Kowalski

Działy stałe:
spis treści
wstępniak
stopka
kontakt
komunikat
galeria
literatura
interaktywna...

Fugazi czyli spierdolona sytuacja

copyright © Kowalski

antykwariat
linki
erotyka
chat

Literatura:
Baranowska & Landowski
Dudek
Kostrzewa
Kowalski
Rybicki
Wróbel
Ziemiański

Publicystyka:
Cebula
Landowski
Sędziak




N

awet się nie zastanawiała, zresztą nie było na to czasu, po prostu wzięła i odgryzła mu palec. Gdyby ktoś ją zapytał, jak to się stało, do końca nie umiała by tego wyjaśnić. Zresztą, nawet nie było by co, po prostu, wzięła i.
     Przecież mogła.
     Każdy ma prawo się bronić, gdyby znalazł się w podobnej sytuacji.
     Ale nie ja. Ja już się poddałem. Teraz tylko czekam, co ona, czy i w ogóle, zrobi ze mnie? Daję jej takie prawo, nic nie chcę, niczego nie oczekuję, nic nie mogę jej zrobić, ale ona, proszę bardzo... wszystko.
     Patrzę, słucham, mimowolnie poddaję się, czekam, co dalej nastąpi.
     Ale ona...
     Teraz siedzi - jak gdyby nigdy nic - zrobiła mi kawę i jeszcze krząta się w kuchni. Dopiero przed chwilą wyszła z łazienki, z jeszcze mokrymi, rozpuszczonymi włosami, którymi potrząsa w dół, susząc je delikatnie palcami.
     Nie używa suszarki, bo jak mówi, to rani jej włosy; rano, rankiem [myśli tylko o tym, werbalizując swobodnie przesuwa myśli, skacząc z jednej na drugą, dogania wymykające się sensy], tylko delikatny letni wiatr, lekki zefirek potrafił by być tak czuły jak ona tego by chciała.
     A przecież jest stanowczo zbyt zimno, dopiero minęło Trzech Ogrodników i Zośka, która zawsze jest zimna i odpychająca. Zupełny brak wyczucia ze strony pory roku, pomimo szumnie nazywających się miesięcy, to wiosna właściwie nawet jeszcze się nie zaczęła.
     Oczywiście, jest już nie do wytrzymania zielono, wszystko rwie się do życia, kłuje w oczy w niewytłumaczalnym pędzie, żeby tylko zdążyć, zapłodnić, ale wydaje się , że już wcale nie ma po co, do czego.
     Pozostają więc palce...
     No właśnie.
     Wróciła, przyniosła kanapki. Za dużo jak na nas dwoje, ale nie protestuję. Zrobiła mi też herbatę.
     - To bez sensu, tak kawę i..., ale od czegoś trzeba zacząć - mówi.
     Siada naprzeciwko i patrzy. Zatrzymuje rozmowę i wlepia się we mnie, tymi swoimi ogromnymi czarnymi oczami. Są tak wilgotne i świdrujące, jak gdyby za chwilę coś z nich miało wystąpić, nastąpić, wylać się z nich na zewnątrz i pochłonąć mnie i świat. Wydaje się, że jest jakimś tajemniczym rodzajem Gorgony, czy też Meduzą, która hipnotyzuje, otacza zapachem, jaki przynosi z łazienki.
     - No, jedz - mówi. Nie pogania ale stanowczo daje do zrozumienia, że...
     Chyba nie po to tutaj przyszedłem.
     Uśmiecha się, a potem nie. Znów się porusza.
     Mówi. Ja chyba cały czas milczę, zresztą ciężko by było mi mówić z pełnymi ustami. Chleb rozciąga się w ustach jak guma, smakuje jak gówno, którym w końcu będzie, jak glina, którą w końcu się stanę, pomimo tylu starań, pomidora, skrawków wędliny i wiórków sera gdzieniegdzie.
     Ale to nie o tym jest ta historia, nawet nie o tym jak wtedy odgryzła ten palec. Każda obrona jest dobra, gdy ktoś w twoim mieszkaniu nie ma wobec ciebie słusznych zamiarów.
     Zresztą przyszyli. Też coś. W Ameryce to jednemu przyszyli siusiaka. Zresztą tego farfocla obcięła mu go jego własna, bo nie dość się zachowywał, czy też zajmował, cokolwiek albo nie nią. Nie wiem, do końca, ale wiem, że ucięła. Wzięła nożyczki firmy Solingen, rewelacyjne zapewne, zrobione z najlepszej hartowanej nierdzewnej stali i już. Ciach, po sprawie.
     Potem mu przyszyli. Wyleciał bez gaci za okno. Nie wiem, czy on, czy ten jego fiut, ale fakt, że się znaleźli i pobiegł prosto z tym flakiem w ręce, tak, że zaraz na pogotowiu, amerykańskim, bo przecież nie u nas, znowu go do tego przyszyli. Teraz gra w filmach porno, ale tak naprawdę nie wiadomo kto, on czy ten jego, fiut.
     Właściwie to nie mam jej nic do zarzucenia, kanapa, kanapka, wszystko wygląda wyśmienicie i chyba tak nawet smakuje. Zresztą, z pewnością i ona też. To tylko ja nie mam smaku. Nie potrafię się do niej, odpowiednio się za nią, zabrać. Nie potrafię rozpoznać tego co dobre i piękne. Nie potrafię też tego zrozumieć.
     Nie mam już niczego, ani nic poza tym... Znów wszystko spierdoliłem po prostu, do końca.
     Moja wina...
     - Właściwie to czego ty ode mnie chcesz?
     - Nie wiem - odpowiadam, zresztą zgodnie z prawdą.
     Chciałbym zatrzymać czas, tak jak to ona potrafi ale ja tego nie umiem. Nie potrafię...
     - I po to tu do mnie przyszedłeś?
     Zastygam w słup soli.
     - Boisz się? Czegoś?
     Nie odpowiadam. Czas pędzi przed siebie, każda chwila ucieka bezpowrotnie, przede mną.
     A ona? Powinna czy już zaczęła się bać? Czego? Wygląda na to, że nie...
     Zarzuca nogę na nogę, zapala papierosa. Potem jakby lekceważąco, nieledwie, wyciąga paczkę w moją stronę. Obserwuję ją, teraz jest moim aniołem... Ale odmawiam.
     Wie, że nie zapalę. W ogóle nie palę. Ja płonę. To mi w zupełności wystarcza. Ale ona? Nie ma przecież z tym nic wspólnego. Zaciąga się. Porusza wargami. Zamyka, mruży oczy. Wchłania cząsteczki węgla i truje się na całego, wbija sobie gwoździa w płuco. Chciałbym być tym papierosem. Chciałbym ją całować, zaraz, pocałować tę popielniczkę, mierzwić jej endodermę, wymieniać się z nią płynami, wstrzymać produkcję insuliny i poznać wszystkie jej bakterie, ale nie mogę - czy to z powodu kanapki, nie mogę, nie chcę, nie potrafię?
     A ona? Zastanawiam się, gdy wciąż próbuję przełknąć tę mieszaninę i ślinę się. Z pewnością.
     Przez chwilę coś z pewnością widziała, przez te na wpół przymknięte, dymem zamglone, przymknięte oczy, na pewno nie mnie, ale coś zupełnie innego, bardziej interesującego, może... marzy. Zawsze się marzy o czyś innym. O czymś innym, nigdy o tym co tu i teraz.
     - Co? - odzywa się wreszcie po chwili uobecnionej nieobecnością. Wypuszcza dym w stronę chmury mojej pozbawionej wyrazu twarzy, tak że ten obraz całkiem mi się teraz rozpływa. Wymyślam na poczekaniu inny ale się nie przyjmuje, nie trwa. Wyrywa mnie z niego jej konkretny głos.
     - Na dziwki przyszedłeś i nawet się nie umiesz zabawić?
     Nie. Nie wiem. Nie wydaje mi się.
     Chciałbym jeszcze spróbować tylu smaków, dotknąć rzeczy, zobaczyć tyle miejsc, o których wiem, że na pewno nigdy ich nie zobaczę...
     - I co? Co ci w tym przeszkadza?
     Uciekam. Mówi się, że się ucieka wzrokiem, tak naprawdę ucieka się całym ciałem, całym sobą.
     Oglądam pudełko Marsów, lajtów, czytam: zawartość nikotyny; napis: Minister Zdrowia... wywołuje raka i choroby serca. Może bym się przestraszył, tego raka, gdybym sam nim nie był.
     - Co? Coś... - odpowiadam.
     - Coś... Co? - próbuje się tego dowiedzieć.
     Wcale nie chce mi się tłumaczyć. Nie widzę sensu, nie mam powodu, nie mam, to najważniejsze, nie mam czasu, albo inaczej - ja mam czas, ale mam go coraz mniej. A tyle straciłem, że nie jest do odrobienia. Chcę czuć, ale nie mogę. Mam chęć i żądzę, które już nigdy nie zostaną zaspokojone.
     Nie zauważyła, że jakoś naturalnie przeszliśmy ze sobą na ty. To było z góry ukartowane.
     - No, i co? - znowu przewraca oczyma. - Będziemy tak sterczeć? Bo ja naprawdę to lubię, co robię...
     - Co? Aha...
     No, lubię się pieprzyć.
     Więc to prawda.
     A wiesz, mówią że diabeł ma dwa penisy...
     Wszystko jak w najczarniejszym śnie, ostatni promień nadziei gaśnie, jeszcze jedno zdanie i będę jak zdmuchnięta świeca, fugazi, jak ćma z na śmierć popalonymi skrzydłami.
