first sf, f & horror  polish  web  zine         numer 18        lipiec - sierpień 00


menu

wstępniak
kontakt
komunikat
galeria
literatura
interaktywna powieść
antykwariat / ogłoszenia
linki
erotyka
nagroda elektrybałta

dudek
dudek (2)
dydo
gierasimiuk
mason
rybicki
wróbel
zieliński

cebula
sędziak
ragnarok
blugenwitz


  Gin
  Literatura






copyright © Gin

e-mail: rej1@rej.com.pl



Notoryczne wysiadywanie po nocach przestało być dla mnie problemem dokładnie w chwili kiedy się z nim pogodziłem. Przy czym, zaznaczmy, nie chodzi o "wysiadywanie normalne". Jeśli ktoś nie kładzie się spać do trzeciej w nocy bo pracuje, czyta, ogląda telewizję czy dłubie w nosie to OK. Mam na myśli tych wszystkich, którzy, tak jak ja, budzą się o trzeciej, czwartej, piątej i nie mogą zasnąć. Cholera wie czy to nerwica, czy starość... Mniejsza z tym. Najpierw mi to przeszkadzało, teraz już nie. Pogodziłem się z tym zjawiskiem i momentalnie, zamiast utrudnieniem stało się to, w pewnym sensie przynajmniej, "esencją" mojego życia. W lecie bywa bardzo przyjemne, w zimie różnie... W lecie można obserwować wczesny wschód słońca, można się alkoholizować w znośnej temperaturze, można wreszcie wyjść z domu i poznawać ludzi, którzy mają ten sam problem. Dziwne postacie ze snu, krążące w różnych niesamowitych miejscach, w ciemnościach, szarościach przedświtu, w pierwszych promieniach letniego słońca, które pojawia się o czwartej na kompletnie opustoszałych ulicach miasta. Nie chodzi mi o policjantów, strażników miejskich (moich odwiecznych wrogów), śmieciarzy (tylko wtedy mogą sprawnie opróżnić kubły - potem korki paraliżują ich możliwości działania) ani dostawców (tu pozdrawiam pana Mietka, któremu parę razy pomogłem wyładować skrzynki z chlebem, a który za to uraczył mnie całą serią anegdot dotyczących "życia po życiu" - tak określają godziny przed świtem profesjonaliści... Chodzi mi o tych, którzy snują się w dziwnej, onirycznej atmosferze, po naprawdę pustym mieście. W czasie, kiedy ludzie stają się w podejrzany sposób uprzejmi, współczujący, gotowi do współpracy i rozmowy, kiedy można ich poznać, można im pomóc, można zrobić wiele dziwnych rzeczy. Nie wierzycie? Nastawcie budzik na czwartą i ruszcie w miasto. Jak napotkacie faceta ładującego skrzynki z piwem na zaplecze sklepu, podejdźcie i zaproponujcie kupno piwa. Na mur dostaniecie. Możliwe, że dodatkowo gość siądzie z wami na murku i też się napije. Spróbujcie zrobić to samo o godzinie siódmej. Zostaniecie zbluzgani... w najlepszym razie. Spróbujcie o świcie, albo tuż przed świtem pójść do restauracji. Zobaczcie ten słaniający się na nogach personel, klnący, że musi siedzieć po nocy bo paru pijanym ważniakom nie chce się wyjść i oni, biedni, muszą sterczeć na posterunkach mimo kompletnie idiotycznej pory. Podejdźcie do kelnera z zapuchniętymi z braku snu oczami i powiedzcie:
     - Stary, muszę coś zjeść (bez żadnego tłumaczenia, bez żadnych usprawiedliwień w rodzaju: "żona wyjechała i jestem głodny", "nie mogę spać bo mną telepie", ani nic w tym rodzaju...)
     Zawsze dostaniecie. Jeszcze poklepią was po ramieniu, czasem nawet nie każą płacić, czasem przysiądą się i pogadają.
     Spróbujcie złożyć tą samą propozycję o godzinie siódmej (jeśli o siódmej znajdziecie jeszcze jakąś czynną restaurację). Dostaniecie w ryj za te same słowa, które o czwartej spowodują coś zupełnie innego.
     Często zastanawiałem się co jest takiego w tym dziwnym, opustoszałym, nocnym mieście, co sprawia, że ludzie, których spotkacie uznają was nagle za "swojego", za członka ich specjalnej wspólnoty, za kogoś wyróżnionego, kto jest członkiem tajnego klanu. Dlaczego sprzedawca doglądający załadunku nowych towarów do swojego sklepu, o piątej, w sennym, rozproszonym świetle poświęci wam nawet pół godziny, a po ósmej będzie miał dla was co najwyżej zawodowy, obojętny uśmiech. Dlaczego przed świtem jesteśmy ludźmi dla ludzi, a potem już tylko bezosobowym tłumem. Jest nas za dużo? Czy też może to jakieś resztki atawizmów z czasów jaskiń - "W nocy musimy się trzymać razem, żeby przeżyć... a w dzień wiadomo... to już można w ryj i z kopa w jaja". Nie wiem, ku której teorii skłaniam się bardziej. Może jednak wielka liczba... Moralność oblężonego mrowiska? Już Gombrowicz pisał, że nie jesteśmy w stanie ogarnąć odpowiednio wielkich liczb. Człowiek idący plażą, widząc jednego przewróconego na plecy żuczka, pomoże mu stanąć na nogi, widząc kilkaset żuczków w potrzebie, przejdzie obojętnie obok, widząc kilka tysięcy żuczków... zacznie je deptać. Czy to samo jest w mieście? Dlaczego, zanim jeszcze tłum wylegnie na ulice zostaniemy potraktowani jak swoi, jak rodzina, a potem jak wrogowie, agresorzy, żołnierze obcej armii?
     Coś dziwnego dzieje się z naszą psychiką. Spróbujcie sprawdzić sami. Proponuję przeprowadzenie następującego doświadczenia: wstańcie (w lecie) przed czwartą: magiczny świat z Xięgi Bałwochwalczej Szulca (chłopak chyba czuł podobnie). Tajemnicze zjawiska, jakby spoza realnego świata, dziwni ludzie, jakieś niesamowite myśli w głowie...
     A potem wstaje słońce i nagle, po upływie dość krótkiego czasu zamieniamy się znowu w istoty skończenie logiczne: co muszę jeszcze przygotować na dzisiejsze spotkania, czy mam dostatecznie dużo benzyny w baku, żeby załatwić wszystkie zaplanowane sprawy, czy o niczym nie zapomniałem, czy na pewno mam zapisany numer telefonu i godzinę, kiedy mam dzwonić w interesach, czy... czy... (jakaś cząstka magii jednak pozostaje) Czy jutro też będzie noc?
     Spokojnie. Będzie, będzie. Wszyscy wkurwiający was ludzie zamienią się nagle w "swoich", w członków waszego klanu, w braci gotowych stanąć za plecami by chronić w potrzebie i, jeśli tylko nie zasną, będą wam bardzo sprzyjać...
     Do zobaczenia więc w kolejnej mrocznej krainie.

     P.S. Autor nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności (moralnej ani prawnej), jeśli któryś z Czytelników zwiedziony powyższym tekstem nie rozpozna w nocy regularnego bandyty i zarobi kijem baseballowym.


do góry
menu