© copyright by All Members of the "Vanderberg Club"

e: rej1@rej.com.pl

Interaktywna opowieść - Rozdział 14

Inicjatywa Wade'a tym razem, być może po raz pierwszy, nie spotkała się ze sprzeciwem Frosta. Propozycja, żeby spotkać się z Wylandem, który ostatni prowadził badania nad plemieniem, jak to określał profesor "Sług deszczu", niosła w sobie pewną nadzieję. Nie rozwiązania problemu bynajmniej. Frost sprawiał wrażenie człowieka, który po prostu musi podzielić się z kimś swoimi wątpliwościami. Znał zresztą Wylanda dobrze i kiedy tylko dowiedzieli się, że wrócił z kolejnej wyprawy, tym razem gdzieś na południe Afryki, zorganizował spotkanie tak szybko, że tamten na pewno jeszcze nie zdążył się rozpakować.
     Vanderberg spóźnił się fatalnie z powodu trudności z dojazdem. Kiedy zapukał do wyjątkowo wytwornych, obitych mahoniem drzwi otworzył mu Somervell, wskazał drogę i znikł gdzieś za drzwiami salonu. Mokry płaszcz jakoś nie pasował do wykonanego z intarsjowanego drzewa wieszaka, Vanderberg powiesił go na rączce rzeźbionego dzwonka przy drzwiach. Ruszył w głąb przestronnego mieszkania podziwijając wnętrze raczej typowe dla dbających o własny rozgłos naukowców tej branży. Obwieszone maskami, totemami i misternie rzeźbionymi figurkami ściany, kontrastowały w kolorycie z odwróconym, płaskodennym czółnem, stanowiącym podstawę barku w otwartej kuchni. Stojący w niej
     Wade nie zwracał uwagi na wystrój. Bezczelnie częstował się piwem z lodówki, nie zwracając uwagi na dyskutujących w salonie ludzi. Dopiero na widok Vanderberga wyłączył mały telewizor i wrzucił do kubła na śmieci pustą butelkę.
- Cześć. Ale zmokłeś.
- Lepiej nic nie mów. Co tam się dzieje? - skinął głową w kierunku półprzymkniętych drzwi.
- Frost streszcza swoje hipotezy.
- A Wyland?
- Nazwałbym jego stan: "zaciekawieniem z podkreśleniem dystansu".
- Aaaaa... Ze wszystkimi to samo - Vanderberg przysiadł na wysokim stołku. - Co w telewizji?
- Wspomnieli o rozruchach w niektórych dzielnicach i narastającej fali już nie rabunków ale masowej grabieży sklepów. Podobno Queens End jest odcięte.
- Jak to odcięte?
- Męty strzelają do policji, nie można tam wjechać z powodu nie rozruchów już ale regularnych bitew. Policja zamuje się niedopuszczaniem reporterów ale z helikoptera zrobiono zdjęcia i...
- I co?
- Dużo budynków płonie. Ludzie szturmują magazyny, wysadzają ściany... W końcu trudno się dziwić. Dostawy żywności rwą się coraz bardziej. Nie ma wody. Telefony raz działają a raz nie. Z tym, że częściej nie...
- Nieźle.
- Dziwne, ale nie wspominali o obecności w mieście Gwardii Narodowej.
- A jest już gwardia?
- Jest. Sam widziałem.
- Myślisz, że może nastąpić ewakuacja?
- Coś ty. To nie Czernobyl. Teoretycznie tu nic nie truje więc kto wyda miliardy dolców na to wszystko?
- No ale powódź... - Vanderberg oparł się łokciami o nierówny blat. Służące zań dno czółna, choć efektowne, niezbyt dobrze spełniało swoje zadanie. - Tereny zalewowe przy rzece są już pod wodą.
- Według panów inżynierów wał wytrzyma jeszcze dwa... No może nawet trzy metry przyrostu.
- Trzy metry?!
- Nie sprawdzałem obliczeń. Ale to oczywista bzdura dla tłumów - Wade postawił przed nim szklankę i napełnił ją cudzym piwem. - W Queens End zniknęły dwa helikoptery.
