first sf, f & horror  polish  web  zine         numer 18        lipiec - sierpień 00


menu

wstępniak
kontakt
komunikat
galeria
literatura
interaktywna powieść
antykwariat / ogłoszenia
linki
erotyka
nagroda elektrybałta

dudek
dudek (2)
dydo
gierasimiuk
mason
rybicki
wróbel
zieliński

cebula
sędziak
ragnarok
blugenwitz


  Adam Cebula
  Skarpety






copyright © Adam Cebula


Jest dobrze: studentów nie ma, nie trzeba pędzić na zbitą twarz do roboty, czy gdziekolwiek, wakacje - w ogóle wiele nie trzeba. Jest dobrze, bo chcą moich tekstów. No, bez przesady...
     Miałem pomysł genialny: kolejny artykuł poświęcę kryptografii w świetle doniesień o projekcie Eshelon. Rzecz mi się wydała w sam raz na sezon ogórkowy. Ostro ruszyłem do roboty: na kryptografii znam się na tyle, na ile zmusza mnie do tego wykształcenie. Znaczy prawie wcale, ale... Jest pretekst, by posiedzieć przy komputerze. Wcześniej zakupiłem stosowne lektury: podjęte zobowiązanie - jest powód by zakopać się w książki.
     Skutki wpuszczenia się w robotę są następujące: napisałem kilka programów generujących ciągi pseudolosowe. Gryzie mnie sumienie, że w nienajlepszym stylu załatwiłem problem precyzji arytmetyki... Macie dosyć? Pewnie macie.
     Tak sobie pomyślałem. Niestety, nie mam talentu. Przykro mi. Rzecz bowiem nie w tym, by napisać kolejny kiepski program, ba precyzyjnie obliczyć, jakie jest prawdopodobieństwo złamania jakiegoś tam kodu: chodzi o to, by trafić w sedno... Wbrew pozorom, jeśli jakiekolwiek pozory są wbrew, potrzeba trafienia w sedno straszliwie narasta w sezonie ogórkowym. Ludzie nie mają ochoty wgłębiać się w wywody niewydarzonych do końca tekściarzy: chcą być zajęci niegłupią lekturą. Lektura niegłupia ma zaś to do siebie, że zamiast straszyć fachowym żargonem, zamiast powoływać się na znajomość czegoś, czego kochany czytelnik znać z pewnością nie może, mówi o co chodzi.
     Ja natomiast kocham chodzić opłotkami, robić różne niepotrzebne rzeczy. Całkiem dobrze tworzy mi się akapity, z których ewentualny recenzent (nikt poza nim nie będzie przecież czytał takich rzeczy) może wysnuć, jakże mi potrzebny wniosek, że ów recenzent nie zna się tak jak ja.
     W którymś momencie, gdy komputer w zadyszce krążył pomiędzy klawiaturą i programem produkującym kolejny ciąg pseudolosowy z okresem wyrażającym się jedynką z sześcioma tysiącami zer, tknęła mnie głupia myśl: może napisać coś... do poczytania?
     Zapewne skrzywienie zawodowe powoduje, że wydaje mi się, iż nie powinienem niczego gadać, (nie mam nic do powiedzenia) jeśli czegoś nie zmierzę, lub przynajmniej nie policzę. No ale są znaki na ziemi i w niebie, że takich tekstów, okupionych kopaniem po literaturze, obliczeniami, symulacjami komputerowymi, nikt nie czyta. Ludzie zasadniczo bowiem rzadko porozumiewają się za pomocą liczb, zaś cytowanie wzorów w prywatnej rozmowie kwalifikuje delikwenta do poważnego i szczerego dialogu z neurologiem.
     Z drugiej strony, ludzie: jak ja lubię sobie pogadać! O niczym.
     Cerowanie skarpetek jest jednym z najgłupszych zajęć, jakie sobie w dzisiejszych czasach można znaleźć. Para kosztuje, zależnie od jakości od złotówki (czasami można kupić od ulicznych sprzedawców i po 80 gr.) do najwyżej 5 zł *. Tych ostatnich nikomu nie radzę kupować, bo ekskluzywne są zazwyczaj na oko, a drą się nawet szybciej od tych tanich.
