymi. Nie mogło być wątpliwości - te macki znały podobne klingi!
     Jedno krótkie spojrzenie do tyłu i Hornborin cicho gwizdnął na przyjaciół, jeszcze sekunda i tupot nóg okrasiło wycie i pisk orków, oddział został wykryty. Krasnoludowie rzucili się do przodu i zamarli na chwilę na widok obsianych czarnymi mackami ścian i sufitu, ale Folko wysoko uniósł płonący sztylet, i falami ulatujące z niego światło zmusiło krasnoludów, zbitych w ciasną grupkę, do wejścia pod żywe sklepienie.
     Nigdy nie miał zapomnieć hobbit ich drogi między ruszającymi się ścianami, z niczym nie porównywalnego strachu - nie o siebie, a o znajdujących się teraz pod jego ochroną przyjaciół.
     Folko nie ciął czarnego porostu - teraz on bał się hobbita, a ten nie czuł w sobie mocy wojowników z przeszłości, przed cudownymi ostrzami których uciekało to obrzydlistwo, które znowu odżyło w podziemiach. Gdyby hobbit wdał się w otwarty bój, macki też zaczęłyby walczyć... Dziwne, nieuporządkowane myśli, nie wiadomo skąd napływające, przemykały przez głowę hobbita. Tymczasem wiodący za nimi oddział orkowie wypadli zza zakrętu i znaleźli się tuż przed pierwszymi szeregami macek. Folko odwrócił się i zobaczył, jak na spotkanie orkom rzuciły się setki i setki czarnych żywych lin. Straszliwy, do niczego niepodobny, przedśmiertny ryk wstrząsnął podziemiem. Dokładnie owinięte trupy orków były wciągane w górę, w ciemność, a nadbiegający zza załomu stawali się zdobyczą wciąż nowych i nowych czarnych macek... Pochodnie zgasły, ocalali orkowie rzucili się do tyłu, i tego, co się działo dalej, krasnoludowie już nie widzieli. Ruchomy porost nagle ustąpił miejsca czystemu kamieniowi, minęli straszliwe miejsce i byli bezpieczni od wszelkiej pogoni. Folko odwrócił się, potrząsnął lśniącym sztyletem, przez ostatnie szeregi przebiegł skurcz, zwierzęcy spazm strachu!
     Ciężko dysząc, ocierając mokre czoła i rozglądając się dokoła wytrzeszczonymi oczami, krasnoludowie zwalili się na podłogę za pierwszym zakrętem, gdy czarny porost zniknął z oczu. Folko czuł straszliwe zmęczenie, ale dołączyła do niego jakaś dziwna duma.
     - Co, co to było? - posypały się ze wszystkich stron niecierpliwe pytania. - Jak daliście sobie z tym radę?
     Malec podbiegł do hobbita i uściskał go, podejrzanie pociągając nosem. Torin z niedowierzaniem kręcąc głową poklepał po ramieniu, pozostali patrzyli na hobbita z szacunkiem i zdziwieniem. Nie pierwszy to raz, kiedy niewysoklik przewodzi tam, gdzie pasują najlepsi wojowie!
     Folko nic nie potrafił odpowiedzieć na pytania przyjaciół, kotłujące w głowie myśli zbyt były nieokreślone i poszarpane.
     - One... One są bardzo stare, chcę powiedzieć - ze strasznie odległych dni - wykrztusił, na próżno starając się wychwycić plączące się w świadomości mętne obrazy. - Nie wiem, skąd są - może z Podmoryjskich Szlaków, wiem tylko, że boją się tego ostrza - pokazał swój sztylet. - To widziało go wcześniej, na pewno, a może podobne? To nic nie wie o świecie zewnętrznym, to wypełza z głębin, żeby pożerać... Ale co nimi kieruje? Nie wiem, nie wiem skąd w ogóle cokolwiek wiadomo mi o tym... Słowo, jakoś tak mi się wydaje, i już.
     Wysłuchano go bardzo uważnie, a potem Wjard uderzył się w czoło i powiedział, że słyszał w swoich górach strasznie starą bajkę o wielorękich, żyjących w podziemnym królestwie, już dawno temu krasnoludowie stykali się z nimi. Więcej nic nie udało mu się wydobyć z pamięci, chociaż i Dorin, i Balin szarpali go i męczyli o coś jeszcze.
     - Czy nie o takich opowiadał kiedyś Gandalf, który przemierzył Podmoryjskie Szlaki? - cichutko mruknął na ucho hobbitowi Torin.
     - Skąd masz taki cudowny sztylet? - pokręcił głową Stron.
     Słowa te nadały inny kierunek wciąż jeszcze nieuporządkowanym myślom hobbita.
     “dlaczego Olmer podarował mi ten skarb? - myślał. - Czyżby nic nie wiedział? Czy wiedział? Nie, nie mógł nie wiedzieć, powinien był przynajmniej się domyślać. a może ten sztylet nie pomaga na powierzchni, przeciwko dzisiejszym wrogom Olmera? Czy nie elfy wykonały to ostrze? Bardzo podobne do ich wyrobów, chociaż - kto tam ich, elfów, wie... Żeby tak porozmawiać z którymś z nich!"
     Folko westchnął, widząc, niczym na jawie, zamiast ponurych szarych sklepień zalane księżycowym światłem listowie i jaskrawe letnie gwiazdy, i srebrzysty odblask ubrań elfów, magiczny, tajemniczy, głęboko ukryty płomień w ich oczach - mądrych i smutnych. Folko nigdy nie widział elfa - dawno opustoszał Rivendill (in. Imladris = Głęboka Dolina w Rozpadlinie Gór), dawno porzucili rodacy Pani Galadrieli piękny Lorien. Folko tylko czytał o Pierworodnych w Czerwonej Księdze i innych kronikach hobbitów.
     Coś twardego trąciło go w tył głowy i Folko ocknął się. Odczuwając smutek i tęsknotę za zielonym, jasnym światłem, pozostawionym tam, w odległej przeszłości, niemal zawył. Sam nie mógł zrozumieć, ocierając nieproszone łzy za czym właściwie, tęskni - za tym światem, który trwał teraz, czy za tym magicznym światem przeszłości, który pogrążył się w niebycie po zniszczeniu Wielkiego Pierścienia Władzy.
     - Ruszajmy, tangarowie - ponaglił towarzyszy Torin. - Do Sali Zamkowej jeszcze mamy kawał drogi.
     - Co w niej jest? - stękając, zapytał Grani, włażąc w szelki.
     Torin nie odpowiedział i Folko zamyślił się, rzeczywiście, gdzie znajduje się ten zatapiający dolne poziomy lęk, którego nie mógł wytrzymać żaden z żyjących tu krasnoludów? Zeszli już dość głęboko, ale, jeśli nie liczyć cienia przy Wrotach i sinicy w sztolni, nie napotkali na razie nic, co było by celem ich tutaj wędrówki.
     Do Sali Zamkowej dotarli następnego dnia - dokładniej, kilka godzin po tym, jak wyspawszy się, ruszyli w drogę. Noc, jeśli można tak powiedzieć, minęła spokojnie, nic ich nie niepokoiło, i wkrótce znaleźli się na Progu.
