© copyright by Gin

Literatura

Przyznam się wam do pewnej frustracji. Ale najpierw... zacznijmy od wspomnień. Pamiętam jak z kolegą, Andrzejem Drzewińskim chodziliśmy we Wrocławiu (za głębokiego socjalizmu) na pokazy filmów wideo do klubu "Index". Andrzej spytał kiedyś na cholerę oglądamy te duparele. Zdesperowany (bo chciałem oglądać nawet największe duparele wtedy) odparłem, że chodzę po to, żeby zobaczyć jak wygląda normalna ulica na świecie, jak wyglądają normalne problemy, normalni ludzie... Ładnie, co? No ale na swoje usprawiedliwienie mam, że to był naprawdę głęboki socjalizm, szary syf, czołgi na skrzyżowaniach, monstrualne kolejki, gówno w sklepach. Ach... Marzyłem wtedy, żeby choć raz być w Ameryce. Żeby przejechać się zachodnim samochodem, zobaczyć amerykański film w amerykańskim kinie. Bo widziałem wiele takich filmów na... filmach. No i stało się. Wiatr historii zmiótł czołgi ze skrzyżowań, rozwalił wszelkie ograniczenia i... Boże. Poszedłem dzisiaj do amerykańskiego kina na amerykański film. Spytacie dlaczego tak późno? Pewnie. To przypadek. Wybudowano nam ogromną halę z dziewięcioma salami kinowymi (w tym bodaj dwie największe w Polsce), a ja, jak palant, poszedłem tam dopiero dziś.
    Właściwie wszystkie marzenia się spełniają. Najpierw amerykańskie kino. Wyobraźcie sobie: słońce w panoramicznych szybach, bar, ze dwie śliczne panienki przy stolikach, cała lada z colą i popcornem i... jedna sprzedawczyni (bo nie opłacało się zatrudnić więcej - nikt nie kupował tego gówna). Ruchome schody, które wywiozły mnie wzwyż, komputerowy bilet, który cudem wyłonił się z blatu, sala ze stereo i ogromnym ekranem - jak w Stanach. To jest właśnie ten obraz, o którym marzyłem za młodu.
    A do tego amerykański film. Trzy osoby na sali (mimo, że prawie premiera), ja po kilku piwach (więc głowa mi się kiwa), surround, jakiś nieprawdopodobny wręcz ekran i film... Briana DePalmy "Misja na Marsa".
    Marzenia się spełniają. Miałem więc to co chciałem: US made fun. Dobry reżyser, dobre efekty (choć bez przesady), dobrzy aktorzy. Oglądałem więc sobie remake 2001 Space Odyssey, Marooned i tysiąca innych filmów w doskonale klimatyzowanej sali, zastanawiając się ile musiały zapłacić firmy Kawasaki, Dr. Pepper i wytwórca cukierków M&M's, żeby wspomóc budżet filmu. Dr. Pepper pomógł zlokalizować dziurę w statku kosmicznym. Cukierki M&M's pomogły wyjaśnić istotę bytu. Lekko licząc po kilka milionów każdy musiał się zrzucić (dziura w statku za pół budżetu USA i istota bytu - nie w kij dmuchał). Co zrobiło Kawasaki, nie wiem, ale też zapłaciło dużo. Przykro wspomnieć, ale to moje jedyne rozważania na temat filmu. Nie będę wdawał się w opis akcji ponieważ nie zwykłem dyskutować na tak niskim poziomie intelektualnym. Oglądało się to coś bardzo przyjemnie (wspomniałem już, że sala perfekcyjnie klimatyzowana, a poza tym, z powodu obecności jedynie kilku innych widzów można było położyć nogi na o parciu fotela z przodu).
    I tyle. Zjechałem ruchomymi schodami, wjechałem ruchomą pochylnią do piętrowego parkingu i dziękowałem, że los obdarzył mnie jednak zachodnim samochodem, dzięki czemu mogłem bezproblemowo i (bardzo) szybko opuścić kompleks rozrywkowy.
    Życzenia się spełniają. Szkoda tylko, że w tak perfidny sposób. Szkoda, że w międzyczasie Hollywood zostało wykupione przez Japończyków i mamy już tylko kolejne przeróbki znanego tematu "Space Rangers"... Coraz głupsze i coraz bardziej jałowe. Coraz mniej aktorów, coraz więcej efektów specjalnych. Mam wrażenie, że "Matrix 3" zostanie nakręcony z udziałem już tylko jednego aktora, trzystu komputerów, a scenariusz będzie pisał najtańszy z programów do obsługi giełdy w Hondurasie.
I po co było marzyć?

Gin