     Gdy byłem młody, nieprzejawianie większego zainteresowania szczegółami ubioru należało raczej do dobrego tonu. Facetowi wypadało interesować się wyłącznikami magnetycznymi, piłkami z bardzo dobrej skóry, pompami wtryskowymi, ewentualnie można było nosić długie włosy. W nieco starszym wieku natrafiłem na przedziwny rodzaj działalności zwany wspinaczką. W tej hmm... zabawie? Czy moknięcie i marznięcie na pionowej skalnej ścianie można nazwać zabawą? W każdym razie, by to przeżyć trzeba było się odpowiednio ubierać. Wszystko, co związane ze wspinaczką otrzymało techniczne i bohaterskie miano "sprzęt". Od tamtej pory zacząłem przejawiać pewnie bardzo elementarne i specyficzne, a jednak zainteresowanie KONSTRUKCJĄ odzieży.
     W czasach komunistycznych były takie bardzo kiepskie skarpety z materiału który sprzedawcy czasami nazywają elastil. Materiał był bardzo kiepski, bo nie przepuszczał w ogóle powietrza (choć wykonana z niego skarpeta, jak najbardziej) w jakiś sposób źle na stopy wpływał, a nade wszystko nie darł się. I to prawdopodobnie było najbardziej podejrzane.
     Z podobnej serii były dostępne damskie majtki, te tu i ówdzie bywają do dziś w użyciu. Łatwo je poznać gdy schną: różowe, wygląd połączonych worków, lub sławionych przez znakomitych poetów "barchanów". Wytrzymują nie tylko wyjątkowo silne narażenie na korozję biologiczną, ale także wszelkiego rodzaju nowoczesne proszki, nawet z rodzaju tych, co w swoim czasie potrafiły rozpuścić mi lakier na półce.
     Tym niemniej niechęć kobiet do tego produktu nie ma nic wspólnego z wyjątkową trwałością. Tu potrzebne jest wyjaśnienie: niektórzy mają nie wiadomo jakim sposobem utrwalony schemat myślowy: trwałe to dobre. Niniejszym informuję, że powyższe nie zgadza się z licznymi obserwacjami. Powróćmy jednak do różowych majtek. Rozważywszy roztropnie wszelkie ich cechy, trzeba stwierdzić, że sprzęt ten nadaje się tylko na wyjątkowo silny środek antykoncepcyjny, aczkolwiek grozi nieprzyjemnymi skutkami ubocznymi.
     Skarpety niestety oprócz wystawienia na równie silną korozję biologiczną podlegają narażeniom mechanicznym: drą się cholery po kilku praniach.
     Z nastaniem czasów dobrobytu, które objawiły się masowym wysypem ulicznych sprzedawców, gdy wejście w posiadanie towaru przestało być objawem wyjątkowej przychylności fortuny, a zwyczajnego posiadania odpowiedniej ilości gotówki, postanowiłem nabyć wreszcie większą ilość słynnych bawełnianych skarpet, które miały być tak znakomite, jak przedwojenne śniegi. Zapewne zadziałało proste prawo, że nikt dwa razy nie wchodzi do tej samej rzeki, skarpety podarły się po kilku założeniach. Nie mogąc pogodzić się z klęską postanowiłem poprawić sobie humor cerując je. Zawsze się można oszukiwać, że zrobiło się znakomity zakup, bo, co prawda towar rozpadł się przy pierwszym użyciu, ale, drobna reperacja przywróciła mu wartość.
     Niestety, bawełniane skarpety rozlatują się całkowicie i absolutnie. Po pewnym czasie, dzięki usilnym zabiegów konserwacyjnym zaczęły przypominać coś, co można zobaczyć w reportażach o katastrofach samolotów: na stalowy szkielet nakłada się ocalałe resztki wraku. Zastosowałem specjalną technikę: nić anilanowa do szycia tkanin technicznych. Kupiłem ją do zszywania elementów uprzęży, gdzie szwy muszą wytrzymać kilkaset kilogramów, by delikwent mógł wyjść cało. Rozwiązanie okazało się skuteczne, ale skarpety zdecydowanie przestały być bawełniane.