     Ostatnich kilkadziesiąt sążni korytarz prowadził prosto, i hobbit, ku swojemu zdziwieniu, zobaczył przed nimi purpurowe równe światło. Wkrótce pochodnie stały się zbędne, krasnoludowie niemal biegli, śpiesząc się zobaczyć jeden z cudów Podziemnego Świata.
     Sala stała się od razu cała widoczna,hobbit zamarł, szeroko otworzywszy usta. Była to olbrzymia jaskinia, mająca dobrą milę w poprzek i tak wysoka, że wzrok ledwo wychwytywał zarysy sklepienia. Zadziwiające twory wody i kamienia - olbrzymie kamienne sople zwisały z sufitu, a na spotkanie im wyrastały z podłogi ich bliźnięta - szare, czarne, purpurowe, tworząc prawdziwy kamienny las. Hobbit nie od razu wypatrzył ścieżki, prowadzące przez tę gęstwinę, dróżki wiły się między słupami, pokrytymi stwardniałymi naciekami, podobnie, jak w żywych lasach jego Hobbitanii. Wszystkie ścieżki prowadziły do centrum Sali, gdzie wznosił się szarą bryłą właściwy Zamek. Niezliczone wieże i wieżyczki, galeria, przejścia, zębate ściany, potężne przypory - wszystko to splatało się, zostało związane rękami nieznanych mistrzów w tak ciasny splot, że można było spędzić życie, przyglądając się Zamkowi z boku. Liczne wąskie strzelnice wyglądały z gładkich powierzchni ścian, spiczaste dachy wieńczyły żelazne tyki ze skomplikowanymi, niezrozumiałymi wizerunkami - najprawdopodobniej jakimiś herbami. Ciemną gardzielą, jako żywo przypominającą górne Wrota, wpatrywał się w nich otwór wejścia. Folko rozejrzał się w poszukiwaniu źródła tego purpurowego światła rozświetlającego olbrzymią Salę, ale niczego takiego nie zobaczył. Już zamierzał o to zapytać, gdy obok cicho, jakby w obawie, że zakłóci spokój starożytnej komnaty, odezwał się Gloin:
     - To jest Sala Zamkowa... Światło w niej pochodzi z Płomiennych Oczu - od nich, z samego serca Gór, ciągną się, położone jeszcze za Pierwszego Krasnoluda, świetlne żyły. w nich kamienie są wypolerowane tak, że otrzymano olbrzymie lustra, zbierające światło i siejące je potem tu, w Sali. a tam, widzisz, jest ten słynny Kamień Durina...
     Folko zmrużył oczy, usiłując wypatrzyć to, co wskazywał Gloin, najpierw jego wzrok błądził po dziwacznych kamiennych drzewach, ale nagle z jego oczu jakby opadła kurtyna - na pustym placyku wznosił się jakby zalany w tej chwili krwią biały, graniasty głaz, nie wiadomo jakim sposobem tu umieszczony. Coś było dynamicznego w jego wyglądzie, w ostrych kantach, w sterczących, niczym włócznie, występach. Kamień sterczał samotnie pośród szaro-purpurowego świata gigantycznej pieczary, i Folko zrozumiał, że ten głaz naprawdę zasługuje na to, żeby nazywać go Kamieniem Pierwszego Krasnoluda.
     W milczeniu, rozciągnąwszy się w długi łańcuch, szli przez otaczający ich kamienny las. Folko zapytał Dwalina, po co mieszkający pod ziemią krasnoludowie zbudowali jeszcze Zamek.
     - Ten Zamek nie został zbudowany przez krasnoludów - cicho odparł krasnolud. - Krasnoludowie tylko nadali mu te zarysy, które widzisz teraz. Jaskinię i Zamek stworzyły same Góry...
     Zatrzymali się przed Kamieniem i jakiś czas po prostu w milczeniu patrzyli nań. Spod Kamienia wypływał mały strumyk, milczenie ogromnej jaskini zakłócał tylko cichy plusk płynącej pośród kamieni wody.
     - w chwili, gdy milczą wszystkie siły - i Mroku, i Świtu, i tylko Góry patrzą na nas purpurowymi źrenicami Płomiennych Oczu - stań na Kamieniu Durina, poproś o radę, a Dający Początek odpowie ci... - nagle śpiewnie jak zaczarowany, wyrecytował Hornborin.
     I zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, jednym susem zdobył zaklęty Kamień. Podniósłszy prawą rękę, zaczął wolno i uroczyście mówić, słowa padały jak uderzenia dziesięciofuntowego młota. Oczywiście przemawiał w narzeczu krasnoludów, więc Torin przetłumaczył jego mowę Folkowi:
     - o Durinie, Wielki Ojcze Młotów, dziś Twoi potomkowie zwracają się do Ciebie! Czarny Koszmar Głębin znowu opanował Twoje stare królestwo, górne poziomy są zajęte przez orków. Podpowiedz nam, skieruj nasze wysiłki we właściwą stronę!
     Hornborin umilkł, przez kilka chwil w Sali panowała cisza, a potem w świadomości hobbita rozległ się cichy głos, Folko nie rozróżniał słów, zamiast słów rodziły się jakieś obrazy, niejasne, słabe i mętne, zrozumieć można był tylko ogólne wezwanie: w dół!
     Jednakże odpowiedź ta - o ile była to odpowiedź - była słaba, ledwo wyczuwalna, jakby przyszła skądś ze straszliwych odległości...
     A potem wszyscy skierowali się do przeciwległej ściany Sali, i już nie zadawali sobie pytań, i nie rozmawiali o wydarzeniu. Hornborin i Torin szli ramię w ramię i nie sprzeczali się. Szedł Dorin, przygarbiony pod ciężarem worka na plecach, nie wypuszczając topora z ręki, szedł Malec, z obnażonym mieczem w prawej i sztyletem w lewej, i szedł Folko, z łukiem i nałożoną na cięciwę strzałą. Przecięli Salę i weszli w kolejny korytarz, prowadzący stromo w dół.
     Opuścili Salę Zamkową i Folko od razu poczuł, że coś jest nie tak. Wiszący na piersi sztylet nagle stał się ciężki, jak z ołowiu, a jeszcze pobolewające po spotkaniu czarnych macek serce zaczęło się tłuc spazmatycznie i nierówno. Przed nimi wszystko zakryła mgła, a światło pochodni nie mogło się przez nią przebić. Szara lepka mgła zwarła się nad nimi, nogi odmawiały posłuszeństwa, ale wszyscy szli dalej, dlatego że wiedzieli - tak będzie, i trzeba iść. Coś na podobieństwo kolorowego obrazka tłukło się, drżało przed wewnętrznym wzrokiem hobbita, widział siebie jakby z boku - złamany, tracący oddech z niewypowiedzianego strachu, którego nie da się wytrzymać, nie da się określić, z powodu którego rozpada się jego, Folka, sedno. Ale czuł też i to, że na razie jest chroniony przed tym lękiem, chroniony jego własną wolą i tą starą potęgą, która zaklęta została w Pierścieniu Hornborina i jego własnym sztylecie.
