Vanderberg Club

Działy stałe:
spis treści
wstępniak
stopka
kontakt
komunikat
galeria
literatura
interaktywna...

Interaktywna powieść - rozdział 16

copyright © All Members of the "Vanderberg Club"

antykwariat
linki
erotyka
chat

Literatura:
Baranowska & Landowski
Dudek
Kostrzewa
Kowalski
Rybicki
Wróbel
Ziemiański

Publicystyka:
Cebula
Landowski
Sędziak




N

iski, ciemny samochód Horrocksa czekał już z zapalonymi światłami i pracującym, podgrzanym silnikiem. Vanderberg zajął miejsce obok kierowcy.
     - Nie zgubimy jej? - spytał zapinając pas.
     - Zaraz zgubimy... - porucznik wydął wargi ruszając jednak dość ostro. Na szczęście pogrążone w mroku ulice były puste. Poza możliwością poślizgu, wpadnięcia w płynący w poprzek strumień czy niebezpieczeństwem wjechania w któreś z grasujących o tej porze stad zwierząt nie groziło im przynajmniej zderzenie się z innym samochodem. - Nie mogę jechać
     zbyt blisko tej dziewczyny bo zorientuje się...
     - Wątpię - przerwał mu Vanderberg. - Jest w takim stanie, że... - teraz sam się zawahał. - Zresztą nie wiem.
     Horrocks przełączył silnik wycieraczek na wyższy bieg. Ich gumowe pióra pracowały teraz z najwyższą szybkością na jakie je było stać ale i tak woda zalewająca przednią szybę tylko z trudem pozwalała się zorientować w otoczeniu.
     - Widzisz ją?
     Vanderberg przyłożył do oczu okular ciężkiego noktowizora. Umieszczony w nim automat pokrywał czernią światło reflektorów samochodu, neonów i gdzieniegdzie jeszcze jaśniejących witryn sklepów. Natomiast pokryta odblaskową farbą bransoleta zegarka Dakar, który podarował jej kilka godzin wcześniej błyszczała jak reflektor w wizjerze aparatu.
     - Jest kilkadziesiąt metrów przed nami.
     Dziewczyna na wpół szła wpół biegła tuż przy murze ciągle w tym samym kierunku. Vanderberg nie mógł dostrzec szczegółów ale miał wrażenie, że ona doskonale wie dokąd idzie. Instynkt? Intuicja? Nie miał ochoty na roztrząsanie wszystkich możliwości.
     Jego własny, prywatny plan zdawał przebiegać pomyślnie. Pamiętał jak Dakar opowiadała mu podania o tym, że członkowie plemienia czują zew w ekstremalnej sytuacji. źe potrafią odnaleźć się w obcym, nieprzyjaznym terenie, nie kontaktując się wcześniej ze sobą. Wszystko wskazywało na to, że może miał rację sądząc, iż tkwi w tym jakiś cień prawdy. Miał nadzieję, że wprowadzona w trans, w hipnozę, wcielona do poprzedniego życia, nie wiedział jak to nazwać, Dakar odnajdzie właściwą drogę i wskaże mu choć ogólnie, miejsce pobytu wędrującego plemienia. Bo w to, że na zorganizowanym przez Devine'a seansie stanie się coś niezwykłego nie wątpił pamiętając wszystko co zaszło podczas wizyty u czarownika. Nie wiedział co myśleć o zdolnościach dziewczyny. Już dawno zgubił się w meandrach coraz bardziej dziwnej sprawy, w której brał udział, instynkt jednak podpowiadał mu, że coś lub ktoś w tym wszystkim nie jest przeciwko niemu. źe dziwne ostrzeżenia, wbrew kpinom Frosta, mogą mieć swój ukryty s ens, ale też, że jest w tym jakaś luka, wąskie przejście, które być może pozwoli mu posunąć się dalej. Nie, nie zwariował jeszcze i nie uwierzył w Boga Deszczu ale też nie zamknął się na głucho w skorupie poglądu, że wszystko da się jakoś wytłumaczyć, każdą sprawę można wyjaśnić racjonalnie i właściwie nie dzieje się nic niezwykłego, któremu to poglądowi hołdowała reszta ekipy, z wyjątkiem Wade'a może. Dla Vanderberga dużo bardziej przekonywujący był fakt, o którym wspomniał Wyland. Ciekawiła go obecność tego białego wśród członków plemienia. Nie, nie sądził, żeby tamten był kluczem do wyjaśnienia absolutnie wszystkiego, że tajemniczą śmierć zadawało jakieś opracowane przez niego urządzenie na infradźwięki... Nie, nic tak prostego, ale...