     No, to zaraz sprawdzę... Z ciebie taki diabeł.
     Obserwuję jej ręce, usta, wszystko jest już na jak najlepszej drodze, kiedy chwyta mój wzrok
     - Dlaczego się tak na mnie patrzysz?
     I znowu... Spierdolona sytuacja. Kiedy to było? W piątek. Trzynastego? Wczoraj. Jakakolwiek data nie ma znaczenia. Może to dopiero nastąpi? Jakkolwiek liczy się tylko teraz, obrzezane z każdej chwili przed i po, marzeń, wspomnień, nieznośne, nieustające trwanie. Niebyt, niby byt.
     A dzisiaj wszystko jest znowu przeze mnie.
     Moja wina...
     Ale czy jestem, czy [nim] nie jestem, to [absolutnie] nie ma żadnego znaczenia. Wszystkie historie są na tyle prawdziwe na ile znajdzie się osoba chętna by w nie uwierzyć. Osobna osoba. Ponieważ wszystko co opowiada się sobie jest prawdą, redukowalną do własnego ja. A to jakie by nie było zawsze jest prawdziwe.
     Więc, nie jestem diabłem, a ona? Zawiodła - się, na mnie. Wszystko przez jakiegoś skurwego syna, którego nawet nie znam, nigdy nie poznam, cały misternie wykuty plan, na nic.
     Nigdy już do niej nie wrócę, nie wraca się przecież dwa razy do tej samej rzeki, nie ma drugiego takiego samego pieprzenia, nie wsadza się przecież dwa razy...
     Nie będę o tym pamiętać. Ciekawe tylko jak długo? Najchętniej wsadziłbym kutasa do jakiejś lodówki, zamroził na zawsze, zapomniał. Właściwie to tylko powietrze i głód, pragnienie i żądze, z tego właśnie utkana jest moja uboga, pozbawiona znaczenia egzystencja. Wszystko poza tym nie istnieje, jakieś złudzenia, kopie bez rzeczy. Uzależniłem się od życia, za bardzo, jak każdy zresztą, walczę z nim, tylko śmierć może mnie uwolnić od tego mimowolnego nałogu.
     Ostatecznie - rozwiązanie kwestii - ogólnoludzkiej. Nagle przestać. Być, czy rozpłynąć się, rozwiać? Zresetować ? Czy miało by to jakieś znaczenie i czy mogłoby istnieć jakieś potem skoro zabrakłoby punktu odniesienia?
     Jestem [na to] za słaby. Więc czekam. Jeszcze czekam. Przyglądam się, coraz bardziej zdziwiony, jak wszyscy biegają z zasłoniętymi oczami, zupełnie nadzy, starzy i brzydcy do kresu dna, żałośni, mijając mnie uśmiechają się złośliwie, życzliwie wytykają palcem. Nie wiedzą, że są równie paskudni, może nawet bardziej ode mnie.
     - Popatrz synu - pokazują. - To ten, sprowadził do miasta...
     - Diabła?
     - A może nawet i sam - zły...
     No i co z tego? Nie zaprzeczam, straciłem zbyt wiele czasu żeby to wymyślić, tak, że nie mam czasu prostować tej historii. Poza tym nieznośnie swędzi mnie krocze, jakaś nabrzmiała żyła, którą uaktywniły nieznane geny, daje teraz znać o sobie. Na niej skupia się cała moja uwaga. Nie mogę się nawet pomerdać bo zadrapałbym zaraz się do krwi. I do tego ta krwawa sraczka, subtelny szczegół. To są już ostatnie dni, tak że nie warto się tym przejmować, wcale.
     Moja wina.
     Od czego się to wszystko zaczęło? Daty można umiejscowić z pewną dozą dokładności, ale zawsze będzie to jakiś wybór. Każdy przecież interpretuje fakty jak mu wygodnie, lub w takiej kolejności, w jakiej mu one są dane. Nikt nie wie wszystkiego, nikt też tak naprawdę nie wie, co kryje się pod z pozoru błahą rzeczą, tak jak w piosence - wszystko wydaje się takie same, a przecież wszystko jest inne.
     Więc, kiedy?
     Czy wtedy, gdy napisałem pierwszą stronę?
     Zanim zaniosłem ją do redakcji Tygodnika Koneckiego? Być może już wtedy wysiadł na stacji, a może przyjechał wcześniej? Być może tylko przewidziałem ten fakt? Takie antycypacje zdarzają się przecież... Być może przyszedł do nas, jak chcą niektórzy dopiero teraz, prosto z północy, ze stolicy, siedliska zła i rozpusty, współczesnej Sodomy i Gomory, zupełnie przypadkiem w swej drodze na południe, w poszukiwaniu końca świata?
     A więc zasada predestynacji Augustyna, czy nieoznaczoności Heisenberga?
     To nie ma znaczenia kiedy. Stało się i to jest fakt. I jak by na to nie spojrzeć jest w tym kawałek mojej winy, przynajmniej jej duże prawdopodobieństwo. Gdybym miał wróżyć ze stolca, swojego, zwyczajem starych druidów nie dał bym sobie żadnej szansy, nawet godziny.
     Nie muszę, ból zwalnia mnie od podejmowania tego typu decyzji, jakichkolwiek, mnie już ten temat po prostu nie dotyczy. Podpisałem cyrograf, metrykę urodzenia z pozostawioną pustą rubryką, datą śmierci. Zresztą każdy podpisał, tylko nie każdy wie, co podpisywał.
     Zadziwiające, jest to, że jednak żyję, nadal, jakby na przekór, chociaż wszyscy położyli już na mnie lachę, lekarze, rodzina , znajomi...
     Teraz każdy swobodnie może napluć mi w twarz. A ja tylko, jak w znanym cytacie, nadstawię drugi policzek. Podsunę usłużnie obolały tyłek do skopania, a potem jeszcze uśmiechnę moją cierpiętniczą twarz, uśmiechnę się i powiem, po stokroć, dziękując setny już raz...
     Moja wina.
     Jak zrekonstruować te fakty? Sam nie wiem. Nie wiem czy to ma sens, czy uda mi się przypomnieć wszystko do końca, do samego początku. Może mam syndrom Kafki? Pewniej syndrom Koro. Dobry stary Franz, miał taki genialny plan, ale ten dupek Brod spieprzył mu go, dokumentnie. Mnie nic takiego nie spotka, palę wszystko w chwilę po tym zaraz jak to napiszę. Palę każde zdanie, które spływa z moich ust, każde słowo, które spada na zaszargany i wynędzniały papier; przyjmie wszystko nim spłonie. Pali mnie ogień piekielny i ten który tylko osmalił mi palce, i stopił paznokcie smaląc ręce po łokcie, jest śmieszny, brak mu porównania z tym wewnątrz; najgorsze nie jest to że czuje się ból, najgorsze przychodzi wtedy kiedy już nie czuje się nic, czyli nie wiadomo co, bo wszystko czuje się tak samo, jakby już niczego innego nie było. Wtedy nie ma znaczenia, czy to jest ból, czy rozkosz, nie ma miłości bez cierpienia, jeżeli przestaje się rozróżniać, wtedy nie ma już nic... I to jest najgorsze. A takie jest moje życie, oczywiście od pewnego momentu.
     Dlatego muszę zacząć od środka, mogę nie zdążyć zebrać wszystkich myśli, albo od końca i od początku, żeby tylko zbliżyć się do sedna, przecież i tak, nigdy, nie uda mi się przekazać całej prawdy.
     Zbieżność faktów jest zagadkowa. Bolek istnieje naprawdę, wcale go nie wymyśliłem. A może istniał przedtem zanim go wymyśliłem? Może w ogóle nie istniał? Teraz wpełzł w moje myśli. W każdym bądź razie nie da się go teraz wymazać z pamięci, usunąć z historii, na to jest już stanowczo zbyt późno.
     Bolek nie ma palca. Dokładniej mówiąc, Bolek nie ma palca u lewej ręki i nie ma go już od jakiegoś czasu. Od jakiego, dokładnie nie mam pojęcia, tego jeszcze nie wiem albo nie zdążyłem wymyślić. To nie ma znaczenia. Przecież go nie zapytam. To bardzo drażliwe pytanie mogę do woli zadawać innym. Wtedy to już nie będzie aż tak drażliwe pytanie. Może nawet będzie stosownie na miejscu, w nieobecności Bolka można nawet nieobecność palca obrócić w żart.
     Zupełnie inaczej, gdy jest. Kiedy stoi obok...
     To tak jakby w mojej obecności zapytać, czy nadal mam tę krwawą sraczkę...? Niestosowność nie jest kategorią opisu... Wszystko ma swoje miejsce, na wszystko kiedyś przyjdzie czas, co mi tam, komu, ja i moja obolała dupa...
     Bolek jest pierwszym okazem jaki widzę, kiedy się pojawia jest osobą, która wychodzi ze środka, wypełza na wierzch historii, opuszcza prześmierdły loch sali teatralnej domu kultury i skupia na sobie całą moją uwagę. Za nim snują się jego kurwy, realne i wyimaginowane, marzenia i to co mógłby mieć, co jest zaledwie na wyciągnięcie ręki. Cały jego świat składa się ze swoistej mieszanki fantazji i rzeczywistości, kurestwa i moralności , pół na pół, raczej z rzadka, częściej w innej proporcji.
     - Kurwa, gdzie idziesz?
     Zaczepia mnie.
     - Zostaw - mówię.
     - Śmierdzisz wódką.
     - Nie twoja sprawa, psi synu.
     - Pierdol się.