     Mgła nieoczekiwanie ustąpiła. Przed ich wzrokiem otworzył się na poły zawalony odłamkami korytarz. Znajdowali się na Siódmym Głębinowym - ostatnim z poziomów Morii, poziomie magazynów i kuźni, poniżej którego znajdowały się już tylko sztolnie - dziesiątki mil starych, porzuconych korytarzy, ale błądzić po ich splotach wydawało się nie mieć sensu - nie było tam ani wody, ani kryjówki, ani starych, niechby i porzuconych i zdewastowanych mieszkań. i mimo to Torin poprowadził ich w dół - musieli najpierw pójść do Sali Sto Jedenastej.
     Zawalone sklepienie korytarza wyraziściej niż wszelkie słowa mówiły o tragedii, która się tu rozegrała - to tu, to tam ze sterty odłamków i drobnego gruzu sterczało stylisko kilofa, w jednym miejscu znaleźli, wysmarowany czymś ciemnym, krasnoludzki but. Maszerowali ostrożnie, nie chcąc niepokoić starych mogił,Torin obawiał się, że dalej droga będzie zamknięta, ale nie - między zwałami kamienia i sufitem zawsze znajdowali wystarczająco dużo miejsca, by się przecisnąć.
     Sto Jedenasta Sala była nieprzytulnym miejscem. Kiedyś jej wysokie sklepienie podtrzymywało kilka rzędów spiralnych kolumn - teraz wszystkie leżały potłuczone na drobne kawałki. z Sali, w której niegdyś ważono rudę - w rogu zachował się jeszcze żelazny szkielet dużej wagi - wychodziły jeszcze trzy korytarze. Jeden prowadził w dół - do sztolni, skąd ciągnęło znajomym suchym żarem, drugi gwałtownie się wznosił, stając się wąskimi schodami, prowadzącymi gdzieś na drugi poziom, trzeci korytarz kończył się ścianą. Dorin najpierw ostukał przegrodę swoim oskardem - dźwięk był głuchy, za ułożoną ze starannie dopasowanych kamieni ścianą, wydawała się być macierzysta skała. Jak w wielu innych salach Morii, i tu była woda - ściekała do kamiennej niszy wydobywając się z przenikających całą Morię rur.
     Dopiero tutaj krasnoludowie zaczęli rozmawiać. Należało iść do Płomiennych Oczu, na dno sztolni - tylko tam można znaleźć drogę do Podmoryjskich Dróg, Torin zaproponował, by się wyspali przed decydującym etapem, ale nikt nie miał ochoty na sen. Coś jak mdłości, strach sięgał gardła, i trzeba było dokładać wielu starań, by mu się nie poddać . Postanowili tylko dać krótko wypocząć nogom i plecom, a potem od razu ruszyć w dół. Folko z ciekawości postanowił przejść się po sali. Gloin przypomniał pozostałym o mithrilu, schowanym gdzieś w ścianach sali, Bran i Skidulf postanowili pójść z nim. Krasnoludowie zaczęli od korytarza prowadzącego do sztolni, starannie ostukując ściany. Ledwie krasnoludowie wzięli się do roboty, gdy Folko nieoczekiwanie zerknął w ciemną głębinę korytarza i krzyknął ostrzegawczo. Ściany i sufit jarzyły się purpurowymi odbłyskami rudych płomieni, ogień zbliżał się. Poderwali się na równe nogi i chwycili za broń. Folko rzucił się po swój łuk.
     Zdążył na czas. Światło rozbuchanego płomienia zalało najbliższe zakręty korytarza i osłupiali krasnoludowie zobaczyli, jak obok nich do sali wpełzło szybkie, wijące się ciało, dookoła którego jarzyła się aureola prawdziwego ognia. Istota zauważyła krasnoludów, zamarła, wygięła się, jak przed wężowym uderzeniem. Stojący blisko istoty zobaczyli parę małych, zimnych oczu na czarnej głowie, dookoła której wiły się rude języki, nie dającego dymu, ognia. Na mgnienie oka wszystko zamarło, a potem rozległ się odgłos spuszczanej cięciwy elfijskiego łuku i strzała wbiła się pod lewe oko istoty i wyszła na zewnątrz, już płonąca. Ale dokonała tego, co miała dokonać, zatrzymawszy uderzenie istoty i  gasząc jego płomień. Chwilę później, tylko krótkie niebieskie iskry przemykały wzdłuż długiego czarnego grzbietu, okrągła głowa zaś uderzyła w podłogę.
     Przez kilka chwil nikt nie mógł się ruszyć, a potem odezwał się wstrząśnięty Gloin:
     - Ognisty czerw! Ognisty Czerw!
     Krasnolud odstąpił o krok, unosząc dłonie do twarzy, ale zaraz otrząsnął się.
     - Szybciej, bracia, potrzebna jest sieć! - krzyknął Dwalin. - Gdzieś tu widziałem...
     Już ciągnął spod zwału żwiru splecioną z cienkich żelaznych linek dużą sieć - w niej transportowane były worki z rudą. Na pomoc mu rzucili się Gloin, Gimli, Tror i Bran.
     - Co chcesz zrobić? - chwycił Gloina za rękaw Torin.
     - Puść!.. Nie wiesz, czym rozpalał swoje Palenisko Wielki Durin?! Przecież to cud nad cuda! - Moryjczyk oddychał spazmatycznie. - Ogniste Czerwie żyły kiedyś w samym sercu gór, biorąc życie z ognia Płomiennych Oczu. Pierwszy Krasnolud łowił je i topił na nich żelazo, i wszyscy wiedzą, że nałożył na nie zaklęcie, i że jeśli wypełzają do góry, to ciągną do jego Paleniska. Palenisko jest gdzieś w pobliżu, szukajcie go, bracia! Powiadają jeszcze, że Czerwie pełzną do tego miejsca, gdzie został zabity ich współplemieniec. Jeśli to prawda, to wkrótce będą tu ich całe hordy!
     - Co ty opowiadasz? - zapytał ponownie Torin.
     Ale Moryjczyk wyrwał się i wymachując rękami, rzucił się do ściany i zaczął gorączkowo obstukiwać ją oskardem. Pozostali dreptali w miejscu nie wiedząc co robić, póki Dwalin nie krzyknął na nich:
     - Nie stójcie, łapcie sieć, ciągnijcie do wyjścia! One topią i żelazo, i kamienie, ale powstrzymać ich na jakiś czas można!
     - Zgłupieliście obaj, czy jak? - wściekł się Torin. - Po co łowić? Gdzie będziemy trzymać? Jakie Palenisko?
     W tej samej chwili ściana odpowiedziała na uderzenie Gloina głuchym echem. Krasnolud trafił w pustkę. w następnej chwili oskardy wgryzły się w twardy kamień. Krasnoludowie pracowali z nieprawdopodobną prędkością, dopiero teraz Folko zrozumiał, jak silne i wytrwałe są ręce gospodarzy Podziemnego Świata. w palcach Dorina błysnęło wiertło, z worków wydobyto ostre i ciężkie kliny - wbijano je w szczeliny, czym się dało.
     W szalonej pracy minęła godzina, kiedy oskard Torina nieoczekiwanie wpadł w przestrzeń za ścianą, a jego właściciel niemal zwalił się z nóg. Przebili się na wylot i teraz praca poszła łatwiej. Już po godzinie w ścianie utworzył się otwór, przez który można było przecisnąć się już do środka. Hobbit zapomniał o strachu i  zaraz za Torinem zanurkował w ciemność.