- Co to znaczy zniknęły?
- No nie wiem. Zestrzelono je czy jak... Może wylądowały gdzieś i dobrzy ludzie je popsuli. Ot tak sobie.
     Vanderberg opróżnił szklankę kilkoma łykami. Wyciągnął z leżącej na barku paczki papierosa i długo ugniatał go palcami.
- Słuchaj - zbliżył koniec do wyciągniętej w jego kierunku zapalniczki. - A co Frost mówił o wczorajszym... - zawahał się - zajściu?
     Wade skrzywił się lekko.
- Nic nie mówił - burknął.
- Kurde, przecież chyba jakoś to tłumaczy?
- Nie mnie w każdym razie.
     Vanderberg zaciągnął się głęboko.
- Nie mówił nic, ja wiem... O zbiorowej hipnozie na przykład?
- Zbiorowa hipnoza, taaaak... - Wade również zapalił papierosa. - Wybacz ale to określenie znam tylko z fantastycznych książek.
- Przestań nareszcie!
- No dobrze. Frost jeśli mówił o czymkolwiek to raczej o zbiorowej aberracji. Czy ty nie wiesz jacy oni są?
- Jacy oni?
- Zrutynizowani naukowcy.
- Frost nie wygląda na rutyniarza.
- Ha! - Wade zdenerwowany uderzył dłonią o kolano. - Nie, oczywiście, że nie. To wzór elastyczności, doprawdy.
- Chyba nie...
- Nie! Zrozum nareszcie. Jeżeli coś wymyka się spod naukowej kontroli to tego czegoś nie ma po prostu. Nie ma!!! Nic nie zdarzyło się Dakar, rozumiesz? Nic nie widzieliśmy!
- Przesadzasz - Vanderberg spokojnie strzepnął popiół.
     Wade był trochę bardziej spokojny tym razem.
- No dobrze, przesadzam - wyjął z lodówki kolejne dwa piwa i napełnił obie szklanki. - Zgodził się na kolejny eksperyment - pociągnął duży łyk i otarł usta z piany.
- Nie...
- Skąd to zdziwienie? Frost, wzór elastyczności... - urwał widząc minę Vanderberga. - Tym razem naukowy - przeszedł do rzeczy. - No, wedle jego własnych słów "pseudonaukowy" ale przynajmniej przeprowadzony na uniwersytecie.
- Co to ma być?
- Będą hipnotyzować Dakar. Ale ja mam swój własny plan, który podsunę eksperymentatorowi w ostatniej chwili. Frost nigdy...
- Zaraz. A Dakar? Zgodziła się?
     Wade zrobił niewinną minę.
- Myślałem, że ty z nią porozmawiasz.
- Ja?! Po tym co przeszła ostatnio?
- Przecież nic nie pamięta.
- Szlag! Ty zawsze potrafisz odwrócić kota ogonem - Vanderberg zdusił niedopałek w popielniczce wykonanej z czyjejś czaszki. Dopił swoje piwo i podniósł się z wysokiego stołka.
- A na czym to właściwie ma polegać?
- Wersję oficjalną poda ci Frost. Moją narazie, pozwolę sobie zachować w tajemnicy.
     Vanderberg wzruszył ramionami. Zostawił Wade'a i przeszedł do salonu. Na szczęście żadna z kilkunastu skupionych tam osób nie zwróciła na niego uwagi. Udało mu się zająć jedno z ostatnich dwóch wolnych miejsc w głębokich fotelach przy ogromnym kominku.
     Płonący w nim ogień był chyba jednyą rzeczą pozwalającą zapomnieć o ulewie na zewnątrz.
- Czy nie wydaje się panu dziwne - pytała właśnie Dakar - zniknięcie tego plemienia z zajmowanego przez nie dotychczas terytorium?
     Wyland wyjął z ust fajkę. Był mężczyzną o potężnej, zwalistej sylwetce. Miał chyba tyle samo lat co Frost ale jego włosy były jeszcze stosunkowo gęste i dość ciemne. Siwizna atakowała je dopiero na skroniach.