     - Nie masz nastroju? Znowu talent cię męczy?
     - Zostaw.
     Kim jest? Kim tak naprawdę jest Bolek? Kim jest, że tak sobie od razu pozwala?
     Moim najczarniejszym snem, cieniem który wyłania się zawsze w najbardziej niestosownym momencie i pożera mnie z całą swoją jak najbardziej materialną dosłownością. Odbiera mi wolę i robi ze mnie co chce. W pewnym sensie jest innym aspektem mojej osobowości, który ma nade mną pełne władanie. Jest moim niewolnikiem, który sprawuje nade mną pełną władzę. Inaczej niż w piosence Depeche Mode...
     - Chodź - łapie mnie za rękaw. - Chodź czarci miocie. Mam tutaj na sali dwie dziwki w sam raz dla nas. Możemy się nimi podzielić, pójść zaraz na górkę, albo obok, tu zaraz, załatwimy sprawę w krwawiarni... Nie chcesz się dzielić? Możemy razem w kwartecie. Zapewniam cię, że owszem bardzo są chętne.
     Sypie słowami. Zalewa mnie nimi, tak że już nic nie rozumiem. Kiedy mówi nachyla się i czuję od niego czosnek, kobiece piżmo, które jeszcze ciepłe trzyma w dłoniach, a które wygarnął jeszcze w ciemnościach sali, i które unosi się teraz, i miesza się w ciepłym powietrzu zapachem, starganej z nagła, zleżałej mierzwy.
     - I co?
     Ile mogę powiedzieć? Tyle? Tyle więcej? I tak wiem, że cokolwiek zrobię, zrobię to co zaproponuje, bo przy nim nie istnieją inne możliwości, obecność Bolka wyklucza wszelkie stany pośrednie...
     - Kurwy? - Już widzi, że zgadzam się, że mnie ma, trawi, pochłania.
     Stoimy pod kolumnami. W środku kończy się operetka, na zewnątrz sypie się grecki portyk, lokalne władze w gali przeglądają się w sobie, jedni w drugich, jak w lustrze, które w tym przypadku wydaje się zbędne, miejscowi notable, mężowie żon, wszyscy ci., którzy nie trawią wiedeńskiego walca, lub słoma wystaje im z butów, są nieprzytomnie obecni.
     - No, kurwy - mamrocze Bolek. - Kurwiaszcze, bo jakże by inaczej. Nic nie rozumiesz?
     - I operę lubią?
     Zawiesza głos. Szepce konfidencjonalnie.
     - Same dziwy. Jak najbardziej!
     Nie wiedziałem.
     Nie wierzę mu, nie wierzę jak psu, jego opowieść jest nazbyt mętna by dać jej wiarę. Musza to być jakieś niezłe kaszaloty. HIV albo syf, na jedno wychodzi.
     - Usta milczą, dusza śpiewa.... Rozumiesz, no, wtedy organy, tego... - robi jednoznaczny gest ze splecionych w kółko dwóch palców, jednego mu brakuje, dlatego pomaga sobie innym z drugiej ręki - pracują najbardziej.
     Potem językiem pokazuje jak i opowiada, o tym co się stało w Zaciszu. Zawsze o tym opowiada. Nie chodzi o to, że tam był, że w tym uczestniczył. On zawsze o tym opowiada, po prostu tak jest. I w niczym to nie zmienia faktu, że sam fakt jest już jakby mniej faktyczny. To co dotyczy Bolka zawsze jest nieco przybliżone, przybliżone ale jak najbardziej konkretne, bo Bolek jest po uszy zanurzony w materii, jako hydraulik, elektryk, jako murarz, tynkarz, czy też cokolwiek innego, co robi, a co nie ma jeszcze nazwy, ma z nią styczność, ma ją w swoich rękach.
     Dlatego nie wiem czy wierzy w to, co opowiada, chociaż robi to tak, że można się nabrać. Te bajeczki są przeznaczone dla kobiet, to swego rodzaju przynęta, historie tego typu jak ta, kiedy to, będąc w wojsku skakał bez spadochronu, albo że za jednym razem potrafi zadowolić tyle kobiet... ile ma palców u obu rąk.
     Z każdą chwilą coraz mniej, a ile naprawdę? W obecności kobiet zmieniają się w macki. Przysysa się nimi, żeruje na nich jak pijawka, nie puszcza dopóty, dopóki się nie nasyci. Naprawdę niewiele mu trzeba. Kto by zliczył te jego wirtualne orgazmy...
     Ale ta historia o Zaciszu jest całkiem inna. Kiedy o tym mówi gasną mu oczy, widać , że na nic nie poluje, że coś go męczy, widok, chwila, cokolwiek innego, że nie zastawia sieci, ale, że sam jest spętany, jest i nie potrafi się z tego uwolnić.
     - Słyszałeś ? - zaczyna.
     - Nie podoba mi się. Strasznie wyją... - odpowiadam.
     - Nie - przerywa. Wiem, że on jest już gdzie indziej, w wąskim przejściu, w bramie na osiedle, na którym mieszka.
     A potem, cedząc zdania, powoli, jak przez rzeszoto, przedziera się od słowa do słowa, rwąc zdania i szczękając zębami, wcale nie z zimna, ale...
     - Był wczoraj, konusie, tak jak ciebie teraz widziałem. Mówię ci, padalcu jeden, że on tam był. Wszedł do środka. Przed barem się zatrzymał. Zośka Tadeuszowa wtedy stała. Loki sobie rozpuściła. Przegląda się w lustrze, otwiera pepsi, nalewa piwa, wino dzieli na szklanki, Wisienkę, Mocne, Arizonę, same markowe, wiesz, słone paluszki na zakąskę daje, a on nic, stoi i nic nie bierze. Mało to szurniętych przychodzi? Pomyślała. A on dalej nic, jak by go tam wcale nie było. Stał tak z pół godziny może, jak Albaniec jakiś, tak, że ona prawie już o nim zapomniała. I nikt na nie niego nie zwracał uwagi, jakby z powietrza był. Dopiero jak ten napój zobaczył, czerwoną oranżadę, to się poruszył, ożywił się trochę. Maniek sobie ten napój zamówił, żeby po wiśniówce zgagę przepić. Ręce mu się trzęsły, bo chyba się od tego picia w końcu przeziębił. Ledwo sobie bidul postawił, stęknął wreszcie i usiadł, i już jak zawsze miał zacząć cholerować , jaka to z jego starej hetera, ksantypa, czy jakoś tak, a ten mu się przed nim ustawił i nic, stoi. Wlepia się w te jego oranżadę na stole, aż szklanka zaczęła dygotać. No to już się Heniutek wściekł, chciał podnieść i przypierdolić, bo przecież jakoś trzeba było tę jawną zniewagę odeprzeć.
     - No i co?
     - Jajco. Stoi i dalej się na te szklankę patrzy. Rozumiem jakby tam przecier jakiś ze spirytusem, proste, albo mama z tatą, ale tam woda zwykła była tyle, że z bąbelkami, bo jak mówiłem, strasznie Maniek bekał i wpierw musiał sobie przelać gardło.
     Bolek teraz nachyla się jak sęp i jakby, wyczekując na dogodny moment dodaje.
     - Już go miały chłopaki kosą przeżegnać, bo to taki typ dziwny był, cały na czarno jakby ze stypy, albo prosto z pogrzebu, na czarno ubrany i w kapeluszu. Kto teraz w kapeluszu chodzi? Ale jemu tylko się dwa pingpongi w oczach zaświeciły, rozwarł paszczę, do góry, że wszyscy zastygli w zdumieniu no i, nie wiem jak ci to powiedzieć, cała ta oranżada wyleciała do góry ze szklanki i wpadła mu prosto do gardła.
     - Wciągnął?
     - Nie , ona sama, tak jakoś... hyc.
     - Pierdolisz.
     - To bym musiał dupą ruszać. Diabeł, mówię ci, ten co...
     - Chuj, nie diabeł. Opowiadasz...
     - To by nie miał kopyt.
     - Tak mówią?
     Moja wina. Jeżeli w Zaciszu. Jeżeli gdziekolwiek. To teraz, jest już za późno...
     Zresztą, bez znaczenia. Ja wiem. Wiem i to wystarczy...
     Nie wszyscy wszystko wiedzą, dzisiaj nawet jasne sprawy tumanią, głuszą myśli. Gdyby się tak zastanowić, nawet to, co oczywiste jest względne.
      Do jakiego stopnia można mieć wgląd w przyszłość? Zajrzeć pod podszewkę rzeczywistości, podejrzeć kolejność następstw?
     Nie wierzę, że rządzi nami jakaś ogólna zasada predestynacji, to że życie jest ułożone od samego początku i tylko czas wszystko po kolei wywleka. Że dąży się do jakiegoś celu... I można to zobaczyć.
     Bzdura.
     Przecież nawet tan wróżka pedał z Kornicy mimo, że twierdzi, że potrafi, to i owo. No i może mu to się nawet udaje, czasami [każdemu coś kiedyś wychodzi, mnie na przykład właśnie wyszły hemoroidy]. Chociaż przyjeżdżają do niego ministry ze stolicy, nawet on gubi się w sprawach najprostszych.
     Przecież ten jego przydupas, Maniuś, ten który z nim razem mieszka [ciekawe który z nich sprząta i gotuje?], robi go w trąbę jak chce. A przecież on, jako wróż roku, takie oczywistości powinien wiedzieć. Tytuł do czegoś zobowiązuje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Przecież...
     A oni? Muszą bardzo się kochać i musi to być wielkie uczucie, skoro Maniuś co jakiś czas znika na parę dni męczyć pytę gdzie indziej. Kiedyś, nie było go parę takich chwil, może dłuższych, więc Ryniek ocipiał, bez reszty.