     Pochodnie oświetliły niewielką komorę, aż po sufit wypełnioną białymi sztabami, ułożonymi w dokładne sztaple. w pierwszej chwili wydały się hobbitowi sztabkami srebra, ale przyjrzawszy się zrozumiał, że to nie jest srebro. Srebro nie miało takiego odcienia, nie miało takiego połysku, takiej czystości. Za nim rozległo się chóralne westchnienie krasnoludów. Mithril, marzenie krasnoludów Północnego Świata, metal, który przyniósł Morii bogactwo i sławę, leżał teraz przed nimi - i był w ich władzy. Dorin upadł na kolana przed ułożonymi jak drewno, w sągi, sztabkami, przycisnął do nich twarz. Pozostali,jak dzieci, czule głaskali długie sztabki, Folkowi zrobiło się niezręcznie. Odwrócił się. Jego wzrok natrafił na wąskie przejście między sągami mithrilu. Trzymając pochodnię w ręku ruszył przed siebie. Nie wiedział dlaczego, ale czuł, że mocno wali mu serce.
     Podszedł do gładkiej ściany, uderzył w nią kamieniem. Dźwięk był głuchy... Ale już nauczył się nie zawsze ufać wzrokowi i uszom. Wyciągnąwszy z pochwy swój sztylet, kilka razy niezbyt mocno dźgnął wypolerowany granit, a z ust jego uleciał szept:
     - o Elbereth! Gil toniel!
     Nie zdziwił się, gdy kamienie wolno rozsunęły się na boki, odsłoniwszy niskie czarne przejście. Na klindze sztyletu wolno dogasało błękitne jarzenie...
     - Folko! Folko, gdzie jesteś? - Za jego plecami wyrósł Malec z pochodnią i zamilkł wpół słowa, widząc otwarty korytarz. - Co to jest?
     Zgiąwszy się we dwoje on, Folko i Torin zaczęli pełznąć niskim tunelem. Tunel skręcał pod ostrym kątem w prawo, ich dłonie - dziwna sprawa! - grzęzły w grubej warstwie pyłu, który znalazł się tu nie wiadomo jakim sposobem, i Folko usłyszał, jak Torin mamrocze:
     - Ciekawe, ile wieków nikt tu nie był?
     Korytarz kończył się nagle, znaleźli się w niewielkiej sali, podłogę której pokrywała równie gruba warstwa pyłu. Pochodnie oświetliły niedbale wykończone ściany, proste kamienne ławy, niski sufit bez żadnych ozdób, a na środku pomieszczenia - ogromne kamienne kowadło i obok ciemne gigantyczne palenisko. Nad nimi, w suficie widniał mały otwór wentylacyjnego komina. Torin i Malec runęli na kolana.
     - Palenisko Durina... - niemal bezgłośnie wyszeptał Torin.
     A potem zaczęło się dziać coś niewyobrażalnego. Do kuźni przecisnęli się pozostali, zapalono nowe pochodnie i krasnoludowie, usiadłszy w krąg, zaczęli chórem śpiewać jakąś uroczystą pieśń w swoim niezrozumiałym języku. Folko nie rozumiał ani słowa, ale w gardłowych sylabach wyraźnie słyszał uderzenia młota. Magicznym ogniem płonęły oczy krasnoludów - nadeszła godzina ich triumfu!
     Od chwili, gdy weszli do Sali Durina minęło - jak się wydawało hobbitowi - sporo czasu, ale w rzeczywistości upłynęły tylko minuty. Potem Granin, wysłany z powrotem do Sali Sto Jedenastej, wszczął alarm i hobbit na własne oczy zobaczył polowanie na Ogniste Czerwie.
     Czerwie, jak przepowiedział Gloin, zaczęły wypełzać z mroku korytarza do postrzelonego przez Folka towarzysza. Kierował polowaniem Gloin. Żelazna sieć spadała na płonące zawijasy ciała, czerw rozpaczliwie zwijał się, stalowa sieć rozżarzała się do czerwoności, ale krasnoludowie specjalnymi hakami, wyszukanymi w kuźni, wlekli zdobycz do Paleniska...
     A potem, kiedy w zamkniętym szczelnie kamiennym palenisku złowieszczo syczało, zwijało się i pluło ogniem ponad dziesięć Czerwi, Folko z ciekawością przyglądał się pozostawionym przez nie śladom na kamieniach. Czerwie potrafiły topić kamienie i  potrafiły, jeśli zaszła taka potrzeba, przebijać korytarze w skałach, dokładnie tak, jak ich powierzchniowi kuzyni gdzieś w hobbickim trawniku. Torin zebrał wszystkich krasnoludów w ciasnym kręgu. Zaczęła się tajemnica...
     Trudno było hobbitowi zrozumieć, o czym przyjaciele mówią. z trudem, chwytając strzępy słów, zrozumiał, że mowa jest o tym, żeby wykorzystać znalezisko i wykuć dla siebie niebywałą mithrilową broń, łącząc w niej siłę Pierścienia i Pamięci Durina. Folko nie rozumiał, co to znaczy. Krasnoludowie zaczęli mówić o czymś dawno im znanym, jakby zaczęły się spełniać najbardziej tajne i największe ich marzenia. Raz szybko, a raz wolno padały w ciszy Kuźni Durina słowa starych zaklęć - jasnym światłem płonęło złoto Pierścienia, który Hornborin zdjął z palca i przekazywał po kolei każdemu, wygłaszającemu słowa zaklęć krasnoludowi. a potem w żar, do czerwi, został włożony kawałek mithrilu i kilka kawałków żelaza znalezionych za Kuźnią. Nie pożałowali krasnoludowie również jakichś wonnych specyfików ze starych butli z zielonego szkła, stojących na półkach wzdłuż ścian.
     Nagle przeraźliwie jasno zapłonął ogień w Palenisku i krasnoludowie ustawili się w ciasny krąg, zasłaniając plecami widok... Ciąg dalszy zlał się dla hobbita w długie godziny, kiedy bez przerwy dzwoniły młoty, wściekle miotał skry roztopiony metal - w Palenisku można było nie tylko kuć, ale również wytapiać metal. Skądś pojawiły się skomplikowane formy, ognistym strumieniem płynął cudowny metal po wytyczonej mu ścieżce, a potem ponownie wkładano go do Paleniska, później zaś kuto nie szczędząc sił. Krasnoludowie robili tylko krótkie przerwy, żeby w pośpiechu zjeść kawałek chleba i wychylić szklanicę piwa, i wracali do kowadła...
     Ale nie tylko kuli. Nadeszła chwila, kiedy Torin z obrzydzeniem na obliczu cisnął w żar Paleniska miecz z Mogilników, który tak długo prowadził Upiora po ich śladach. Folko oczekiwał, że stanie się coś niezwykłego, ale wściekły płomień czerwi, który tak rozżarzył ścianki Paleniska, że nie można było nie tylko ich dotknąć, ale i nie dało się stać obok! - bezgłośnie połknął wyrób nieznanego kowala, poświęcony martwemu światu, i miecz stał się błyszczącą kałużą.