- Proszę pani, po pierwsze nie mamy pewności, że "wasze" plemię rzeczywiście zniknęło ze swoich terenów. Oni już dawniej byli trudno dostępni. Jedyna możliwość kontaktu ograniczała się do pory deszczowej bo poza nią zaszywali się gdzieś czy... Nie wiem. W każdym razie nie znam nikogo kto widziałby ich w porze suchej. Po drugie...
- Zaraz - przerwał mu Frost. - A czy słyszałeś o kimś kto spotkał to plemię już po twoich badaniach?
- Nie, ale to nic nie znaczy. Po serii wypadków w mojej ekipie... - Wyland odchylił się w fotelu w akompaniamencie głośnych trzasków. - Nie, nie tak. Po prostu potem nie interesowałem się nimi zbytnio. Straciłem kontakt z tą sprawą.
- No właśnie. A te wypadki - Frost zaprzeczył ruchem głowy na widok wyciągniętej przez Curtissa paczki papierosów. - Czy nie to samo przydarza się pracownikom kanalizacji? - wskazał na leżące obok Wylanda zdjęcia.
- Być może. Ale te zgony, które znam... - Vanderberg zobaczył, że Dakar drgnęła słysząc wyrażenie "zgony". Wyland jednak wyglądał na człowieka, któremu takie słowa gładko przechodzą przez gardło. Nawet w odniesieniu do swoich kolegów. - Mam wrażenie, że wszystkie zajścia zostały sprowokowane przez moich ludzi.
"Zajścia"! Chryste... - pomyślał Vanderberg.
- Czy zrobiono sekcje zwłok? Oczywiście przewieziono je do Stanów?
- Przewieźliśmy je, ale nie jest to takie oczywiste, zważywszy warunki - Wyland ponownie rozpalił swoją fajkę. - Nie wiem czym je tłumaczyć - powiedział szczerze. - Lekarze również byli bezradni. Po prostu "syndrom wywróconych wnętrzności" - zamyślił się na chwilę. - Może to jakaś dziwna broń dostarczona przez przemytników? Jakieś fale czy infradźwięki?...
     Vanderberg chciał spytać czy nie zainteresowała się tym prasa ale zrezygnował po chwili. Było jasne, że człowiek pokroju Wylanda zrobił wszystko, żeby nie było żadnego przecieku, który mógłby przecież rzucić cień porażki na jego nazwisko.
- Jak ich sprowokowaliście? - spytał Somervell.
- To długa historia - ręka Wylanda dotknęła pękatej butelki. - Kto chce jeszcze koniaku?
     Różne rzeczy można było o nim sądzić ale widząc ilość kieliszków, które bez drżenia ręki napełniał złocistym płynem nie był przynajmniej skąpy.
- To dość dziwne... - powiedział po chwili wpatrzony w ogień takim tonem, że Dakar odruchowo obejżała się, żeby dostrzec co mogło przygnębić go nagle w widoku płonącego drewna. - Mają ciekawe maski - dodał bez związku. - Maski-kraby, maski-ryby, maski-węże. Próbowaliśmy analizować ich znaczenie ale... - znowu potrząsnął głową zamyślony. - Każda z nich ma wprawiony kamień. Ale nikt z członków plemienia nie wierzy w ich samoistną moc. To tylko wyrzeźbione przez nich symbole z zamierzchłych epok.
- Eeee... Przeczytaliśmy wszystko na temat ich masek - Frost delikatnie usiłował skierować Wylanda na poprzedni wątek rozmowy. - Te rzeczy nie są nam obce.
- A wiecie jakie kamienie wprawiają w swoje maski?
- No...
- No właśnie. Dopiero nam udało się odkryć, że interesują ich tylko meteoryty.
- Co? - wyrwało się Curtissowi.
- Odłamki meteorytów.
- Niby jak odróżniają je od zwykłych kamieni?
     Wyland roześmiał się głośno.