     Bez miłości dostaje białej gorączki, z tęsknoty, przyduchy, czy z wielkiej namiętności, bo nie ma gdzie wsadzić, zakisić ogóra. Wiercił się po całej wsi, zaglądał, nie wytrzymał wsiadł w samochód i pojechał do Końskich, szukać ukojenia w mieście, ale gdzie by w takiej pipidówie znalazł godnego partnera, chociaż mówią, że dyrektor jednego ogólniaka, i owszem, jest taki, no, ale może on nie w jego typie? Bo blondyn?
     Wrócił, pił, trzeźwiał i rzygał na przemian, klientów zapuścił...
     Prawie już był na progu okresowej zapaści, kiedy wrócił Maniuś, w stanie wcale nie lepszym niż on.
     - Gdzieś był? - zapytał wróżka.
     - Trzeba se było karty postawić, byś wiedział - odparł oskarżony o zdradę Maniutek.
     Musze wyjść, iść, zdobyć coś do jedzenia.
     Pójdę do Sezamu, albo do Biedronki, tam można przetrwać najprościej. Nie to, że taniej, tam najłatwiej przekąsić coś od razu na miejscu. Da się wynieść, ale mnie wiele nie trzeba, jestem w takim stanie, że mi nie robi różnicy, serek, bułeczka, czasami coś grubszego. Raz udało mi się wykraść ze sklepu meksykańską mrożonkę, z horteksu. Zjadłem ją zaraz na surowo, bez rozmrażania, na parkingu przy targu. Nie miała smaku, to znaczy smakowała, jak wszystko inne. Nieważne...
     Tylko dlaczego ludzie tak się na mnie patrzyli?
     Mówią, musisz jeść, bo jak nie będziesz jadł to umrzesz. Ale przecież jak będę jadł to też umrę, to tylko kwestia czasu, komfortu, sposobu w jaki to zrobię.
     Dlaczego nikt nie zauważa odwrotności tej sytuacji, że żeby zjeść trzeba sczeznąć? To znaczy coś musi umrzeć, żeby w ogóle dało się zjeść. Trzeba to zabić... Albo zmartwić. Wszystko sprawia przykrość.
     Dlatego chciałbym spróbować jeszcze czegoś żywego, naprawdę. To byłoby o wiele ciekawsze, gdyby wszystkie stworzenia mogły połykać siebie nawzajem, w całości. Mogłyby wtedy żyć w ciemnościach wnętrzności, poruszać te wszystkie skomplikowane mechanizmy, napędzać systemy, zamiast na ślepo, bez sensu spalać się w mitochondriach. Z radością tańczyłyby taniec marsza kiszek, który grał by im reggae Marleya...
     Oczywiście najlepiej w takim przypadku miałby słoń od wewnątrz porośnięty drzewami, ale to już inna historia.
     Ta jest inna. Kiedy się zaczęła? Kiedy zaczął się ten lokalny [globalny] koniec? Koniec świata, cywilizacji? Czegokolwiek i jakkolwiek to nazwać, po prostu koniec?
     Napisałem opowiadanie i zaniosłem je do redakcji, a oni je wydrukowali. Nic się nie stało. Ale to nie było opowiadanie. Co to było? Zapalnik, lont, trucizna z opóźnionym działaniem? Nie wiem. Ale z pewnością coś było, chociaż nie mogę odnaleźć tego numeru, w którym to zamieścili, pamiętam te chwiejne litery i rozdarte serce na okładce. A może już nie zdążyli wydrukować? Redakcję zamknęli tuż przed wyborami... Ale dlaczego? Nie wiem...
     Moja wina. Nic nie pamiętam. Trochę zmyślam. Próbuję wymyślić kogoś, kto by choć trochę mnie rozumiał, kochał, czasem odezwał się, poczęstował czymś, dobrym słowem. Cokolwiek pozytywnego.
     Nie mogę. Nie chodzi o to, że nikogo takiego już nie ma, nawet nie mogę nikogo takiego wymyślić.., po paru sekundach, jak się tylko rozejrzy i tak odejdzie zanim napluje mi w twarz.
     Albo powie:
     - Ty głupi chuju!... - co i tak, w porównaniu z resztą, będzie nawet łagodnym określeniem tego czym jestem...
     Wszyscy, których kochałem...
     Moja wina...
     Opowiadanie. Też.
     Od tego się wszystko zaczęło, przynajmniej dla mnie. Teraz mnie nienawidzą. Tylko. I to w zupełności wystarczy, jedno słowo...
     Wiszę w próżni. Moje ja unosi się ponad światem. Właściwie dlaczego? Po co? By mieć lepszy ogląd? Widok całej sytuacji, znać przebieg tej niewczesnej historii?
     A może wiszę, jak wisi reszta? Wieszając się, jak i gdzie popadnie, jak głosi legenda? Zaćmienie słońca nie ma nic do tego, to tylko zaćmienie umysłu...
     Moja wina...
     To coś zaczęło się we wtorek, dzień wcześniej telewizja nadała program “zoom" i dzieci w szkołach po prostu dostały histerii. Zbiorowe halucynacje opisane przez Junga, czy tez jak on chce archetypy zakorzenione w jaźni, projekcje lęków zbiorowości, wszystko razem do kupy, ujawniły się w jednej chwili i wszędzie.
     Albo sam zły... Naprawdę.
     Nie ma innej możliwości. I one, wszystkie, widziały go , najpierw w jedynce, potem w trójce, w dwójce ze strachu uciekły na ulicę. Co to było? Zwyczajny strach czy może cos więcej. Coś bardziej realnego? Nie cień na ścianie ale osoba? Tego nie umiały sprecyzować. Jednak wszystkie, jak jeden mąż, pod przysięgą twierdziły, że diabeł jest, był, lub ma przyjść do każdej szkoły i że każdy kto go zobaczy powiesi się. A że szkoły są trzy, a z każdej powiesi się sześć osób, więc nie może być wątpliwości.
     Kim jest...
     Mężczyzna, ubrany na czarno, w czarnym kapeluszu, podróżujący czarnym samochodem, bez kierowcy...
     Rysopis, który pasuje do mnie, w przybliżeniu. W wystarczającym stopniu aby...
     Wtedy sobie przypomnieli o tekście. Ludzie z mojego miasta nie czytają niczego, z rzadka kalają swoje kaprawe spojrzenia pisanym słowem, ograniczają tę umiejętność do pobieżnego przejrzenia programu telewizyjnego, nazw na opakowaniach produktów i cen w niektórych sklepach. Nic dziwnego, że łatwo kojarzą ogień i wodę, tworząc groźne mieszanki, które potem eksplodują im w palcach, na które nie mają wpływu.
     Bolek się tym nie przejmuje, wcale. Jest erotomanem alkoholikiem, musi szybko zaspokajać swoje potrzeby, nie wnika w ich jakość, zawsze idzie na ilość. A, że często go pili i dużo potrzebuje, szybko się stacza w coraz to gorsze, najniższe możliwe rejony, zakazane strefy.
     Idę za nim, jak bydlę prowadzone na rzeź, już nie trzeźwy ale jeszcze nie całkiem pijany, ale na dobrej drodze żeby się urżnąć do końca, stracić przytomność, zapaść się bezdech, stan niepamięci, wirujących pętli i kół odbierających tożsamość, oddzielających ja od pozornego i nic nie znaczącego tła.
     Więc idę za nim, ja bydlę, dokądkolwiek mnie zaprowadzi, idę, bo nie mam innego wyboru , albo mam ale, kurwa, to jest właśnie to wyjście.
     Bolek otwiera drzwi. Jest już ciemno, nie może trafić kluczem, chociaż drzwi są białe, to jego dłonie trzęsą się i trafiają w zgrzyt zamiast kolejny już raz w któryś z kolei zamek.
     Wiem, że jestem w parku, jest mi duszno, to znaczy, że będę rzygać, ale jeszcze nie teraz, nie w tej chwili, nie w tym momencie. Opodal w egipskiej trwa dyskoteka, słychać dochodzące przez zęby przytłumione dźwięki muzyki. Straciłem orientację i nie wiem, która jest teraz, godzina? W Fantazji sprzątnęli parasole, jedenasta, później?
     - Co za... - Bolek męczy się dalej - Chuj strzelił w ten zamek!
     - Pokaż - mówię. Odsuwam go od piekła.
     Te drzwi prowadzą do kina, ściślej do kabiny w której stoją projektory, mastodonty, które czasami uruchamia, budząc w ludziach sny, o których istnieniu nigdy nie mieli pojęcia.
     - Nie dasz rady, zacięły się, trzeba inaczej....
     Wyrywa drzwi, zawias dynda, przekręca zasuwę.
     - Naprawi się - mówi.
     - Aha...
     Wchodzi na górę. Idę za nim, trzymam flaszkę, dwa plastiki i nic nie widzę, tylko jego oczy świecące w ciemności, jak dwa przepalone bezpieczniki. Kręcone, strome schody przyprawiają mnie o najgorsze, kiedyś omal skręciłem tu nogę i prawie zostałem zmiażdżony przez skrzynię z filmem “Królowa Margot".
     Na górce, kiedy zapala w kabinie mdłe światło, widzę, że uwił tu sobie urocze gniazdko. Pośród wygaszonych maszyn monstrualnych rozmiarów zmieścił w ciasnocie łóżko, spadek po ostatnim operatorze, stolik i radio, świeży kocyk, kieliszki, jakieś ciastka, przepitkę, a na ścianie powiesił zdjęcia gołych bab.