     Od tamtej pory staram się nabywać kiepskie, ze sztucznych tworzyw, tanie skarpety. By nie było wątpliwości, moje stopy mają się znakomicie, o ile tylko nie spuszczę sobie na nie imadła.
     Zawsze zastanawia mnie fakt, że obrzędowość związana z darciem pierza jest taka bogata. Było i opowiadanie o wszelkich wiejskich wirtualnych stworach (nawet widywano je podobno - o zasadniczej roli stwora wirtualnego, jaką jest strach przed nim nie nawet co wspominać), była konwersacja zwana obrabianiem, przepraszam za cytat z wczesnego Przybory, nie ma co ukrywać, dupy. Były tradycyjne kawały chłopców z sąsiedztwa. Generalnie darcie pierza pełniło rolę kulturalno-oświatową.
     Otóż cerowanie jest czynnością całkowicie samotniczą. Stare ryciny przedstawiają babcie w okularach, zawsze osobno, zawsze w skupieniu. Czy cokolwiek przeszkadzało w trakcie tej całkowicie mechanicznej czynności opowiedzieć, swojej kuzynce, co robiła sąsiadka na strychu z młodym takim czy innym dwa tygodnie temu? Widać coś przeszkadzało.
     W swoim czasie miałem inną temu podobną rozrywkę, która jednak nie posponowała mnie w oczach bliźnich w takim stopniu. Było to na oko nawet naukowe: skrobanie płytek drukowanych. Robiło się tak: najpierw trzeba było na papierze milimetrowym przygotować rysunek ścieżek, potem malowało się kawałek laminatu, punktowało poprzez ów projekt i już można było oddać się tej wyjątkowo nieproduktywnej czynności. Zdobywałem wprawę coraz większą, odnosiłem sukcesy w lutowaniu układów SMD, czyli tak małych, że nie powinno się to udać żadną miarą, aż przyszedł czas komputerów. Dziś rysunek ścieżek robi odpowiedni program, potem się to drukuje, laminat psika lakierem fotoczułym, czysta technologia, ani krztyny tego filozoficznego rzemiosła.
     Wyglądało to nader profesjonalnie: w czarnym pudełku trzymałem zestaw błyszczących narzędzi, specjalnie przygotowane grafiony, cyrkle kreślarskie, skalpel. Rezultat pracy był raczej mizerny, komplikacje związane z mnogością połączeń, zwłaszcza w układach cyfrowych nie wróżyły przedsięwzięciom dobrej przyszłości. W końcu sam musiałem położyć kres temu zajęciu, podczas którego można było tak mało uwagi poświęcać temu, co się wykonywało, zaś prawie całą moc obliczeniową przeznaczać na sprawy filozoficzne, czasami określane jako trele-morele.
     Minęło. Został remont skarpet. Nie trzeba czytać, nie trzeba koncentrować się na jakimś temacie, myśli biegną swobodnym strumieniem podświadomości, czy jak się to tam nazywa. Po kilku latach treningu przestałem się kłuć co chwilę, zszywać ze sobą przeciwległe ściany uniemożliwiając wetknięcie kończyny do zreperowanego odzienia.
     Ileż to refleksji przesypało się przez mą głowiznę podczas typowo damskiej czynności. Nad naturą jakości, jakości jako takiej. Wreszcie przyszło do prób skonstruowania matematycznego modelu jakości w oparciu o to. Niestety: przyszło mi stwierdzić z przykrością: jakość stała się manią w ostatnich czasach. Weź człowieku czasopismo komputerowe do ręki, a tu chlast: porównują masło z ogórkiem, procedura jak najbardziej naukowa, wyniki liczbowe, obiektywne i wychodzi że ogórek jest jednak ekonomiczniejszy od masła, natomiast masło smaczniejsze o dwanaście punktów.