     Jednak, gdy Folko szybko zamknął oczy i wsłuchał w siebie, usłyszał koszmarne zamogilne wycie, przepełnione bólem i bezsilnego szału. w duchu Folko zobaczył dziwny obraz : ciemne wzgórza, drzewa na stokach - i kołysana wiatrem biała istota w płaszczu i hełmie, stara, wstrętna i śmiertelnie niebezpieczna. i umierająca. Miecz, poświęcony Upiorom Mogilników, sczezł, a wraz z nim znikł ośrodek starego Mroku. Podmuch wiatru porwał szary płaszcz na drobniutkie, niewidzialne strzępy, hełm rozsypał się na próchno...
     W końcu hobbita zmorzył sen. Krasnoludowie jakby zapomnieli o nim, praca pochłonęła ich całkowicie, a Folko przestał słyszeć ciężkie uderzenia młota o kowadło...
     Kiedy obudził się, w Kuźni panowała niezwykła cisza; teraz krasnoludowie uważnie wyciągali z ognistej masy długie i cienkie nici, zwijali pierścienie, z niezwykłą zręcznością pracowały ich palce - łańcuszki pierścieni na kolczugi rosły po prostu w oczach... Folko poczuł się zbędnym i niepotrzebnym - w milczeniu zajął się gotowaniem.
     Minęło wiele godzin, póki nie zmęczyli się najwytrwalsi. Jednakże nie łatwo było odciągnąć krasnoludów od Paleniska. Kilka godzin snu, w pośpiechu przeżuty kawałek suchara i suszonego mięsa - i znowu do roboty...
     Upływały długie podziemne dni. Czas zwolnił swój bieg, Folko czuł, że śpią oni o wiele mniej niż na powierzchni, krasnoludowie oszczędzali żywność, starając się tak manewrować zapasami, by starczyło na jak najdłużej. Folko nie przydawał im się do niczego. Zazwyczaj wciskał się w jakiś kąt Kuźni i w milczeniu przyglądał się, jak wzlatują i opadają ciężkie młoty. Krasnoludowie wykuwali dla siebie nowe topory i krótkie grube sztylety, niskie, zakrywające całą głowę hełmy z ruchomymi przyłbicami, kolczugi, całe pokryte łuską mithrilowych płyt... Czasem wyruszali w dół korytarzem do Sztolni, po nowe Czerwie; polowania na te stwory były niebezpieczne i trudne, trzeba było długo błądzić po wypełnionych echem korytarzach w poszukiwaniu czerwonych odbłysków na ścianach - i wtedy szykowano stalową sieć, nie raz już, co prawda, sztukowaną. Lęki i obawy znikły, przypominało o nich tylko stałe, niejasne poczucie niepokoju, do którego wszyscy już przywykli i przestali zauważać.
     Minęło co najmniej siedem długich “podziemnych dni" od chwili, gdy pod rękami hobbita otworzyło się przejście do tajemnej Kuźni. w pewnej chwili Folko poczuł jakby ogłuchł - nagle w Kuźni zapanowała cisza. Praca był skończona i krasnoludowie tłumnie podeszli do zdziwionego tą ciszą i ich zachowaniem hobbita. Torin wystąpił do przodu i w milczeniu, z szacunkiem pokłoniwszy się, położył na kolana hobbitowi niewielki hełm ze szczelną przyłbicą, kolczugę z naramiennikami, rękawice z płytkami, nagolenniki i nowe noże do miotania. Folko poczuł, że traci oddech patrząc na cudowny prezent, nie mogąc wykrztusić ani słowa mocno przycisnął do piersi drogocenny rynsztunek i drżącym głosem, plącząc się, zaczął dziękować przyjaciołom; krasnoludowie uśmiechali się z  zadowoleniem - widać było, że pochwały szczerego hobbita sprawiają im przyjemność.
     A potem Torin narzucił na wbity w ścianę hak swoją starą kolczugę i od ucha ciął ją swym nowym toporem. Ostrze wykrzesało iskry, a na ramieniu kolczugi pojawiła się wąska prosta dziura, krasnoludowie wydali z siebie pochwalne pomruki. Wtedy Torin tak samo wypróbował na swoim nowym pancerzu stary topór - broń odskoczyła od mithrtilowego rynsztunku z taką siłą, że wypadła z ręki krasnoluda i brzęcząc upadła na podłogę.
     Po tych wydarzeniach już niedługo zostawali obok Paleniska Durina. Zabrawszy ze sobą po kilka sztabek drogocennego szczerego srebra, wyruszyli po korytarzu Ognistych Czerwi w dół, kierując się do nieskończonych labiryntów Sztolni Morii.
     Robiło się coraz goręcej, męczyło ich pragnienie, na spotkanie im ciągnął potok gorącego powietrza. Folko zalewał się potem, wody w Sztolniach nie było.
     Niemal na chybił-trafił wlekli się po niekończących się, podobnych do siebie jak dwie krople wody, kopalnianych wyrobiskach. Dwa czy trzy razy trafiali na Ogniste Czerwie, pośpiesznie umykające z ich drogi; nadal nie wydarzyło się nic podejrzanego. Coraz częściej marszczył czoło Torin, coraz częściej do przodu szedł Hornborin, coraz częściej wzdychał z żalem Wjard.
     Nie przyniosło ulgi również kilka męczących, dusznych godzin, podczas których usiłowali się zdrzemnąć. Zostało im niewiele pochodni, kończyła się żywność i niemal nie było już wody. a schodzenie wymagało coraz więcej sił, drogę co i rusz przegradzały zapadliska, czasem między głazami było tyle miejsca, że mogli się przecisnąć, ale częściej trzeba było szukać obejścia, i gdyby nie wiedza Gloina i Dwalina, zostaliby na wieki w tym straszliwie jednostajnym labiryncie. Jednakże płynął czas, a drużyna nie potrafiła odnaleźć w pustych wyrobiskach niczego, co dałoby im klucz do rozwiązania zagadki Morii. Niektórzy z krasnoludów stracili ducha, rozpacz chwilami opanowywała również hobbita. Jak nienawistne stały mu się te szare ściany i sklepienia! Jak męczyły się oczy w tym pozbawionym zieleni i życia świecie! Hobbitowi często śniła się Hobbitania; jakież to mieli plany, gdy z Torinem zaczynali wędrówkę!..
     Jednakże hobbit mylił się sądząc, że wkrótce zawrócą i ostatnią przeszkodą na ich drodze powrotnej będą pułapki orków. Oddział uparcie przebijał się przez kolejną przegrodę, kiedy nagle idący od czoła Dorin niespodziewanie potknął się, machnął rękami usiłując utrzymać równowagę, a potem krótko wrzasnąwszy coś, zniknął między kamieniami. Krasnoludowie rzucili się do niego, wśród kamieni ziała czernią wąska szczelina zalana nieprzeniknionym mrokiem.
     Przez kilka chwil krasnoludowie ze strachem patrzyli na kamienną paszczę, która tak łatwo przełknęła ich towarzysza; hobbitowi zdawało się, że ten nienasycony pysk rozciągnął się w złośliwym i triumfującym uśmieszku. Jednakże, gdy tylko Torin szarpnął troki swojego worka, żeby wydobyć sznur, z ciemności doszedł ich głos Dorina:
     - Hej, gdzie tam jesteście? Zejdźcie tu do mnie, Gloin, Dwalin! w życiu nie widziałem takich korytarzy...