     Siada w brudzie, jakkolwiek urządził się to raczej tutaj nie sprząta.
     - Dawaj - ponagla. - Używam tego lokalu tylko w celach doraźnych, żeby podtrzymać tradycję.
     - Co?
     - Nie udawaj. Wiesz ile dziewczyn tutaj traciło cnotę?
     Polewa, pije, krzywi się, bełkocze ale nie przepija. Za to wyciąga jakiś zasuszony kawałek kaszanki, którym mnie częstuje.
     Nie chcę. Czuję krew. Odmawiam udziału w zbrodni, w która mimowolnie mnie wciąga...
     - Na tej rurce się powiesił - mówi.
     - Kto? Milicjant? Maryś pierdoli, sam był pijany. Co on może wiedzieć?
     - To jak?
     - Pić, to może i pili, tyle, że nawet nie wiedział z kim, wszystko mu się popierdoliło, tak że jak poszedł po następną flaszkę na metę i wrócił to milicjant już wisiał.
     - No, tak. I co?
     - Jajco. Czyli, że gówno widział. Tamten debil powiesił się na komendzie, a tutaj to go tylko przynieśli przez park i podwiesili. Takie czasy były, że... szkoda gadać.
     Denerwuje się. On, nie ja. Stare ORMO z niego wychodzi.
     - Może, może... - Spogląda na podniszczony plakat show naturystów z 1981 roku.
     - Zaruchał by co... Co?
     Twarz mu się zmienia, to od wódki, kiedy nie pije robi się na przemian czerwony i siny, po drugiej secie ta dyskoteka przechodzi mu jak ręką odjął. Wtedy staje się gładki i rumiany, gdyby nie jego przedwcześnie posiwiałe włosy można by myśleć malowany chłopiec.
     Historia z policjantem ma kilka wersji, jakkolwiek by na to nie spojrzeć, chłop w piachu, straszny był pijak, inaczej nie mógł skończyć.
     Ale jest w tej historii, nigdy nie wywleczonej na wierzch z powodu służb bezpieczeństwa czuwających nad czystością swojej rasy, kilka innych, rozpełzających się na kształt kłącza, w inne strony, kilka ciemnych i coraz ciemniejszych historii.
     I wszystkie mają kostuchę w tle.
     Trup w domu kultury, trup pod domem kultury, przecież to przybytek muz, grecka świątynia, na wszystko więc znajdzie się w takim miejscu m i e j s c e .
     Policjant wcale nie był pierwszy, można powiedzieć, że był zwieńczeniem dzieła, pewnej serii, która przewaliła się przez szacowne mury rodów Małachowskich, Tarnowskich, siedziby Odrowężów i pruszkowskiej mafii.
     Kiedy w latach siedemdziesiątych jeden z sekretarzy przekręcił się na zjeździe, plenum, KC, najpierw nieznacznie w fotelu, a potem zupełnie na zimno konkretnie, to urządzono mu grzebanie godne pochówku cezarów. Ulepiono katafalk w lustrzanej, sali balowej WDK-u w Kielcach, składano hołdy i bito ukłony, trzymano warty, a potem mu przywalili ślichowickim marmurem, tak go przycisnęli go wielką płytą żeby się skurwysyn czasem nie obudził i nie wstał, nie wrócił, bo inne, jeszcze większe kutasy z filcu już zajęły opuszczone miejsce...
     Bruce Lee wstaje z grobu i walczy, był taki film, nomen omen.
     Wtedy u nas też się taki jeden wykręcił, od odpowiedzialności, sekretarz kurwa jego mać, i też go od razu nie chcieli do piachu, trzymali go, pewnie prawem serii, żeby skruszał. Wystawili go w sali wystaw na Mieszka I-go, w długim hollu, który na co dzień służy do zajęć z dziećmi, zamiast świetlicy zrobili w domu kultury kostnicę.
     A potem spędzili szkoły, wszystkie trzy, ogólniak, technikum i pedałówkę, i z pompą zagrzebali zwłoki pod ogromnym kawałkiem ciosanego granitu, tak, żeby czasem nie wstał, a potem szybko obrali nowego wicechuja i spokojnie rządzili dalej..., do czasu aż w osiemdziesiątym dziewiątym po maturze, nachlani do upadłego po nocnym jumpie u Fiolki, poszliśmy całą klasa zmieniać ustrój, bo już się tego, kurwa, po prostu dłużej nie dało wytrzymać...
     Kto wiedział, że to się aż tak popierdoli?
     Moja wina...
     A teraz wicechuj wraca.
     Kręci się po świecie, i idzie na południe. Z Warszawy przez Skroninę, Gowarczów, Barycz idzie na Końskie, to cetrum, omphallos, pępek wszechświata, nie darmo leżące dokładnie pośrodku drogi pomiędzy Niebem a Piekłem.
     I właśnie w tej chwili odzywa się boląca mnie sraczka, potok myśli kończy się wstępną erupcją gazu..
     - Masz papier ? - pytam Bolka, który w ogóle nie zwraca na mnie uwagi. Zajęty jest trawieniem rzeczywistości, w której tkwię ja...
     - Że co? - pyta.
     Nie tłumaczę mu dalej, szybko oddzieram kawałek plakatu filmowego i biegnę na dół, po śliskich, wkręconych w ciemność wilgotnych schodkach, a potem między doryckimi kolumnami przez ciężkie, okute drzwi wprost na salę do kibla, by dać ujście gazom i temu, co mój chory, i umęczony anus wyprodukował w międzyczasie.
     Mnę twardą kredówkę, tak żeby nie pociąć sobie i tak już mocno wyeksploatowanego, poharatanego krocza.
     Podobno w foli berżer, paryskim lokalu o znanej, cenionej w Końskich renomie, sto lat temu występował pewien, można by go tak nazwać, Magik, Prestidigitator; fen de siekl to przecież epoka cudów, Houdiniego, wieży Eiffla i elfów w ogrodzie czarów, a więc występował tam facet, który wydając gazy potrafił w takt wydobyć z nich jakąś melodię. Nie jakąś tam, ale Marsyliankę! Nie mówiąc już o porażających widownię rewelacyjnych pokazach palności demonstrowanych pierdów. Być może publika nie zdawała sobie sprawy, że węglowodory, propan , butan, metan, czy etan, gdziekolwiek powstają, palą się zawsze tak samo, czy lecą z dupy, piecyka czy z kuchni...
     Kto zmienił nazwę Janówka na Niebo? Komu się nie podobała? Z pewnością jakiś komunista, poeta amator. To było w latach wczesnego Gierka, jakoś mu to pasowało na mapie, ludność i tak, będąc na wymarciu, miała to w dupie, wszyscy mieli wtedy zamiar przeprowadzić się do miasta, ale z czasem i tak wszyscy się przyzwyczaili. I o tej pory już wszyscy mieszkamy miedzy Niebem a Piekłem. Czyśćca nie ma...
     - A ta, co tak na ciebie leciała? - Bolek kręci się na rowerze, kręci piruety i ćwiczy wywrotki na wybetonowanym placu przed egipską.
     - Jaka?
     - Ta lala, z radia...
     - Przecież to kurwa.
     - Niezła
     - Ale kurwa.
     - Poznasz mnie z nią?
     - Sam się poznaj. Przecież ty nie potrzebujesz referencji.
     - Walniesz setkę? No, to pięćdziesiątkę?
     Nie odpowiadam. Nie odpowiadam za swoje czyny...
     - Nie masz kasy? Postawię ci.
     Ciągnie mnie do Fantazji, w knajpie nie ma nikogo, tylko jak zwykle w powietrzu unosi się zapach wysmażonego oleju. Siadam, czkam i czekam co dalej.
     - Zdrowie.
     - Nie żartuj sobie.
     - Więc jak. Poznasz mnie?
     - Albo HIV albo syf, Bolek, po co ci to?
     - Po chuj? Lubię emocje.
     - A ja już nic nie czuję. Wszystko mi jakoś smakuje tak samo... Wóda i mleko, nie widzę różnicy. A ty?
     - Aha... Jednak.
     - A pewnie. Poza tym, Biedny mówi, że to kurwiszon, w Łodzi pracowała w agencji. Teraz damę rżnie.
     - Mówisz, że rżnie? Mimo wszystko... Zaiste przerżnę, że będzie mi tylko cichutko pierdziała.
     - A wiesz jaki mięsień pracuje najmocniej podczas stosunku?
     Mirek, który stoi za barem nieznacznie nadstawia ucha i niepotrzebnie wtrąca się między wódkę a zakąskę..
     - Wiem - mówi - zwieracz odbytu...
     Cieszy się, jak dziecko, które znalazło zgubioną pod kredensem kredkę.
     - Żeby się nie zesrać ze szczęścia... - mówi ale ja już tego nie słyszę. Właśnie...
     Fiolka już nie istnieje, rozpłynęła się w czasie, odeszła, a teraz wraca, za sprawą tej upuszczonej kredki. Podnoszę ją z ziemi, ale ona już nie jest taka sama jak wcześniej, taka jaką ją pamiętałem, ja wymyślam ją od początku, od końca, każę myśleć o niej ludziom i każę ją śledzić.
     Co wieczór stwarzam ją z niczego, jak rabin Loewe lepię ją z gliny, za każdym razem inną, zwiewną, lekką i delikatną i tak kobiecą, że boję się jej dotknąć, nawet szepnąć by jej nie urazić, a innym razem grubą i wyuzdaną ćwiczę nahajem do krwi i każe sobie ssać pytę. Jest moim humunkulusem do wewnętrznego użytku, staje mi się opoką, tak, że wcale nie zauważam, jaka jest twarda i zimna jak kamień.