     Niechcący zeszło mi znowu na Linuksa. Trzeba się pewnie pogodzić ze spolszczoną pisownią (nie x) i trzeba się pewnie pogodzić, że nowe fale entuzjastów muszą się przekonywać, że jednak to nie to samo co Window's: inaczej mówiąc, kiepsko wychodzi smarowanie chleba za pomocą ogórka.
     Od pewnego czasu zacząłem się poważnie zastanawiać nad sobą. Facet po 40 urodzinach powinien jakoś tak poważnie, żyć inaczej myśleć inaczej, jeśli ceruje skarpetki, to z jakiegoś powodu... Oczywiście można wybrać wyjście najbardziej honorowe i podarte skarpety wyrzucać. Jest to bez wątpienia dobra myśl, zwłaszcza, gdy na człowieka czeka kupa nie zrobionej roboty. Zostawiam więc te skarpety w cholerę, wytrę nimi silnik przy najbliższej okazji i zabieram się za poważne problemy. No i oczywiście klapa. Bo by robić trzeba wiedzieć, co chce się zrobić.
     Wiele lat temu postanowiłem zbudować gołębnik. Sprawa wydawała mi się prosta - miałem deski ze starej podłogi, kupiłem stosowną ilość odpowiednich gwoździ. Zarezerwowałem sobie trzy dni. Konstrukcja zdawała mi się nader uproszczona: wystarczyło odgrodzić kawałek strychu do najbliższej krokwi.
     Pierwszy dzień skończył się przybiciem dosłownie dwu desek. Była to nauczka na całe życie. Zdarzenie zupełnie trywialne: w praktyce okazało się, że trzeba podjąć całą furę decyzji. Nie jest bynajmniej tak, jak sobie na początku wyobrażałem, że zastanę warunki wymuszą na mnie rozwiązania. Gdy tylko złapałem za piłę, to zaczynałem się zastanawiać, co pocznę, gdy okaże się, że dobrze byłoby proces cięcia odwrócić...
     Później doświadczyłem jeszcze jednego zjawiska: gdzieś w połowie roboty okazuje się, że mieliśmy pomysł tylko na tę połowę roboty. Zawsze mi się zdawało, że tak charakterystyczne dla naszego polskiego krajobrazu kompozycje architektoniczne przedstawiające sztuczne ruiny ogrodowe "Siedziba Kowalskich w czasach Wczesnego Gierka" są przejawem wyjątkowego niezorganizowania. Dziś muszę przyznać, że moim dziełem są z nielicznymi wyjątkami właśnie taki "sztuczne ruiny".
     Siedząc nad skarpetami wymyśliłem, że to jest naturalna kolej rzeczy. Taka jest ekologia, nawet fizyka świata w którym przyszło nam żyć. Jest on bowiem owocem nieustannych prób. Im ich więcej, tym większa szansa, że zostanie odkryte rozwiązanie bliższe ideału. Co zaś jest ideałem, to diabli wiedzą. Ludzie odrywają ideały według własnych kryteriów, te zaś bynajmniej nie prowadzą do spełnienia innych warunków absolutu, które wymyślono przy innych okazjach.
     A tak w ogóle, to sprawa sprowadza się do tego, że trzeba się poważnie nad tym światem zastanowić, choćby przy cerowaniu skarpet. Im jestem starszy, tym wszystko okazuje się bardziej skomplikowane. Reguły, które były dobre dawniej, reguły wpajane, samodzielnie wymyślane okazują się, bynajmniej, nie do bani. To byłoby zbyt proste. One są dobre "w zasadzie". Sęk, w tym, że okoliczności które pasują do tego "w zasadzie" bywają ostatnio bardzo rzadko obecne.
     W całkiem niedawnych czasach można było wyrazić swoją sympatię do czyjejś osoby nosząc jej wodę do domu, albo rąbiąc drwa. Był sposób raczej niewątpliwy i mało kłopotliwy dla tego kogoś, komu szacunek się wyrażało. Dziś sprawy się skomplikowały. Nie chodzi nawet o poprawność polityczną. Sęk w tym, że by np. okazać się zwyczajnie koleżeńskim wobec pań w pracy, nie wystarczą dobre chęci, potrzebna jest znajomość zawartości menu "narzędzia", przepastnych czeluści katalogu "Rejestr" i nie ma ratunku skoro pan Ziutek pomógł, jak nie pomożesz, to sztuką jest wyjść na tylko niedouczonego, a nie nieużytego, któremu się nie chciało.