     Krasnoludowie odetchnęli z ulgą, Hornborin pochylił się nad szczeliną:
     - Dorinie? Głęboko tam?
     - Jakieś półtora sążnia - doszła odpowiedź. - Jakimś cudem nie skręciłem karku.
     Torin rzucił w dół sznur, przywiązawszy go mocno do jednego z ostrych odłamków skały, i wraz z Hornborinem, Gloinem i Dwalinem zniknął w szczelinie. Przez kilka minut z dołu dochodziły przygłuszone głosy, Folko nie rozumiał słów, ale wyczuwało się w nich ogromne zdziwienie. w końcu z dziury wyłoniła się głowa Torina.
     - Schodźcie na dół! - zawołał. - Nie wiem co, ale coś chyba znaleźliśmy.
     Ostrożnie i w ciszy, krasnoludowie po jednemu znikali w tajemniczej szczelinie. Zręczny hobbit zszedł na dół bez trudu, chociaż worek na plecach wyraźnie przeszkadzał. Czując pod nogami kamienną podłogę Folko rozejrzał się.
     Stali w niewysokim korytarzu, całkowicie okrągłym, bez obowiązującej w całej Morii prostej podłogi. Idealnie równie ściany tunelu nie nosiły śladów polerowania, gdzieniegdzie zastygły na nich niewielkie czarne zacieki, coś jakby skamieniała, roztopiona skała.
     - To nie jest wyrąbane - przerwał ciszę Gloin. - To jest wytopione, albo zupełnie się nie znam na tunelach!
     Przerzucając się krótkimi zdaniami, krasnoludowie obmacywali niezwykłe ściany. w świetle pochodni widać było szczelinę w suficie i zwisającą linę. Torin poprawił topór za pasem i zawołał pozostałych.
     - Korytarz prowadzi ze wschodu na zachód. Żar ciągnie z zachodu. Dokąd idziemy?
     - Na zachód - głuchym głosem odezwał się Hornborin.
     Folko drgnął - głos krasnoluda wypełniała trwoga, której nie odczuwało się od dawna. Krasnoludowie zawrócili i pomaszerowali do przodu, na spotkanie gorącemu oddechowi głębi.
     - Gloinie, czy pod nami są jeszcze jakieś Sztolnie Morii? - zapytał moryjczyka Torin.
     Ten pokręcił głową.
     Szli w milczeniu, przygotowani na niespodzianki. Hobbit poczuł się źle, od dawna ugniatający go ciężar, stawał się wyraźniej odczuwalny, myśli skakały bezładnie, i, żeby zagłuszyć nieokreślony niepokój, hobbit zapytał cicho Torina:
     - Słuchaj, a skąd wiedziałeś, że korytarz prowadzi ze wschodu na zachód?
     Torin uśmiechnął się.
     - Przecież wiesz zawsze, gdzie jest góra, a gdzie dół, bracie hobbicie, tak samo, jak i wszyscy urodzeni na ziemi. a my, krasnoludowie, nie rodzimy się na powierzchni... Tylko w głębinach, i dlatego jest to instynktowne.
     Rozmowa urwała się. Do ich słuchu doszedł niski, skrzypiący, syczący dźwięk, który rozbrzmiał w ciemnościach przed nimi. Tępa fala strachu napłynęła na hobbita - i znowu, który to już raz, poczuł, że to uderzenie przyjął na siebie Pierścień. Nie, nie przypadkowo pojawiło się Widmo przed Wrotami Morii, i sinica w sztolni! Pierścień pomagał im, i byli pod jego opieką o wiele silniejsi. Ale teraz spotkali coś innego.
     Zatrzymali się nie umawiając. Krew waliła w skroniach, czoła pokryły się lepkim potem; znieruchomiawszy wpatrywali się w ciemność - ponieważ to tam znajdowała się ślepa, potężna moc. Folko wyraźnie poczuł przed sobą zwiniętą w sprężynę moc - ale nie nienawiść. Torin wysoko uniósł pochodnię i ruszył do przodu, obok niego maszerował Hornborin, a za nimi - Folko, który sam nie wiedział, jak znalazł się w pierwszym szeregu. Lawina ponurego zdecydowania stopiła jego duszę i wypchnęła ze świadomości całą resztę. Minęło sporo czasu, zanim przypomniał sobie swój sztylet. Niespodziewanie syk rozległ się znowu, krasnoludowie zatrzymali się, a potem zaczęli się cofać, kroczek po kroczku.
     Z wykrzywioną twarzą Dorin wysoko uniósł ręce, jakby chciał zatrzymać wahających się, a potem na łeb na szyję runął do przodu. On nie powiedział ani słowa, ale pozostali poszli za nim. Teraz już nikt nie wątpił, że znaleźli to, czego szukali.
     Ile jeszcze czasu kroczyli na spotkanie wciąż narastającemu upałowi? Folko zapomniał o wszystkim, straciwszy wszelkie wyobrażenie o tym, co dzieje się dookoła. Pochodnie skąpo oświetlały gładkie czarne ściany, krasnoludowie szli rozciągniętym szeregiem, nie dało się iść inaczej po okrągłej podłodze. Ciemność dławiła swoją nieważką masą, zwierzęcy strach tłukł się w każdym sercu - ale mieli jeszcze trochę sił, dumnie wyprostowawszy się maszerował Hornborin, wystawiwszy przed siebie rękę z Pierścieniem.
     Gdy ciężar w piersi stał się nie do wytrzymania, hobbit zdecydował się. Wyjął swój drogocenny sztylet i z purpurowym światłem smolistych pochodni zmieszał się błękitny blask cudownej broni. Krawędzie klingi płonęły jasnobłękitnym światłem, kwiaty błyszczały ciemnoniebiesko. w ciszy tunelu jakby rozdźwięczała się niewidzialna cienka struna, ale w tej samej chwili zwaliła się na nich fala łoskoczących, ryczących dźwięków - jakby przed nimi ryczał zbudzony zwierz, w tym ryku słychać było nienawiść, której nie czuło się wcześniej. Oczy Mroku zobaczyły coś, co doprowadziło jego mieszkańca do szału.
     Nikt nie ustał. Upadając na kolana, zakrywając się rękami, gubiąc pochodnie, krasnoludowie cofnęli się, i tylko Hornborin wciąż stał, trzymając w jednej ręce pochodnię, a na drugiej promieniał światłem Pierścień.
     Folko szybko schował sztylet i nawet nie zdziwił się, gdy podziemny ryk zaczął gasnąć. Ale hobbit zrozumiał, że został “zauważony" i teraz już tak łatwo nie odpuszczą.
     Krasnoludowie stłoczyli się za Hornborinem i znieruchomieli. Co powstrzymywało ich w tej chwili od ucieczki? Hobbit widział strach i rozpacz na ich twarzach, Wjardowi trzęsły się ręce, ale nikt, ani jeden z nich nawet nie zająknął się, żeby wracać.