     Teraz pracuje w knajpie.
     - Poznajesz mnie ? - pytam.
     Ma piękną twarz, ale wiem, że żadna jej doskonała rysa nawet jej nie drgnie.
     - Zamawia pan?
     Pyta, a ja po raz kolejny nie odpowiadam, tego co powinienem, zasłuchany w jej głos, tak żeby słyszeć go jeszcze raz.
     -Więc jak? Zamawia? Czy nie?
     Potem wzrusza ramionami i powoli odchodzi, na zawsze, by już nigdy nie wrócić taką samą, kołysze biodrami, a ja schylam się by móc zobaczyć jej majtki ściśnięte udami ponad rąbkiem kusej mini, tak kusej, że aż mi wstyd.
     - Ty, bo spadniesz! - Ostrzega mnie głos.
     I rzeczywiście spadam, wiem, ale wiem też, że lecę, a lecąc nigdy nie zobaczę dna. To jest upadek zupełny.
     Tak spadają anioły. Jeden po drugim zestrzelane przez NATO nad byłą utopią Jugosławią Tito.
     A ja nawet nie umiem schylić się, żeby podejrzeć, zaraz się wywracam...
     Gdzie jesteś Fiolka? Kurwo! Święta! Dokąd odeszłaś?
     Moja wina...
     Bolek ssie palca, tego którego nie ma, tego którego jeszcze mu nie przyszyli, jest dokładnie pomiędzy jedną wódka a drugą, w drodze z jednej roboty na drugą, na którą być może już nigdy nie trafi. Pożera słońce i błyska wszystkimi, swoimi, zębami. Nie mamy filmu, żeby go zagrać, nie ma też połowy kapeli, która też miała grać. Nie mamy zupełnie niczego.
     Co będzie? Gówno, nawet mi się nie chce odpowiadać. Bolą mnie plecy, każdy ruch, czy nawet głębszy oddech w celu nabrania większej ilości powietrza wyrywa ze mnie o niemiłosierne dźwięki. Może to nerki? Może pogruchotany kręgosłup? Walę fenarol, po którym mam sraczkę, zadaję sobie ketonal, po którym mój żołądek wywraca się na lewą stronę, odmawiam posłuszeństwa sobie ogłuszony dawka lignokainy wnikającą w głąb porami skóry. Niby wszystko w porządku, kiedy się nie poruszam nic mi nie jest, ale gdy tylko wykonam jakiś nieostrożny skłon, choćby drgnienie, zaraz zostaję doprowadzony do porządku. Przez życie, które jest nieustającym ruchem. Ruchaniem.
     Świetlicki jest chujem i tak należy to widzieć. Nie przyjechał? Ciul z nim, a film? Obejrzy się w telewizji. Znowu zawiedzione nadzieje, twarze zwrócone w moją stronę, z wyrzutem, z pryszczem, z pytaniem, na które nikt nie chce odpowiedzieć...
     Przecież ja to wszystko pierdolę, tak jak i on to pierdoli. Dokładnie i idę zwijać sprzęt.
     A może znowu to wszystko sobie zmyślam? Nic mi przecież nie jest, tylko się cackam ze sobą?
     Bolek, jeszcze raz, znowu na rowerze wykonuje skomplikowane ewolucje, kreśli idealne ósemki, staje na kierownicy, na rękach, na niebie, roztacza linie kondensujących się za nim smug, są jak krwawe ślady po ostrym nożu, które chirurg ma zamiar utopić w moim brzuchu, aż do dna żeber po drugiej ich stronie... Ciekawe co znajdzie i czy będzie to, równie obrzydliwe jak ja?
     Myślę...
     Przecież to moja wina..., że myślę?
     A kiedy spotykam na ulicy człowieka liżę mu twarz. Ta ma przeważnie cierpko-gorzki smak i tak jest sucha, że liżąc ranię sobie język, do krwi. Każda smakuje inaczej i każda za każdym razem. Nigdy dwa razy tak samo. Wszystkie mlaśnięcia są inne. Chociaż więcej jest, zdecydowanie w tym wszystkim, goryczy, wśród cierpkich lic zdarzało mi się czasami naprawdę coś słodkiego. Zdarzało się. Teraz nie czuję nic... Choćbym i nawet lizał komuś dupę... Wszystko jak przez szkło, jak robienie loda przez szybę...
     - A co z diabłem ? 
     - Nic nie słyszałem.
     - Naprawdę? Ja nie o tym, co z twoim opowiadaniem?
     - Opowiada się, jak na razie samo się opowiada.
     - Ale co było dalej?
     Dalej? Zamykam oczy... Żeby opowiedzieć muszę być ślepy, żeby zobaczyć muszę na moment zaniemówić, oko jest śmiercią słowa, raz zobaczone nie da się opowiedzieć, ponieważ każda opowieść będzie niedokończona, każda sama w sobie nosi tysiące innych, takich samych, jak ta, historii.
     Dalej, przecież dalej nic nie ma. Jest tylko złudzenie, takie samo jak to, że coś w ogóle było przedtem. Właściwie jestem zawieszony pomiędzy, na cienkiej nitce, pajęczej przędzy, którą targa wiatr. Można mnie zdmuchnąć jak świecę, nikt tego nie zauważy, nie będzie wielkiego larum, nawet się parę osób ucieszy...
     Więc nie ma co dalej roztrząsać. Być może jest zupełnie inaczej, jest tylko przeszłość i przyszłość, nie ma teraz, nawet moje ja, może nawet to ja się teraz wydaje?
     Umieram, teraz liczy się tylko ta kwestia, żeby zrobić to w jak najlepszym stylu, porządnie kojfnąć, to wcale nie jest takie proste. Odejść, to już zupełnie co innego, inna sprawa. Zupełnie czyli do końca, kurwa, ale sylogizm, prostacki.
     - Bolek - wieszam się innej myśli i sprowadzam swoje ciało na ziemię - Ona pracuje na poczcie? Powiedz mi, czy ona pracuje na poczcie?
     - Kto? Co ty tak nagle się okurwiłeś?
     Zdejmuje mi pasek z szyi. Sadza na stołku, na którym stoję bez sensu.
     - Nie umiesz już normalnie włożyć spodni?
     Przecież on nie wie, bo i skąd by miał wiedzieć, nie ma pojęcia, że tam gdzie on dupę, to ja mam głowę.
     Nie myślę... Wszystkie myśli i tak myślą tylko o jednym. Każda myśl ta samą. Jestem jedną myślą.
     Moja wina.
     Ale ona naprawdę pracuje na poczcie! On jej nie zna, on nie może jej znać, przecież jej nie ma, ale idzie tam i stojąc w kolejce do okienka bezlitośnie obleśnie liże znaczek, kupuje kopertę, a potem pyta, o coś skomplikowanie nieistotnego z pocztowego punktu widzenia, z punktu widzenia myśliwego - ona - staje się przecież jego zwierzyną.
     I ona mu mówi
     - Idź do diabła! - czule odwzajemniając jego subtelne zaloty, a on wcale się tym nie zraża, być może dlatego, że rozdziela ich teraz zwalisty kontuar, że są jakby po dwóch stronach granicy, która, całe szczęście, uniemożliwia im nawiązanie bliższego kontaktu.
     Przecież ona mówi, mówi to do niego, to nic, że to, co teraz, być może co innego będzie mówiła potem!
     Ale to ja go tam wysłałem. Teraz on przychodzi do mnie i pyta się. Domaga się więcej szczegółów.
     - Stary! Kto to jest?
     Każde z tych słów trawi mi mózg. Tyle w tym pytaniu akuratności i kwintesencji.
     Moja wina, przecież to ja go wysłałem..., a teraz wraca, do mnie i teraz jest już za późno.
     Przychodzi i pyta, domaga się, jakby nie wiedział, że robi dokładnie wszystko to, co mu kazałem, tak, że ona mu odpowiada i to odpowiada tak, jak jest, chociaż wszystko jest wymyślone od początku do końca, i mimo wszystko, to wszystko jest prawdą.
     Fiolka.
     - Jaka znów Fiolka?
     - Normalnie, Fiolka. - Ty skurwysynu...
     Teraz już wiem, że nie spocznie, dopóki nie wsadzi, gdzie trzeba, gdzie bądź, naprężonego fiuta, kawałka mięsa nabuzowanego podchodzącą go krwią. Po prostu musi go gdzieś, w niej, rozhermetyzować, nic poza tym. Nic więcej.
     Czysta miłość. Cała reszta to brudy...
     Ale to dopiero początek.
     Wyjście z labiryntu znajduje się gdzie indziej. I nie jest to labirynt w przestrzeni, krętanina uliczek, zaułków, tajemnych przejść, podwórek, nie kończących się krętych schodów, ten labirynt jest, ku memu utrapieniu wytworem mojego umysłu, ale ma jedną zaletę, wiem że gdziekolwiek pójdę i tak zabłądzę, nie musze się tego bać, będąc tego pewien mogę krążyć do woli, nie przejmując się zbytnio drogą do celu - i tak niedługo umrę, nie ma znaczenia, wtedy, w którym będę miejscu. Każde jest równie dobre na grób.
     Z punktu widzenia leżenia na wznak zawsze zagląda się prosto do nieba. Chyba, że zakopią cię twarzą w dół, ale nawet tam można znaleźć coś ciekawego, do oglądania.
     - No, a konecką gazetą zawsze można sobie było podetrzeć dupę...
     - Wątpię... Papier miała chyba zbyt szorstki, ziarnisty jak korund.