     Horrocks zwolnił nagle. Dziewczyna przystanęła pod okapem utworzonym przez zręby konstrukcji podtrzymującej kolejowy wiadukt. Rozglądała się wokół czy węszyła... Tego nie można było zobaczyć. Po chwili jednak ruszyła znowu szybkim ni to marszem ni biegiem.
     Horrocks przyspieszył trochę, żeby nie zwiększać dzielącego ich dystansu.
     - Ciekawe czy ktoś doceni moje poświęcenie - westchnął ciężko. - Cholera, nie spałem od wielu godzin, harowałem jak osioł, a teraz, w jedynej wolnej chwili jaką mam od tygodni, zamiast leżeć w łóżku uganiam się za jakimiś mirażami.
     - Spokojnie. Jak odnajdziesz tych ludzi, których porwano razem z wagonem metra dadzą ci medal.
     - Wątpię.
     - W medal?
     - Nie. W to, że ta dziewczyna pomoże nam ich odnaleźć.
     Vanderberg opuścił na kolana ciężki noktowizor.
     - Mam nadzieję, że wskaże nam chociaż miejsce gdzie należałoby ich poszukiwać.
     Horrocks zerknął w bok ale we wnętrzu samochodu było zbyt ciemno, żeby dostrzec wyraz jego twarzy.
     - Nie wierzę w czary.
     - Ja też...
     Porucznik roześmiał się o mało nie wpadając w poślizg.
     - Mam nadzieję, że nikt z moich zwierzchników nie dowie się w czym biorę udział - mruknął.
     - To brzmi jak udział w zbrodni...
     - Bo to jest zbrodnia. Zabójstwo dokonane na zdrowym rozsądku.
     - No nieee... W takim razie jak nazwiesz ludzi, którzy stworzyli to miasto, tego cholernego molocha, nad którym nie są w stanie zapanować. W razie jakiegokolwiek mocniejszego kryzysu...
     - Oni też nie kierowali się rozsądkiem. W działaniach grupowych a do tego rozciągniętych na przestrzeni tylu lat nie można kierować się niczym. To wychodzi samo z siebie.
     - Jeśli mi powiesz, że sieć kanalizacyjna wyszła sama z siebie...
     - Nie, nie, no... Ktoś ją oczywiście zaprojektował do cholery. I to nie jeden człowiek ale setki czy tysiące na przestrzeni lat. Ale to taki sam kompromis jak całe miasto. To, że ludziom wydawało się, że żyją w czymś trwałym to tylko efekt złudzeń, które wpojono im przez cały system edukacji. To, że szlag trafi jakąś aglomerację, nie ma znaczenia dla ludzkości.
     - Nie ma?
     - Właśnie. Czy kogoś na przykład w Moskwie obchodzi tak naprawdę to co się z nami dzieje? Oglądają sobie wiadomości siedząc wygodnie w fotelach i ani im do głowy nie przyjdzie postawić się w naszej sytuacji. Ich miasto jest "trwałe". Jeszcze w to wierzą.
     - A może jednak deszcze ustaną na czas?
     - I miasto ocaleje? Nie ma szans - Horrocks w ślad za dziewczyną łagodnie skręcił w jakąś przecznicę. - Tu już naprawdę nic nie działa. Nic nie funkcjonuje sprawnie. Próbowałeś się gdziekolwiek dodzwonić ostatnio?
     - Tak.