     Tym razem nie chodzi mi tylko o sprawy komputerowe. Prawda jest taka: człowiek światowy musi mieć pewien minimalny zestaw umiejętności. Jak go nie ma, wychodzi na nieświatowego. A to niesie już konsekwencje towarzyskie. Bywało dawniej, że prócz łaciny niezbędna była podstawowa wiedza o "robieniu szablą". Oprócz umiejętności wysławiania się po francusku, trzeba było znać reguły kaligrafii.
     Nad tym, czego wymaga się dziś zastanawiam się ciągle. Cerowanie skarpet, to dobry czas na takie refleksje. Sprawa jest bowiem dziwna: z jednej strony z sławni ludzi sukcesu chwalą się swą ignorancją we wszelakich sztukach zwanych naukami ścisłymi, z drugiej wypada, tak, dokładnie wypada umieć obsługiwać telefon komórkowy. Taki typ, jak ja, który nie nosi komórki, w początkowej fazie epidemii zwanej smyczą jest swego rodzaju inwalidą. Jest nawet nieuprzejmością nieposiadanie komórki. Oto komuś zechce się pogadać, albo stanie przed twoim domem, maszyna do komunikacji przydrzwiowej bzyczy, ale zamek nie puszcza. Gość się wkurza, bo zadzwoniłby do ciebie, ale ty komórki nie masz. Całkiem poważnie się zastanawiam: a może WYPADA mieć komórkę?
     Czy wypada posyłać komuś list w pdf? Ot kwestia pomiędzy techniką, a sztuką dobrego wychowania. Czy ktoś taki nie pomyśli, że szpanuje typ swoim Linuksem, choć z drugiej strony może się poczuć urażony brakiem polskich liter. Spotykane, doświadczone. Takie rzeczy już się zdarzyły.
     Technika płata nam niezłe psikusy. Powstają problemy z pewnymi utartymi i użytecznymi pojęciami. Ot choćby coś takiego, jak autor, oryginał, rękopis. Nastał czas komputerów i nie bardzo wiadomo, czy autorem jest ten co program uruchomił czy ten co napisał, jako, że rezultat uzyskać było bardzo łatwo. Nie można mówić o oryginalnym dziele w grafice komputerowej,** a rękopis, to rezultat wyłączenia prądu w całej dzielnicy.
     Do jakiego stopnia wypada podeprzeć się komputerem przy tworzeniu sztuki? Do dowolnego? Pytanie można postawić inaczej: czy odbiorca się nie wkurzy jak się dowie, jak to powstało.
     Pytanie brzmi i tak pokrętnie: nie bardzo mam ochotę wyjaśniać o co chodzi, a raczej podeprzeć się nim dla nadania czynności cerowania skarpet wymiaru mistyczno-filozoficznego. No bo jak coś sensu nie ma, to powstaje w człowieku skłonność do doszukiwania się drugiego dna. Jeśli ktoś uporem ceruje skarpety, to może i owszem coś nie tak z rozumem, ale u nas, zwłaszcza gdy czasy ciężkie, wszelkiego rodzaju wizjonerzy i pomyleńcy plotący od rzeczy bywają w wyjątkowej cenie.

kliknij tutaj (otworzy się osobne okno z opowiadaniem napisanym przez program komputerowy)

     Mam nadzieję, pisząc te słowa, że da się to zrobić tak: klikniesz sobie tutaj i wyniesie cię do Tekstu. Nie traktuj tego jako opowiadania. To eksperyment literacki. Diabli wiedzą czym dokładnie eksperyment literacki jest. Generalnie tak: coś kombinuje i patrzy, czy wychodzi cokolwiek. Zazwyczaj nikt nie ma pojęcia, co ma wyjść.