     - Myślę, że chyba dam sobie z nią spokój
     Bolek wie, że nie to miałem na myśli, myślę tylko o Fiolce. Skutkiem tego on też.
     - Nie rób tego... - Odbiera mi nóż, którym obieram sobie paznokcie.
     - Ale ja coraz bardziej czuję się wbrew sobie, a ona mną gardzi, tego nie można inaczej nazwać... Czasami cały dzień nie odzywa się do mnie, stara się stworzyć we mnie poczucie winy... Dlatego rozstaliśmy się. Zamordowałem ją. Skutecznie. Teraz znowu wymyślam ją od początku. Szkoda tylko, że nie mogę wymyślić skutecznego lekarstwa na hemoroidy. Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy specjalista wejrzał mi w dupę. Metalowe, spolerowane przez pacjentów wyrko przeznaczone tylko do badań specjalnych, specjalna atmosfera, sterylność gabinetu, szklane szafki z medyktami, pełne rozmaitych narzędzi tortur, no i miski na rozmaite, upuszczone z organizmu ciecze. Wymuskany pedancik, Pielęgniarz w białym, lekko tylko okrwawionym kitlu o ruchach dziewczęcia i uśmiechu pedała, którym z pewnością był, z wyboru i z zamiłowania.
     - Proszę się położyć - powiedział. - Oprzeć łokciami i klęknąć, rozewrzeć pośladki, o tak...
     O nie, pomyślałem, chciałbyś. Ale specjalista już wysmarował urządzenie świeżą lignokainą i rozwarł szczypce tak aby pokazać mi co mnie czeka.
     - Spenetrujemy pana, że tak się wyrażę, od środka... - powiedział.
     A pielęgniarz uśmiechnął się tylko. Zaprawdę spenetrował by mnie, i moje lśniące poślady, chyba i bez tego.
     O tak...
     Nie mogłem się powstrzymać od orgazmu, zupełnie jak Molly Joyce’a na ostatniej stronie “Ulissesa". Papierowym bohaterom jest o wiele łatwiej, fragmenty nudnej egzystencji są doskonale wycięte [chyba że mamy do czynienia z nuwo roman], inaczej jest w życiu, które wysnute jest i składa się, całe, z tej nudy. Nic się nie dzieje, nawet rzygać się nie chce, a tylko czasami.
     Zaniepokoiły mnie inne objawy.
     - Wiesz, to opowiadanie, takie trochę jak Hłasko... Pewne momenty, zwroty, nawet mi się podobają..., ale.
     Nie pamiętam, kto to powiedział. Naprawdę. To i tak bez znaczenia. Nawet jeśli tego sobie nie wymyśliłem, wiem, że łgał jak pies, rozmijał się z prawdą jak rzeczywistość i propaganda sukcesu za Gierka.
     Nie wiem dlaczego bał się powiedzieć wprost - stary a daj, że sobie..., na chuj że ci to?
     W jego ustach zabrzmiało to może bardziej subtelnie.
     - Tylko ten psychologizm...
     Rzeczy powierzchowne od razu rzucają się w oczy. Dlaczego wtedy nie rzuciłem mu się prosto do gardła i nie przegryzłem go? Powinienem był być bardziej stanowczy.
     Jak mógł nie zauważyć we mnie diabła? Czyżby wywleczony później przez szacowną społeczność mojego miasta plan aż tak był utkany misternie?
     Przecież w historii nie było nic, intrygującego. Nawet nazywało się, chyba, “Woda". Dużo cieczy, słów, naprawdę niewiele treści. Opowiadanie o osobie, która przyjeżdża, i niby przypadkiem trafia do mordowni na stacji, obserwuje zachowanie się kilku niespecjalnie interesujących osobników, opowiadających sobie o ucieczce jakiegoś chłopaka z jednostki. Nawet nie zdają sobie sprawy, że mówią o nim, oni są zupełnie pijani, on w sztok trzeźwy, a kiedy obława żandarmerii trafia na jego ślad dzieją się naprawdę dziwne rzeczy. Niewytłumaczalnym sposobem pomimo wycelowanych w niego luf, we wszystko, co może się ruszać, wychodzi z knajpy, z środka, wychodzi z tego cało, jakby hipnotyzując innych oddala się.
     A potem wszystko zamarza. Dosłownie woda i ludzie...
     Wszystko...
     Jeśli miałby to być jakiś początek, to wydaje się zupełnie bez sensu. Gdzie tu miejsce na spisek? Mimo wszystko od tej chwili będzie się stale wracać do tego.
     Tymczasem minął piątek, zupełnie bez żadnych większych perturbacji, minął chociaż od dawna zapowiadano koniec świata.
     Nic się nie stało, ale ... Co się odwlecze...
     Teraz jest poniedziałek, słucham radia, “Trójki", i czekam, może tym razem? Dwóch panów prowadzi komentarz polityczny. Nagle prowadzący przerywa zgodnie z planem.
     - Chwileczkę...
     Może tym razem? Może się uda?
     - Dziewiąta czterdzieści.... Dziewiąta czterdzieści jeden dziesięć sekund...
     - Minęło?
     - A więc i nie tym razem.
     - Nic straconego, kolejny koniec zapowiedziano na jedenastego sierpnia...
     Ilu jest zawiedzionych? Ile osób się cieszy? Drugi termin w sierpniu... A komis na jesieni... Nie dowiem się tego, ale to wiele by powiedziało o bliźnich. Do jesieni jest jeszcze sporo czasu, proroctwo Mezachiasza w końcu się spełni, kiedy upłynie dwadzieścia jeden lat od czasu pontyfikatu papieża Jana Pawła. Jest też jeszcze trzecia przepowiednia fatimska...
     To też moja wina?
     - No i co, głupi chuju?
     Bolek pieszczotliwie targa mnie za włosy, do bólu, którego wcale nie czuje, bo miesza się z innym bólem, tak że rozcieńczony gdzieś znika zupełnie.. Wyrywa mi kłaki i ciągnie za kozią bródkę.
     - Nie było! Nie było! Nie będzie!
     Wiem do czego pije. Powoli mu uświadamiam, że istniejące przecież różne strefy czasowe. Nie powinien niczego być pewny do zachodu słońca, do czasu aż wstaną żółwie na Galapagos.
     - Dlaczego na Galapagos?
     - Bo według starożytnych świat pływa sobie zawieszony na ogromnej skorupie żółwia, jeśli ci to coś mówi...
     Marszczy czoło. Czuć od niego wczorajszy cuch. Stoimy na ulicy, przez którą przerzuca transparent, czekam aż samochody przestaną uciekać w tym samym kierunku, w którym on rzuca. Łapię sznurki i czekam.
     Potem Bolek wychodzi z bramy i mówi. Widać, ze długo nad tym myślał.
     - No, to jest powód żeby się napić.
     - Nie chcę, jeśli to ma być dziś, to chcę być trzeźwy.
     - Pierdolisz. A ja bym chciał mieć wtedy orgazm. Właśnie w tej chwili. Potem to i tak by było mi wszystko jedno.
     Smarka przez palce. Ma katar sienny. Siny nos i nalana, czerwona twarz zlewają się w jedno. Podziwiam go za to, zawsze chciałem się tak nauczyć smarkać.
     - Idę - mówi. - Pogadam z Fiolką. Ciekawe, co ona myśli w tej sprawie?
     Co ja zrobiłem? Rzuciłem go w jej ramiona, kazałem jej rozłożyć nogi i czekać. Jaki jest ze mnie kawał skurwysyna, jakbym tego nie wiedział do czego może to doprowadzić, ta historia wymyka się.
     I wtedy zobaczyłem jak Bolek zaciera ręce - wtedy miał wszystkie dziesięć palców.
      Miał zanim... Poszedł.
     Czy naprawdę? Gdzie i dokąd? Snuję przypuszczenia. Nigdy dokładnie nie będę wiedział, ale z pewną dozą prawdopodobieństwa, bo zawsze istnieje ta jedna szansa na niezliczoną kombinację możliwości, że trafię, mogę przewidzieć pewne stany.
     Wróżka Rysiek robi tak samo, wmawia innym, to co sami chcą od siebie usłyszeć. Nic ponadto, on utwierdza ich w przekonaniu. Przypadki, w których się myli są o wiele częściej zapominane niż rozpamiętywanie tych, które akurat wyszły.
     Inaczej niż ja. Ciągle tkwię w hipotezach, domysłach, po uszy nurzam się w kłamstwie, bo to tak trzeba po prostu nazwać. Nie potrafię podjąć żadnej decyzji, przerwać tego łańcuszka szczęścia, wstać i wyjść, po prostu powiedzieć wszystkim, sorry, good bye, do widzenia.
     Dlatego widzą we mnie samo zło, które jest tylko odbiciem, nie mogę się zachowywać inaczej niż oni, wymuszają na mnie takie zachowanie, które spełnia się, jak soczewka, w mych czynach.
     Ale czy jestem zły? Zło to przecież brak dobra, przecież nie ma zupełnego braku, zawsze, na dole czy gdziekolwiek, zostanie trochę tego..., bez względu na ilość - ono jest. Światło w ciemności, gnoza, rzecz, której wystrzegają się wszelkie osóbki biegające co chwilę na oazy i do kościółka, ale gnoza to znaczy wiedza. Wiara jest ślepa, inaczej nie byłaby wiarą... Między wiedzą a wiarą jest przepaść, po której niemożliwym jest stąpać by nie spaść.