     - Ach, ten twój komórkowy aparat. No dobrze - Horrocks potrząsnął głową. - Niektóre nowinki techniczne jeszcze działają, ale reszta... Tylko pozory są najtrwalsze - wskazał świecące się neony. - Bo to akurat najprostrzy mechanizm.
     - Ale ciągle jeszcze dostajemy prąd.
     - Tak. Dociera gdzie nigdzie. Gwardia jednak jest już przygotowana do ewakuacji.
     - Poważnie?
     - Nie chcą tego za żadne skarby. W dziurę w budżecie federalnym, którą spowoduje ewakuacja miasta, może wpaść sam prezydent. Ale niedługo już mogą nie mieć wyjścia.
     - Cóż, mamy pecha.
     - Nawet nie wiesz jak wielkiego. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nasza katastrofa nie jest widowiskowa. Nie sprzedaje się dobrze w telewizyjnych wiadomościach. Gdyby to był potworny pożar, który pochłonął tysiące ofiar i wszystkie budynki, albo chociaż trzęsienie ziemi... Wtedy na pewno poruszyłoby to serca tak zwanej opinii publicznej. Zorganizowano by pomoc społeczną. Współczucie ludzi dla naszego nieszczęścia umożliwiłoby rządowi uruchomienie funduszy, z których później nie byłby rozliczony i... Naprawdę, najgorszym z nieszczęść jest zdychanie powoli, na raty, bez fajerwerków czy choćby milionów ofiar. My naprawdę kończymy się niewidowiskowo.
     - Przesadzasz.
     - Tak? To może wytłumaczysz mi dlaczego wszystkie ekipy telewizyjne nagrywają sceny walk w "odciętych" dzielnicach i helikopterową ewakuację ofiar wypadków drogowych? Akurat te dwie rzeczy są najmniej groźne w tym wszystkim. Ale za to są śliczne. Pięknie komponują się z innymi przerażającymi wiadomościami na ekranie telewizora. Nikt natomiast nie szuka istoty problemu.
     - A ty znasz tą istotę?
     - Ja? - Horrocks zamyślił się na chwilę. - Czy ty naprawdę nie widzisz, że tak naprawdę nikt nie panuje już nad żadnym ze stworzonych przez nas samych dzieł? To cholerne, wspaniałe, supernowoczesne miasto kończy się tylko dlatego, że przez parę tygodni pada nieprzerwanie deszcz. Tylko deszcz! Do cholery, nawet nie mamy powodzi. Nie trzeba. Mechanizm rozsypuje się sam pod byle naciskiem. To...
     - Czekaj - Vanderberg wyregulował noktowizor. - Zatrzymała się.
     Horrocks zwolnił trochę.
     - Co robi?
     - Pochyla się nad czymś. To chyba pokrywa włazu do studzienki.
     - Zdejmujemy ją?
     - Tak, do cholery. Oni muszą być gdzieś w pobliżu.
     Horrocks dodał gazu wjeżdżając na chodnik i zahamował ostro tuż przed pochylonym słupem latarni. Obaj jednocześnie otworzyli drzwi ale porucznik wyskoczył pierwszy. Vanderberg szamocząc się z ciężkim noktowizorem spóźnił się o ułamek sekundy. Już na zewnątrz, w strugach deszczu klął widząc Horrocka bezradnie pochylającego się nad otwartym włazem.
     - Wymknęła mi się... Cholera, prawie ją miałem ale... Jest taka zwinna.
     - Szlag! - Vanderberg wyszarpnął z kieszeni małą latarkę. - Wezwij jakichś ludzi. Ja biegnę za nią.
     - Sam?
     - Nie możemy dopuścić, żeby spotkała tych pieprzonych Indian - opuścił nogi wgłąb ciemnej studzienki usiłując odnaleźć klamry.
     - No to pójdę z tobą.
     - Jeden czy dwóch to bez różnicy. Musisz kogoś ściągnąć! - stopy Vanderberga odnalazły nareszcie oparcie. - No nie ma na co czekać! Połącz się z kimkolwiek! - krzyknął opuszczając się w dół.