- Mają swoje magiczne sposoby... - zaraz spoważniał jednak. - To bez znaczenia. Meteoryt musi być podniesiony bezpośrednio po swoim upadku. Prawie natychmiast, jeszcze gorący. Inaczej traci dla nich swą moc. Leżąc na ziemi, dotykając ziemi po prostu szybko staje się bezużyteczny. Oni najchętniej łapaliby je rękami w locie... Gdyby oczywiście to było możliwe.
- Sekundę - mruknęła Dakar. - Przecież... Zaraz. Ile meteorytów może upaść w bezpośredniej od nich odległości i to tak blisko, żeby zdążyli je znaleźć jeszcze ciepłe i podnieść? To muszą być jakieś wyjątkowe wypadki.
- Owszem. Plemię co prawda wysyła swoich członków daleko w góry, żeby tam czekali na upadki "kawałków gwiazd". Im wyżej taki kamień upadnie tym mniej oddziaływuje na niego ziemia i tym bardziej przydatny jest do ich celów. A poza tym w górach łatwiej jest obserwować niebo i prowadzić ewentualne poszukiwania.
- W jakich górach? - zdenerwował się Frost. - Gdzie tam w okolicy są porządne góry?
- No właśnie. Z ich opowieści wysnułem wniosek, że niektórzy poszukiwacze docierają aż w Andy.
- Co!?!
- Mnie również wydaje się to niemożliwe. Mniejsza z tym. W każdym razie znalezienie porządnego meteorytu, to znaczy takiego, który leżał na powierzchni ziemi tylko kilka minut jest sprawą prawie beznadziejną. I dlatego mówiłem, że oni uważają, iż ich maski praktycznie są pozbawione mocy. Zwyczaj wprawiania kamieni to tylko dawna tradycja, coś jakby obyczaj czy rytuał uprawiany tylko w oczekiwaniu na wielką wygraną w tej ruletce. To znaczy na kamień, który upadnie u ich stóp i będą go mogli podnieść w ułamku sekundy.
- Parząc sobie ręce aż do kości.
- Trudno, ktoś musi się poświęcić - Wyland wypuścił kilka strużek aromatycznego dymu. - Mówiłem, że maski są pozbawione swej mocy - podjął po chwili. - Wszystkie oprócz jednej. Tą właśnie, pochodzącą z zamierzchłych czasów nazywają: "Ta, która urodziła się na dnie".
- Dnie czego? - spytała Dakar. - Jakiejś wody?
- Widziałeś ją? - wtrącił Frost zanim tamten zdążył odpowiedzieć na poprzednie pytanie.
     Wyland potwierdził lekkim skinięciem głowy.
- Musi być naprawdę bardzo stara. Tuż nad otworami na oczy wprawiono kamień, który kiedyś ich przodkowie znaleźli w górach. Podobno ten meteotyt zabił kogoś spadając i kto inny zdążył go podnieść z ziemi bardzo szybko. Niemniej twierdzą, że maska posiada teraz i tak tylko drobny ułamek należnej jej mocy. źeby osiągnąć ją w pełni musieliby w nią wprawić "kamień spoza świata".
- Co to znaczy "spoza świata"?
- Nie wiem. Może taki meteoryt, który nigdy nie dotknął powierzchni ziemi - Wyland wychylił łyk koniaku. - Taki, który udałoby się im złapać do ręki w locie.
- Całe szczęście, że to niemożliwe. Takie coś przestrzeliłoby im dłonie na wylot.
- Niekoniecznie. Ale to istotnie niemożliwe.
- A do czego im służy ta maska? - spytał Somervell.
- Do kontaktów z Bogiem Deszczu, oczywiście - odparł Wyland.
     Vandeberg drgnął nagle. "Jemu potrzebny jest kamień!!!" - krzyczała wczoraj Dakar. Nagle przypomniał sobie wszystko co wtedy się zdarzyło z niesamowitą ostrością. Spojrzał na Frosta. Profesor również zareagował na ostatnie słowa, ale odmiennie. Jego twarz spurpurowiała nagle a palce zacisnęły się na pękatym kielichu z koniakiem.
- W jaki sposób ich sprowokowaliście? - powiedział, żeby zmienić temat.