     To, co zobaczyłeś, dosyć dobrze wiąże się z cerowaniem skarpet. To jedna z rzeczy, co do której przyczyny powstania, powodu, dla której poświęcałem jej czas nie umiem podać. Podobnie, jak przyczyn cerowania. Otóż powiem Ci od razu: jest to zaledwie fragment wielkiej całości, to znaczy pliku tekstowego: czy jest jakąś całością, w innym sensie niż plik zakończony znakiem EOF nie śmiem twierdzić. Jest tam tego jeszcze z 200 kB. Ale spokojnie: nie napisałem tego, to zostało w większej części wygenerowane przez program.
     Tak, na marginesie: ręcznie (łepetynnie) czegoś takiego zrobić nie da. Trzeba by mieć pod ręką tablicę liczb losowych, maszynę do ToToLotka, albo coś takiego, co wyjdzie na to samo (kocham mówić wbrew gramatyce). Na ten chaos narzucone są pewne warunki, tam się zmienia częstość (psedoczęstość) występowania, pewnie, jak się zbiorę, i przedstawię program, będzie jasne czego. Mój cel był ściśle utylitarny: chciałem coś uzyskać, i wyszło, że najlepiej będzie zrobić to maszynowo.
     Czy mniej się narobiłem pisząc program, niż gdybym chciał to napisać ręcznie - nie wiem. W każdym razie: teraz chyba jest jaśniejsze moje pytanie: kiedy czytelnik się wkurzy? No bo autor (kto jest autor programu wiemy, ale tego od tekstu nie ma) nie czytał tego w całości. Fakt natomiast niekwestionowalny, że gdybym to napisał ręcznie to by coś innego znaczyło, niż zmajstrowane maszynowo. Gdy tzw. artysta, czyli człowiek nieszczęśliwy, albo po prostu cwany, albo, bywa, mądry, wykonuje tysiąc zdjęć własnego oblicza, jest to jakaś czynność symboliczna. Symboliczne znaczenie ma mamrotanie pacierzy, przekładanie paciorków różańca.
     Robienie tego przez maszynę sensu nie ma. Proszę, takie dziwo, pewne czynności dokonywane z tekstem na komputerze są całkowicie obojętne, np. wstawienie kawałka innego tekstu, natomiast automatyczne wygenerowanie kilkuset kB zakrawa na oszukiwanie czytelnika. Oto - proszę bardzo: fragment wygrzebany z przepaścistych podziemi wirtualnej przestrzeni i wklejony. Nie ma wątpliwości, że owe przemyślenia mają bardzo wiele ze skarpetami.
     "Otóż często się łapię na myśli, że ostatnio tworzy się suport techniczny dla tych, co nie nadążają. Okazuje się on zwykle skuteczny {średnio}. Przy tym bywa bardzo kosztowny. Samochód został zbudowany w dawnych już czasach dla tych, co odważnie pokonywali wielkie odległości. Owszem, arystokracja traktowała go jako przedmiot zbytku, coś, co świadczyło o bogactwie. Generalnie jednak najwięcej wysiłków inżynierów szło w kierunku polepszenia jego zdolności trakcyjnych. Do czego samochód jest potrzebny dzisiaj? Niektórzy nim gdzieś jadą, coś nim przewożą. Spora jednak część ludzi robi rzeczy, które dla mnie są w nie do pojęcia. Udaje się taki 2,3 km do centrum miasta i... musi zaparkować 1, 2 km dalej. Bo w centrum wielkich miast zazwyczaj nie ma miejsca. Gdy zsumować czas potrzebny na te wszystkie manewry, to okaże się, że szybciej byłoby... piechotą. Przy okazji można by poświęcić się rozmyślaniom na spacerze.