     Musiał mrużyć oczy z powodu odprysków kropel przeraźliwie zimnej wody rozbijających się o ściany. Schodząc po omacku zapadł się po kolana w muliste dno kanału. Gdzie jest Dakar? Nie słyszał jej kroków. Ruszył w lewo bo wydawało mu się, że zauważył tam jakiś ruch. Złudzenie? Szczur? Przystanął po kilkunastu krokach. Nie, tam ktoś szedł. Będąc dalej od wylotu studzienki rozróżniał wyraźnie chlupiący dźwięk. Sunąc rękami po ścianach ruszył dalej. Dno na szczęście zmieniło się. Dalej co prawda brnął po kolana ale już w wodzie, nie w mule. Zapalił malutką laryngologiczną latarkę ale nikły promień światła niewiele mógł mu pomóc. Jasny szlag! Jego wspaniały plan sypał się już na wstępie. Dakar być może pokazała im rejon, w którym mogli koczować członkowie plemienia. Ale tutaj należało ją zatrzymać za wszelką cenę. Kontakt dziewczyny w tym stanie z Indianami nie mógł skończyć się dobrze. Vanderberg przyspieszył kroku. Wąski promień światła bar dziej przeszkadzał mu niż pomagał. Być może d oskonale nadawał się do badania gardła pacjenta, szukania dziurki od klucza w ciemnej klatce schodowej, czy zamka od drzwi zaparkowanego z dala od latarni samochodu.
     Tutaj jednak nie przydawał się praktycznie na nic. Vanderberg brnął w wodzie przystając co chwilę, żeby zorientować się w dobiegających go odgłosach. W ten sposób tracił dystans ale była to jednocześnie jedyna szansa. Nie mógł dostrzec dziewczyny. Wreszcie zdecydował się. Zgasił latarkę chowając ją do kieszeni i przyspieszył nagle jedną ręką sunąc jak dotąd po ścianię a drugą trzymając wyciągniętą przed siebie, żeby osłaniała twarz w wypadku natrafienia na jakąś przeszkodę. Przystanął dopiero po kilkudziesięciu krokach. Miał wrażenie, że zbliżył się trochę do uciekającej dziewczyny. Ruszył znowu jeszcze szybciej. Potykał się, chwiał na nogach a każdy jego krok wzbudzał prawdziwe fontanny wody, ale czuł, że zmniejsza dystans dzielący go od Dakar. Wydawało mu się, że ciemność wokół nie jest już absolutna. Uniósł rękę osłaniającą oczy. Tak, nie mylił się. Z przodu widział wyraźną poświatę. Mógł już odróżnić zarysy ścian, zręby betonowych dźwig arów, cień dziewczyny...
     Przyspieszył jeszcze, prawie biegł, jeśli można nazwać biegiem to na co pozwalało podłoże. Widział już wyraźnie rząd brudnych, mrugających świetlówek pod sklepieniem. Zdobył się na jeszcze jeden wysiłek. Dakar jednak zatrzymała się nagle, tak, że wpadł na nią o mało nie przewracając do wody. Z trudem odzyskał równowagę, złapał ją, ale dziewczyna nie próbowała się wyrywać. Stała nieruchomo, w jakiejś dziwnej pozycji, jakby skurczona w sobie, czy pochylona do skoku i drżała coraz mocniej.
     Vanderberg dopiero teraz podniósł głowę. Tuż przed nimi korytarz rozszerzał się przechodząc w dość duże podziemne pomieszczenie porośnięte gęstymi, lśniącymi teraz od wody krzakami. Kilka świetlówek to zapalało się to gasło, niezależnie od siebie, sprawiając, że cały obraz drgał jak w puszczonym w nieregularnym rytmie stroboskopie. Tuż pod dziko rozrośniętymi gałęziami, w zmiennym ciągle cieniu rzucanym przez poruszane spadającymi z góry kroplami liście kryło się kilku Indian. Vanderberg przygryzł wargi. Jednak Frost miał rację. Zobaczył ich. Znalał ich i zobaczył na własne oczy. Boże... Praktycznie nagie ciała lśniły nasmarowane tłuszczem. Widział ich prymitywną broń i ciemne, zacięte teraz twarze. Po chwili zobaczył coś jeszcze. Pod przeciwległą ścianą leżało dwóch białych. Dwóch mężczyzn, jeden w poplamionym, wymiętym garniturze a drugi w swetrze. Sprawiali wrażenie osób skrajnie wyczerpanych, może torturowanych nawet. Jeden z& nbsp;nich, uniesiony na lewym łokciu rysował coś palcem w błocie.