     Wyland podniósł się nagle. Z fajką w ręku podszedł do zalewanego deszczem okna. Patrzył przez chwilę w czerń za szybą potem odwrócił się i oparł o rzeźbiony, drewniany parapet.
- Podobno ktoś jeszcze prowadził równolegle z nami badania nad tym plemieniem - powiedział cicho.
- Jak to podobno? Nie spotkaliście tamtej ekipy?
- To nie ekipa tylko pojedynczy człowiek. Jakiś biały. Przybył kilka lat przed nami, żył z tymi Indianami, wędrował, stał się jednym z nich. Nie wiem. Nie chcieli nam go pokazać. Mam wrażenie, że on ukrywał się z jakichś przyczyn między nimi. Może był ścigany, może... - Wyland machnął ręką. - Którejś nocy jeden z moich asystentów zażartował, że pewnie ten biały jest cholernie brzydki, skoro nie chce nam pokazać swojej twarzy. Indianie skamienieli. Powiedzieli, że asystenta ogarnie woda - roześmiał się nerwowo. - Operetkowe, prawda?
- I co?
- Niestety nikt nie przejął się ich zapowiedzią i... mniej więcej pod dwóch godzinach znaleźliśmy naszego człowieka utopionego w... kałuży! Głębokiej może na pięć, sześć centymetrów.
- Utopionego?
- Tak potem stwierdzili patolodzy - Wyland powrócił na swoje poprzednie miejsce w fotelu przed kominkiem. Napełnił sobie kieliszek i pociągnął duży łyk. - Poszliśmy rano do wioski, żeby wyjaśnić wszystko. Wtedy dopadli Rogersa, kiedy odłączył się od grupy. Syndrom wywróconych wnętrzności. Wtedy jeszcze sądziliśmy, że to zawał. Potem był Koolen. Wlazł po coś do takiej małej jaskini. Znaleźliśmy go z rewolwerem w ręku. Zdążył wystrzelić dwie kule, ale... To dziwne, przeszukaliśmy dokładnie wszystkie ściany i nigdzie nie było najmniejszego śladu po pociskach. Ludzi w wiosce też nie brakowało, nikt z nich nie był nawet draśnięty...
- Może strzelał do jakiegoś zwierzęcia, które potem uciekło ranne?
- Może. Zaczęliśmy ewakuację ale dopadli jeszcze kamerzystę.
     Zapadłą ciszę po dłuższej dopiero chwili przerwał Vanderberg.
- I co zrobiliście potem?
- Trudno to nazwać zorganizowanym wyjazdem. Powiedziałbym raczej, że uciekaliśmy w panice. Straciliśmy większość sprzętu, prawie wszystkie zebrane materiały...
- A co na to miejscowa policja?
- Miejscowa policja! - żachnął się Wyland. - Był pan kiedyś w dżungli?
- Tak.
- To wie pan, że tam nie ma policji!
- No ale w najbliższym mieście...
- Chryste, usiłował pan kiedyś z nimi współpracować?
- Tak - powiedział spokojnie Vanderberg. - Wiem, że to trudne, ale czasem jednak ci ludzie okazują się całkiem sprawni. Szczególnie kiedy w grę nie wchodzą narkotyki.
     Wyland syknął ze złością. Widać było, że drżą mu ręce i chce to ukryć bębniąc palcami w poręcze fotela.
- I co? Miałem ich ciągnąć wgłąb dżungli w poszukiwaniu zagubionego plemienia? Jakiś sierżant spisał protokół i tyle. Nie wyrazili żadnego zainteresowania. Bardziej obchodziło ich jakie kwity muszą wypełnić, żeby uprawomocnić wywóz zwłok.
     Vanderberg milczał bo Frost dał mu dyskretny znak. Wyland odrzucił fajkę na stół o wyplatanym z jakichś naturalnych włókien blacie i sięgnął po papierosa z leżącej obok czyjejś paczki. Widać było, że w tej chwili nie może pozbyć się myśli o zabitych kolegach. Niemniej wtedy nie zrobił niczego w sprawie śmierci swoich ludzi.