     Poniekąd można zrozumieć, że ludzie nie mają ochoty myśleć. Zazwyczaj taka nieplanowana przerwa w denerwowaniu się nieznajomością przepisów ruchu drogowego u innych użytkowników dróg publicznych kończy się refleksjami nad własnym życiem. To prawie nigdy nie jest przyjemne. Podjęcie ryzyka wyprawy na piechotę jest w dzisiejszych czasach nie tylko świadectwem sprawności fizycznej, ale także świadczy o tzw. kondycji w sensie bardzo poważnej pracy habilitacyjnej z historii filozofii, albo politologii. Zastanawiam się, na ile samochód jest lekarstwem na fizyczne lenistwo, a na ile rodzajem znieczulenia na ból przebywania z samym sobą. Na ile człowiek współczesny potrzebuje nieustannego potwierdzania swojego życiowego powodzenia. Na ile jest problem bolących nóg, nieprzyjemnego wiatru harcującego pod połami płaszcza, a na ile owej nieustannej pieszczoty kierownicy, ciągłego kontaktu z dorobkiem swego życia, który to metalowy dorobek waż y ok. 1,2 tony. Na ile jest to konieczność odizolowania się od otoczenia za pomocą zagłuszarki w postaci radia, na ile potrzeba spoglądania na innych ludzi jako na {pieszych}. Nawet jeśli maszerujesz od miejsca, gdzie ci się udało wetknąć tę swoją twierdzę na kółkach, tyle samo, ile musiałbyś przejść z domu, to jednak wówczas jesteś Kierowcą. Ty się przemieszczasz od, lub do samochodu. Oni, to piesi, nawet wtedy, gdy czekacie razem na zielone światło, razem mijacie ciężarówkę, która zatarasowała chodnik.
     Do czego jest telefon? W zasadzie do szybkiego informowania się o różnych ważnych sprawach. Już się o tym zapomniało, ale ja pamiętam, nawet w szkole mówiło się o tym, że przez telefon wypada mówić krótko i na temat. W tamtych czasach telefonów było jak na lekarstwo. Umiejętność krótkiego przedstawiania sprawy była niezbędna, by nie utrudniać życia innym. Dziś rzecz ogranicza się tylko do wysokości rachunku. W zasadzie nie wolno się czepiać.
     Dlaczego jednak ludzie "wiszą" na słuchawkach? Nie jest to, ani tanie, ani wygodne. Nie ma poczucia intymności, byle telefoniarz przy okazji naprawy urwanych drutów może wszystko słyszeć. Nie ma kontaktu z mimiką słuchacza. Dlaczego dwie panie, które mieszkają od siebie 300 m potrafią przegadać i godzinę? Czy one mają naprawdę tyle do powiedzenia? Oczywiście, plotkują, obgadują znajomych. Robią to, co zazwyczaj robiło się w maglu, przy trzepaku, w kawiarniach. Dlaczego marnują ludzie swoje pieniądze zamiast za tę samą sumę spotkać się przy dobrych ciastkach w kawiarni?
     Telefon jest suportem technicznym dla naszej dezorganizacji. Nie mamy czasu na nic, bo nie potrafimy sobie układać realnych planów działania. W rezultacie w pracy trzeba siedzieć po godzinach, do pracy się spóźniać, bo nie skończyło się robót domowych, a o spotkaniach z kimkolwiek nie ma mowy. Kolejnym krokiem na tej drodze jest komórka. Dzięki niej można zapomnieć wyłączyć żelazko, nie wyprowadzić psa, można odwołać spotkanie, gdy nam się odechce. Za kilka lat ludzie będą się zastanawiać, jak można było bez tego wynalazku żyć, jak to się działo, że wszystko się nie waliło?..."
     Napisałem to, jako kolejny zestaw refleksji o... LaTeX-ie. Jak stoi w polskiej książce o tym edytorze, gdy ludzie zaczną dyskutować na temat sensowności pisania w nim, lepiej milczeć.
     Podobnie lepiej milczeć na temat sensowności cerowania skarpet. A już miejscami byłem bliski udowodnienia tego. Puenta jest taka: życie roi się od czynności, których sens jest delikatnie mówiąc niejednoznaczny. Ich plonem bywają skutki uboczne. Wcale nie jest tak, że jak zaczniemy chodzić na piechotę po mieście, to będzie lepiej: to nie tak. Zapewne będziemy gdzieś tam wcześniej. A tak wogóle, to często trzeba zwyczajnie usiąść i pomyśleć.

* Reszta danych na ogół wiarygodna - ae. powrót
** na ogół - ae. powrót


do góry
menu