     - Powtarzam wam - mruczał - to jest stała wystawa, stała ekspozycja... Wejście wygląda o tak - ubłocony palec kreślił jakieś zawiłe linie. - On tam na pewno jest. On tam jest, powtarzam. Idźcie i sprawcie. On tam jest. NASA pilnuje go ale... - mężczyzna urwał nagle idąc za wzrokiem kucających pod krzakami Indian. Z niedowierzaniem patrzył na stojących u wylotu korytarza Dakar i Vanderberga. Jego oddech stawał się coraz szybszy. - Ja... - głos zawiódł go na moment. - Ratunku! - krzyknął nagle. - Ratunku! Pomóżcie mi! Niech ktoś zawiadomi policję! Ja już... - urwał skonsternowany brakiem jakiejkolwiek reakcji.
     Dakar przestała drżeć, wyprostowała się nawet i stała teraz zupełnie nieruchomo. Vanderberg obok również bał się nawet głębiej odetchnąć. W jego umyśle, jak w kalejdoskopie, przesuwały się teraz wszystkie obrazy, wszystkie zdjęcia ofiar jakie widział, i których śmierć spowodowało to dziwne zjawisko. Indianie również trwali nieporuszeni. W drgającym ciągle świetle jedynymi wyraźnymi punktami w ich sylwetkach były białka oczu.
     - Ratunku... - jęknął mężczyzna pod ścianą. - Pomóżcie mi. Błagam, zróbcie coś! Proszę...
     Vanderberg, który nie przewidział gonitwy w kanałach nie miał przy sobie swojego pistoletu. Jego dłoń, milimetr po milimetrze sunęła w stronę kieszeni kurtki, gdzie schował pojemnik z gazem. Wiedział, że to śmieszna broń ale nie zamierzał jej użyć. Chciał mieć choć iluzoryczne zabezpieczenie, coś co dawałoby mu choć pozór pewności siebie kiedy zacznie mówić. Teraz jednak bał się przerwać ciszę.
     - Zróbcie coś - jęczał mężczyzna pod ścianą. - Nie zostawiajcie mnie... - usiłował podnieść się co nie szło mu sprawnie. - Nie zostawicie mnie, prawda? - uniósł się na nogi. - Pomożecie mi... - chwiejąc się ruszył do przodu, zrobił kilka kroków i właśnie chciał rzucić się biegiem kiedy jeden z Indian wbił mu w brzuch ostrze kamiennego noża. Mężczyzna zachwiał się i runął na kolana podpierając się obiema rękami. Dłoń Vanderberga zacisnęła się na pojemniku z gazem ale ten sam Indianin zauważył jego ruch. Uśmiechnął się szyderczo podnosząc do ust drewnianą rurę dmuchawki. Mierzył dokładnie w szyję. Zatruta strzała!!! - Vanderberg sprężył się do skoku już jednak, w tym samym momencie wiedząc, że jest za późno. Usłyszał świst nadlatującego pocisku czując, że nie jest zdolny wykonać nawet najmniejszego ruchu. To koniec! W irracjonalnym odruchu chciał chociaż zamnąć oczy. Dakar błyskawicznie podniosła rękę. Niewielka, kilkunastocentymetrowa strzała wbiła się jej w przedramię. Vanderberg chciał chwycić ją, zrobić opaskę zaciskową, zrobić cokolwiek, żeby trucizna nie przedostała się wyżej ale dziewczyna była szybsza. Lekko wyszarpnęła strzałę z przedramienia, podniosła ją na wysokość twarzy, jakby przyglądając się zakrwawionemu ostrzu a potem nakłuła sobie nos przebijając go na wylot. Skonsternowany Vanderberg stojąc obok nie widział dokładnie ale miał wrażenie, że na twarzy Dakar pojawił się uśmiech. Natomiast uśmiech Indianina znikł nagle.