     Nastąpiła cisza. Zresztą w niej słychać jeszcze było zamierający głuchy ryk, a gdy w końcu ruszyli, to nie przeszli i setki kroków, gdy zauważyli przed sobą znajome błękitnawe świecenie. Serce hobbita potknęło się, ale nie odczuwał poprzedniego, tłumiącego wolę i rozum strachu, jaki przeżył na spoczniku schodów - przeciwnie, zbudziła się w nim jakaś zuchwałość, a oprócz tego w jego świadomości z nieoczekiwaną jasnością pojawiła się myśl:" To nie jest przeciwko wam".
     Któryś z krasnoludów krzyknął coś ochryple, któryś upadł. Folko zapamiętał wściekłe spojrzenie Dorina z toporem w ręku i nieoczekiwanie wchodzącego na czoło Malca z dwoma obnażonymi klingami, a potem błękitna fala dotarła do nich, hobbit zawirował w gorących suchym wichrze, nie zdołał utrzymać się na nogach i zwalił na ziemię.
     Jednakże to trwało niedługo. Kiedy Folko uniósł dudniącą głowę, dookoła panowała całkowita ciemność - pochodnie zgasły, tylko w jednym miejscu zauważył kilka tlących się węgielków. w mroku dookoła niego rozlegały się pochrząkiwania, sapanie, niezrozumiałe głosy... Odezwał się Torin:
     - Cali? Wszyscy są? Dorinie, Hornborinie, gdzie jesteście?
     Odpowiedzieli mu. Wszyscy krasnoludowie byli cali, wykpili się tylko lekkim strachem, nieporównywalnym w żaden sposób z tym wstrząsem, jaki omal nie wykończył ich na początku wędrówki po Morii.
     Po omacku krzesali ogień i rozpalili pochodnie. Bran zaproponował, żeby trochę odpoczęli i zastanowili się, propozycję przyjęto. w ruch poszły manierki, zaszeleściły rozwiązywane skórzane kapciuchy.
     Wszyscy mówili naraz, przekrzykując się nawzajem: dlaczego tym razem było inaczej? Co poniektórzy z krasnoludów już uznali, że nadeszła godzina ich śmierci, ale okazało się, że i to można przetrzymać.
     Folko przyznał się, że - najprawdopodobniej - to jego sztylet wywołał wybuch podziemnego gniewu, na hobbita padło kilka niepewnych spojrzeń, a Wjard nawet odsunął się nieco dalej. Jak zwykle w takich przypadkach, nikt nie miał niczego rozsądnego do powiedzenia, póki nagle nie rozległ się niezwykle spokojny głos Malca, który do tej pory, wydawało się, drzemał pod ścianą:
     - Według mnie, to wszystko jest jasne - rzucił nabijając fajkę. - Ta sinica - pochodzi od nich, prawda? To coś jak wydech, według mnie. Tyle że nie zwyczajny wydech, a... żywy. Poczekajcie, posłuchajcie mnie! Tam, na górze, on sam się na nas rzucił, no - natura jego taka! Natomiast ci, od których szedł do nas, nic do nas nie mają. Gdyby chcieli nas zmiażdżyć - dwadzieścia razy by już to zrobili! Nie mają do nas żadnej sprawy! a my możemy tu chodzić do końca wieków!...
     - No to co - do góry? - zapytał Dorin.
     - Nie, dlaczego... - wzruszył ramionami Malec. - Ja tam, gdzie wszyscy...
     Nikt nie sprzeczał się z Malcem, ale nie dlatego, że nie było argumentów przeciwnych - nikt nie potrafił udowodnić, że nie ma racji, a on, zresztą, nie potrafił poprzeć dowodami swej teorii, dlatego odpoczęli i ruszyli dalej.
     Ich wędrówka po Podmoryjskich Szlakach trwała jeszcze trzy pełne dni. Wytopiony tajemniczą istotą korytarz wyprowadził ich do niewielkiej sali - wytwór starego ognia, i tutaj właśnie na własne oczy zobaczyli Płomienne Oko. z powodu potwornego żaru nie można było podejść blisko, ale widzieli - zapewne jako jedyni ze śmiertelnych - misterium narodzin Ognistego Czerwia w bulgocącym purpurowym kotle, gdzie wrzała roztopiona skała. Boleśnie cięło w oczy światło emitowane przez Oko Gór, i Folko przypomniał sobie ostatnie słowa listu: - “Wystrzegaj się Płomiennego Oka". Pośpiesznie wycofali się.
     Zostawiając znaki na ścianach ruszyli, prowadzącym pod górę i na zachód korytarzem. Był to zwyczajny jaskiniowy korytarz, kiedyś wypłukany w ciele skały przez cierpliwą wodę. Jednakże iść po nim było trudniej niż po wytopionej sztolni. Drużyna napotkała znowu zarośla czarnego porostu, przebili się przez nie z dużym trudem, mimo sztyletu hobbita niektóre z głodnych macek postanowiły wypróbować trwałość mithrilowego rynsztunku potomków Durina -  Wjarda uratował tylko kunszt i broń Malca. Zetknęli się również z olbrzymim Ognistym Czerwiem, przed którym musieli uciekać co sił w nogach, a potem, gdy zeszli niżej i usłyszeli plusk płynącej gdzieś w pobliżu wody, w ciemnych przejściach obok brzegu Moryjskiego Rowu - a dotarli i do niego - Dorin zauważył słabo świecący w nieprzeniknionej wodzie grzbiet Strażnika Głębi , i Folko uraczył potwora strzałą, po czym ten zniknął natychmiast w ciemnościach. w korytarzach obok Rowu, o którym mówił Gandalf, że jego dno znajduje się poza światem i wiedzą, zrozumieli, dlaczego wielki mag nie chciał zaćmiewać blasku dnia opisem tego, co przeżył w tych tunelach. Nie udało im się, mimo, że próbowali, przedostać na zachód od Rowu. Na ich oczach z potwornym rumorem runęło sklepienie i ściana przed nimi, a w wyłomie pojawiło się coś, w pierwszej chwili przypominające Ognistego Czerwia, ale natychmiast zrozumieli, że to nie jest Czerw, ciemnopurpurowy płomień rozjaśnił skały, rozżarzona gruda przepłynęła od jednej ściany do drugiej, rozległo się syczenie i istota zniknęła w jednym z odgałęzień... Krasnoludowie długo nie potrafili zmusić siebie do opuszczenia kryjówek.
     Kolejny raz pomaszerowali ku górze i w końcu natknęli się na jeszcze jeden wytopiony tunel, ucieszyli się z tego odkrycia, jakby to był Główny Szlak Morii. Prowadził ze wschodu na zachód, jak i pierwszy, jak i w pierwszym, z zachodu dochodził żar - suche i gorące powietrze. Pozostawiwszy za sobą zagadki Podmoryjskich Szlaków - coś podpowiadało krasnoludom, że wyjaśnienie zagadek kryje się nie tam - ruszyli po śliskim tunelu na zachód.
     Wszystko się powtarzało. Znowu musieli walczyć ze sobą przy każdym ruchu, z popękanych warg sączyła się krew - w twarze bił gorący wiatr. Trafiały im się rozgałęzienia, ale wszystkie te tajemnicze tunele prowadziły w jednym kierunku - na zachód, odrobinę odchylając się na północ.