     Klęczący na środku mężczyzna powoli uniósł głowę. Jęcząc podniósł się na równe nogi usiłując powstrzymać ubłoconymi dłońmi cieknącą krew. Potem zrobił chwiejny krok w stronę wylotu korytarza. Coś poruszyło się w karzakach w najodleglejszym kącie podziemnego pomieszczenia. Vanderberg spojrzał w tamtym kierunku ale nie mógł dostrzec całej sylwetki. Spomiędzy gęstych liści wynurzała się tylko rzeźbiona maska. Widział wyraźnie wprawiony na wysokości czoła kamień. Właściciel maski musiał leżeć albo kucać pochylając głowę. Otoczone wyrytymi głęboko symbolami oczodoły znajdowały się nisko nad ziemią. Nie można było dostrzec oczu ale wydawało się, że patrzą teraz wprost na chwiejącego się na nogach człowieka z ciągle tkwiącym w jego brzuchu nożem. Rozległ się jakiś dźwięk. Coś jakby nagle pękła szklanka albo ktoś nadepnął na puszkę z cieniutkiej ale hartowanej stali. Ranny mężczyzna nagle zmienił się na twarzy.
     Wydał odgłos jakby miał wyżygać swoje wnętrzności. Jego ciałem targnął potężny parkosyzm rzucając go w tył na drugiego, leżącego ciągle pod ścianą jeńca. Z ust, nosa, uszu i oczu ofiary lała się krew. Było jasne, że już nie żyje. Gdyby nie krew jego twarz należeć mogła należeć do kogoś śpiącego, ale stojący ciągle bez ruchu, jakby sparaliżowany w stuporze Vanderberg wiedział, że widzi właśnie sposób zadawania zagadkowej śmierci, który tak dręczył Frosta i całą ekipę. Syndrom wywróconych wnętrzności.
     Zwłoki poruszyły się nagle. To drugi mężczyzna, wyrwany z omdlenia usiłował się podnieść. Nie zdążył nawet wyciągnąć rąk. Znowu rozległ się dźwięk jakby pękającego szkła i straszny, dobywający się z samego dna wnętrzności odgłos. Maska poruszyła się wykonując półobrót. Ciemne oczodoły mierzyły teraz w kierunku wylotu korytarza. Vanderberg nie patrzył jak druga ofiara opada na ziemię. Od ponad sekundy już naciskał zawór pojemnika z gazem choć wiedział, że paraliżująca struga nie może przebyć nawet połowy dzielącej ich odległości. Dakar podbiła mu rękę. Zrobiła krok do przodu zasłaniając go tak, że nie mógł widzieć już maski. Słyszał tylko ten dźwięk. Odgłos pękającego szkła. Dziewczyna drżała coraz bardziej jakby walcząc z napierającym na nią ciężarem. Drażniący odgłos rozległ się znowu. Potem jeszcze raz. Ramiona Dakar dygotały coraz mocniej, słychać było jej uderzające o siebie zęby. Potem zaczęła się cofać. Vanderberg również zrobił krok do ty łu ale złapała go i pchnęła tak mocno, że zatoczył się pod ścianę i o mało nie upadł. Dziewczyna wycofywała się coraz szybciej. Wydawało się, że jest u kresu wytrzymałości ale jej ręka, którą znowu chwyciła ramię Vanderberga miała siłę jak u zawodowego boksera. Szarpnęła nim znowu i trzymając tak, żeby był zasłonięty jej ciałem popchnęła do tyłu. Zrobili kilka kroków zanurzając się w mrok korytarza. Dakar wyrwała strzałę ze swojego nosa odwróciła się błyskawicznie i pchając przed sobą Vanderberga zaczęła biec. Ten potknął się kilkakrotnie potem jednak jakoś złapał rytm chwycił ramię dziewczyny i przeciągnął ją przed siebie. Nie widział w ciemności jej twarzy. Czuł jednak, że coś nagle stało się z nią, coś co sprawiło, że straciła swą zadziwiającą sprawność. Słyszał jak jęknęła uderzając o niewidoczną przeszkodę, jak zwalnia nie mogąc poradzić sobie w ciemności. Zdawało mu się, że płacze.
     - Kto... Kto tu jest?
     - Dakar? To ja...
     - Boże, gdzie ja jestem? Gdzie my jesteśmy?! Powiedz mi co się stało?
     Vanderberg odwrócił się spoglądając do tyłu. Na szczęście nie mógł już dostrzeć drgającego blasku jarzeniówek. Zatrzymał się pozwalając dziewczynie złapać oddech.
     - Dakar...
     - Boże, dlaczego tu jest tak ciemno?! Powiedz mi gdzie my jesteśmy?!!
     - Spokojnie... Spokojnie... Uspokój się już - powtarzał jak dziecku. Nie miał pojęcia jak wyjaśnić jej wszystko. Sam chciałby, żeby ktoś powiedział mu o co tu chodzi. - Już dobrze, dobrze... - obejmował ją czując, jak drży.
     - Ja... Tam! Tam jest jakieś światło.
     Vanderberg odskoczył wyszarpując z kieszeni miotacz gazowy. Ale odgłos pospiesznych kroków dobiegał ich z przeciwnej strony. Policyjne latarki rozpraszały mrok korytarza.
     - Hej! Kto tu jest?
     - Horrocks?
     - Vanderberg? Masz ją?
     Kilku biegnących za porucznikiem policjantów świeciło im prosto w twarze.
     - Jak ją złapałeś?
     - Słuchaj - Vanderberg nie mógł znaleźć odpowiednich słów. - Tam... Tam są - wskazał kierunek ręką. - Spotkaliśmy tych cholernych Indian!
     - Co?
     Policjanci za plecami Horrocksa spojrzeli na siebie.
     - Są tam. Przynajmniej część z nich. Było też dwóch ludzi, pewnie tych co zaginęli wraz z metrem. Zabili ich na moich oczach.
     - Chryste... Psiakrew! Zaraz się do nich dobierzemy!
     - Stój tu, do jasnej cholery! - Vanderberg chwycił Horrocksa za klapy. - Czegoś takiego nie widziałeś w życiu. - ciągle nie mógł uspokoić oddechu. - Pamiętasz zdjęcia ofiar w kanałach?!
     Widziałem to! Widziałem jak to robią.
     Horrocks siegnął po krótkofalówkę niesioną przez jednego z policjantów ale przypomniał sobie coś i cofnął rękę.
     - Daj mi swój telefon - powiedział zaciętym głosem. - To dużo pewniejsze w podziemiach.
     - Co chcesz zrobić?
     - Daj mi swój telefon, do jasnej cholery!!!
     - Nie pójdziesz tam chyba z kilkoma posterunkowymi...
     - Telefon!!! - ryknął Horrocks sam sięgając do kieszeni Vanderberga. Szarpali się przez chwilę.
     - No, psiakrew, nie pójdę tam przecież... teraz - porucznik zdobył nareszcie aparat. Wyciągnął antenę i szybko wystukał numer.
     - Z komendantem. Natychmiast! - zaciskając zęby słuchał czyjejś odpowiedzi. - To wyciągnij go z łóżka i niech przyjeżdża! Powiedz mu, że mam ich. Wiesz kogo...
     Vanderberg wyjął z kieszeni chustkę i podał ją Dakar, żeby mogła zatamować sobie krew płynącą z przekłutego nosa. Dziewczyna zdziwiona zauważyła ją dopiero teraz. Delikatnie, opuszkami palców dotykała brzegów niewielkiej rany. Pomógł jej a potem razem opatrzyli rękę. Vanderberg raz widział już taką ranę w dżungli. Widział jak ją zadano i widział jak ofiara zmarła po kilkudziesięciu sekundach. Z jakichś przyczyn jednak trucizna zdawała się nie działać na Dakar.


kontakt z autorem   na górę   spis treści