     - Jak czerwie do przynęty, wszystko kieruje się w jedną stronę - ponuro zauważył, po powrocie ze zwiadu w najbliższym korytarzu, Dorin, i jego słowa zapadły w pamięć hobbita.
     - Koniec! - ogłosił Torin, po sprawdzeniu manierek z wodą. - Dalej nie możemy iść, trzeba wracać!
     - Poczekaj - powstrzymał go niespodziewanie Hornborin. - Jakoś tak czuję... Jeszcze mila czy dwie nie zmienią niczego, idźmy jeszcze kawałek.
     Folko, który ani na chwilę nie zapomniał swojego widzenia w Sali Zamkowej, zaniepokoił się. Cisza aż dzwoniła, wisząc nad drużyną. w sercu hobbita napięła się niewidzialna struna - obok, zupełnie blisko od ich grupy, zalegało coś, co swoją mocą zmiatało moc starych magów i moc elfickich wojowników.
     Niechętnie, stękając i jęcząc, krasnoludowie zarzucili worki na plecy. Jednak maszerowali dość krótko. Nie zrobili i stu kroków, gdy nagle nogi omówiły im posłuszeństwa, z siłą tarana nieuchwytna siła mroku uderzyła w ich dusze. Folko pojął, że Pierścień osłabił uderzenie i napór tej siły, ale całkowicie odeprzeć jej nie mógł. Zatrzymali się, rozszerzonymi oczami wpatrując się w ciemność przed sobą. Gorący powiew nagle ustał, Hornborin wolno, bardzo wolno, oderwał nogę od podłoża, i w tej samej chwili cała skała dookoła nich zadrżała, rozległ się ciężki łoskot, od przodu potoczyły się kamienie walącej się ściany i mrok wypełzł im na spotkanie.
     Niczego bardziej koszmarnego hobbit nie przeżył w swoim życiu. Skamieniały, nie mając sił wykonać jakiegokolwiek ruchu czy wydać dźwięku, stał i jak zaczarowany patrzył na zbliżającą się nicość i wyraźnie rozumiał, że to już koniec, od którego ratunku nie ma i być nie może. Hobbit nie czuł nic, wszystkie zmysły zgasły. w nadciągającej nicości nie czuło się nienawiści, i to potęgowało strach. Znieruchomiałe źrenice hobbita zaszkliły się.
     I nagle coś jak błyskawica niespodziewanie przebiło niezniszczalny, wydawało się, kamienny strop, eksplodując w mroku podziemia niczym oślepiająca zorza. To Hornborin, chwiejnie postąpił jednak naprzód i Pierścień zalśnił, jak małe słońce, na jego prawej ręce. Biły z niego promienie i blask, a Hornborin kroczył na spotkanie mroku, a pozostali jakby zrzucili z siebie ciężkie okowy nieznanego zaklęcia. Hobbit cały zadrżał, wierzył, że i tym razem Mrok odstąpi, że wyrwą się z tych śmiertelnych objęć!
     Mrok rzeczywiście zatrzymał się, jakby niezdecydowany. Płynący dotychczas jak wielka czarna fala - w świetle pochodni widać było jak połyskujące z lekka sklepienie znikało pod jego żywymi falami - spiętrzył się, jakby trafił na niewidzialną przeszkodę; przez czarną ścianę przebiegło drżenie. a potem wysoko spiętrzony wał czerni runął w dół, prosto na stojącego z wysoko uniesioną ręką, nie poddającego się Hornborina. Rozległ się głuchy, straszny odgłos - ni to szczęk, ni to chrzęst. Krasnolud zniknął pod pochłaniającym go Mrokiem, i w tej samej chwili nieznośny ból spowodował, że hobbit runął na podłogę w straszliwych spazmach. Zdążył tylko, tracąc przytomność, zauważyć, że straszliwa fala odpływa, zostawiając na podłodze rozpostarte ciało Hornborina...
     Upadając Folko odruchowo chwycił rękojeść sztyletu ukrytego na piersi i chyba to dało mu tyle sił, że widział jak walą się dokoła niego wszyscy jego towarzysze, i że tylko Torin, rycząc, pełznie do nieruchomo leżącego Hornborina, pochyla się nad nim, coś bezdźwięcznie krzyczy, a potem rozpaczliwym ruchem zrywa Pierścień z bezwładnie leżącej ręki i chowa gdzieś w zanadrze...
     Potem wszystko się urwało.

     Odzyskiwał świadomość długo i boleśnie. Gdy krwawa mgła koszmarnych majaków w końcu odstąpiła, hobbit zobaczył, że leży w dobrze sobie znanej Sali Sto Jedenastej, a dookoła niego zgromadzili się przyjaciele. Przy jego wezgłowiu, obok wsuniętego pod głowę zwiniętego płaszcza, siedzi Malec, właśnie zdejmujący opatrunek z rozciętego czoła hobbita.
     - Co się stało? Co z nami? - wykrztusił Folko, ale Malec odwrócił się. - Gdzie Hornborin?
     Krasnoludowie w milczeniu rozstąpili się i hobbit zobaczył kamienny nagrobek pośrodku sali, przykryty czerwoną granitową płytą. Wszyscy milczeli i Folko poczuł, że szczypie go w nosie, a z oczu płyną łzy.
     - Kiedy upadliśmy, Torin podpełzł do niego - Bran skinął głową w stronę grobu, unikając nazywania zabitego przyjaciela po imieniu - i dociągnął go do nas. - Westchnął przeciągle. - Nie pamiętam, jak umknęliśmy stamtąd - nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. Nie, niesłusznie, poza naszymi oczami nazywaliśmy Moryjczyków tchórzami. Nic się tu nie poradzi, przyjacielu Folko, moc tych podziemi jest straszliwa. Nawet mithrilowa zbroja na nim została przebita! Pora wycofywać się, bracia. - Bran mówił coraz głośniej, zwracając się już do wszystkich. - Nie mamy już co tu robić. Co do mnie - to pora kończyć i wracać do swoich gór. Moria jest dla nas stracona.
     - To się jeszcze zobaczy! - krzyknął Dorin. - Musimy walczyć i musimy wiedzieć jak. Nawet jeśli zginą setki, to oczyszczą drogę dla dziesiątków tysięcy innych!
     Odpowiedziało mu ponure milczenie pozostałych, nawet Gloin i Dwalin stali posępnie, wpatrując się w podłogę. Wszyscy krasnoludowie byli przygnębieni, wstrząśnięci i zmieszani. Nie odpowiedział na namiętną przemowę Dorina nawet Torin.
     - Kończą się nam zapasy - powiedział głuchym głosem. - Musimy wracać na górę, tam o wszystkim zdecydujemy. A i Rogwold nie może się nas doczekać...
     Powrót nie był łatwy, wydawało się, że orkowie podwoili swoją liczebność. Dwukrotnie ich niewielki oddział przebijał się przez szeregi wrogów, walcząc z taką zaciekłością, że nie powstrzymałby ich nikt. Nieśli ze sobą sporo mithrilu, a ich nowy rynsztunek okazał się naprawdę nie do przebicia. Uratował on życie również hobbitowi, gdy olbrzymi ork dźgnął go swoim jataganem prosto w pierś. Cztery dni trwał powrót i w końcu znaleźli się przed Wrotami.