     Dlatego Bolek jeździ samochodem. Dostawia się do Fiolki, łazi do niej i przesiaduje u niej w PZU, dobiera się do tej świecącej na firmamencie jasnej królowej niebios, chociaż jest jej wcale niegodny. I opowiada, jak babrze się w jej języku, kleci zdania i leczy za kacem kaca.
     - To nic, że farbuje sobie włosy... Mnie się to nawet podoba - komentuje - ciekawe czy cipkę też.
     - Co?
     - Farbuje. Ale ty jesteś mało pozbierany? Chory jesteś?
     Właśnie.
     - Raka masz?
     - Nie, to ja sam jestem rakiem.
     I jestem w środku swojego znaku zodiaku. Dzień po końcu świata, po apokalipsie, którą na razie odłożono, dwa dni po wyborach miss, o dzień , być może przed wielkim niewiadomym, środkiem, początkiem, końcem ekskluzywnej choroby, która zrobi ze mnie eksponat pokazywany w wielu dziennikach. Nigdy nie wiadomo. Na przykład, ebola w Berlinie..., zrobiła naprawdę wspaniałą medialną karierę.
     Co teraz robi Fiolka? Czy wie? Jak bardzo ją kochałem? Czy nadal ją kocham? Czy nadal pracuje w ubezpieczeniach? Męczy się w funduszu emerytalnym? A może sprzedaje szafy Indeco w SDH-u na piętrze. Maluje sobie teraz paznokcie i pozwala aby wszyscy wchodzący i wychodzący głaskali ją spojrzeniami, aby po niej wodzili wzrokiem, tak że prawie czuje to bijące od spojrzeń ciepło na własnym, szeroko rozlanym dekolcie.
     - Ach, mówię ci, szatanie, jakie to ma cycuszki...
     A potem znów nic nie pamiętam, te kilka na tyle szalonych dni pędzi przed siebie na spotkanie komety Harleya, że nic nie ma znaczenia nawet jeśli je wcześniej miało. I budzę się obrzygany w środku nocy, pamiętam, że piłem ponad miarę żubrówkę z sokiem jabłkowym, który odejmuje nie tyle zmysły co rozum, pozbawia czucia i wiary, a więc leżę w pawiu i wiem, że Sieśka, że na pewno się obudziła i teraz z wyrzutem modli się do siebie w środku, kogo, o Boże kogo ja do siebie wpuściłam, więc łapię kołdrę i biegnę z tym wszystkim do łazienki i myślę, że taki Trainspotting to mógł się wydarzyć, ale dlaczego akurat mnie?
     Rozpuszczam toto w wannie i trę zespawane szwy w coraz bardziej buchającym smrodzie, tak że nie mogę wytrzymać i popuszczam jeszcze trochę żółci wprost w swoje ręce, i nie zważając na żółć, ani na kapiącą mi z nosa ślinę mydlę dalej bez skutku uwalone piernaty.
     Czy to nie koniec świata? Dla mnie? Myślę, czy nie można było wymagać lepszego spełnienia? Chciałbym się skończyć, ale jestem, chciałbym nie być, a muszę trwać. Patrzę na kran, na nie znikające grudki treści, strumień lejącej się z góry wody, zauważam szampon, który cały wylewam w tę bryję. Pienię się razem z nią i wtedy wchodzi ona
     - No i co? Umierasz? - mówi.
     Nie chcę do tego wracać.
     Ale cały czas o tym myślę.
     Moja wina...
     Umrzeć... Co mi jeszcze zostało? Nic, tylko dobrze umrzeć. Przestałem epatować, właściwie jestem porządnym facetem, szanowanym obywatelem, nikt mi złego słowa nie powie...
     Wprost.
     Inna rzecz za plecami - każdy każdego obmówi. Wbije nóż w plecy. Homo homini lupus est.
     A ja? Jakim jeszcze jestem zwierzęciem? Jaka bestię w sobie hoduję, chowam?
     Nieczuły, chciałbym kochać, chciałbym wiedzieć, jak to jest i być kochanym, bo nigdy tego nie miałem, chyba że nienawiść można nazwać jakąś formą miłości. Przecież rozdziela je tak cienka granica, której mimo to, a może właśnie dlatego nigdy nie przekroczyłem. Kiedy puszczam sobie “Współczucie dla diabła" Stones’ów wiem, że to o mnie i dla mnie. Miło cię poznać, jak zgadłeś, jak się nazywam? Język Micka Jaggera, wywalony język Einsteina i Jerzego Urbana, język nakłuwany przez inkwizycję w filmie Kena Russela, język polski i język angielski, język, który w samej swojej istocie zakłada nieporozumienia, niekończąca się lista skojarzeń, dianoia bez sensu i końca, słowienie się i egzystencja z rozpędu... Nie potrafię opanować chaosu nastręczających się myśli, wstaję z łóżka i chodzę w nocy po pustym mieszkaniu, otacza mnie metaliczny dźwięk podskakujących klepek zdezelowanego parkietu. Jest rozeschnięty jak ja, star y i śmierdzący smołą, która wychodzi spod spodu po czterdziestu latach. Wypijam kubek wody i kładę się. Nie zasnę. Będę tak leżeć do rana. Jak kłoda.
      Fiolka prowadza się teraz z Bolkiem. Ta świetlana istota, promyk, iskra nadziei, anioł zstępujący wprost z moich snów, ląduje teraz, z moją pomocą, w rynsztoku, który sam jej przygotowałem. Wpada i wiem, że już się nie podniesie. Brzegi to dwa ramiona Bolka, które jeśli coś chwycą, to już nie puszczą. Tłamsi ją, ślini się i obmacuje. A ona? Jest tak w niego wpatrzona, że nic nie zauważa, nie widzi tych dwóch nadpiłowanych, wilkołaczych kłów zagłębiających się w, co raz, ale nie w jej usta, lecz w szyję.
     Nawet się nie kryguje, nigdy nie był nieśmiały, kiedy chce wsadza jej rękę pod spódnicę, rozpina sukienkę, rozkłada jak książkę i czyta w niej do upadłego, przewracając w niej kartki wytryskiem. I ona tego chce! Widzę, jak ona tego pragnie, jak błyszczą jej oczy i wzbiera wewnętrzną wilgocią, jak poci się i pała do niego, a on przecież do niej, wyciąga tylko w jej kierunku swój ogon!
     Dlaczego taka jest? Dlaczego nie jest tą, którą nigdy nie była? Niewinną, wyśnioną i czystą, niepokalaną istotą z grzywką przekornie opadającą na jej niebieskie i krystaliczne jasne oczy, promieniejącą w porannej emanacji słońca?
     Dlaczego nie jest taką, jaką ją wymyśliłem?
     A może, taką ją właśnie stworzyłem? Tylko się przed tym bronię? Nie dopuszczam tego do siebie... W głębi ducha jestem przecież złośliwym skurwysynem, żeruję na ludzkim nieszczęściu, karmię się nim... Odżywiam się każdą tragedią, a potem zamieniam ją w słowa, słowa, słowa...
     Moja wina...
     Właśnie.
     Nie może być przecież zupełnie inna niż ja..., Książę.
     Moja wina.
     - Wiesz - Bolek wywala oczy. - Jakie ona ma te...
     Nie pozwalam mu skończyć. Jest ślepy, ogień pożądania już dawno wypalił mu oczy.
     - Wiem - przerywam. Gdy tylko tego chcę mogę uczynić go niemym, mogę mu też odebrać głos, na zawsze...
     Co on może wiedzieć? Sam mógłbym mu to powiedzieć... Znam przecież wszystkie te słowa i każdy szczegół jej ciała, który przeprojektowywałem w myślach setki, jeżeli już nie tysiące razy? Linie nadgarstków, stopy bose i stopy obute, stopy w rajstopach, stopy stopione w jedno, zwieńczone puszystą, bujną łąką złotych włosów; postać, sylwetkę w samych tylko obcisłych majtkach i bez, ubraną od stóp do głów, spowitą w futra i nagą, ukazującą twarz Klaudii Szifer i biust, akurat taki, nieduży, który zmieścił by się w moich dłoniach... Gdy tak dotykam tego obrazu, czuję jak twardnieją jej, jak naprężają się sutki. Mógłbym tak opowiadać godzinami, o myszce na lewym barku, pieprzykach rozsianych, tu i ówdzie, zawiłym kształcie małży uszu i wreszcie o intrygującym zapachu łona... O przyzwyczajeniach, nawykach i fobiach... O gestach i skrytych, najbardziej intymnych szczegółach przemiany materii...
     A on mógłby tylko przytaknąć.
     I chociaż mu nic nie powiem, on i tak powie mi wszystko, jak jest lub jak by być mogło. Zupełnie tak, jak gdyby chciał zadać mi ból. Bez ogródek i żadnej gry wstępnej.
     Przecież sam go do niej wysłałem. Nie powinienem mieć żalu, jeżeli to tylko do siebie. Brak odwagi i tylko ten brak, spowodował, że to nie ja sam, ale on teraz...
     - Idź - powiedziałem. - Mam tu dwa bilety na wybory miss. Powiedz jej, że nie mogłem. Wymyśl coś, albo nawet nie wspominaj o mnie. Zaproś ją... Ona pracuje w Sezamie na kasie... Na pewno ją poznasz. Nie można jej z nikim pomylić. To Fiolka...
     Nie muszę go do tego namawiać.
     Jest tam, dokładnie tak, jak to sobie wymyśliłem....
     Teraz trzyma się jego dłoni, która jest ciężka, jak bochen chlebowy, tak, że jej dłoń niemal ginie w tej, zniszczonej od pracy, otchłani.
     - Wiesz, mówią, że jedna z kandydatek na miss robiła kiedyś w agencji. Co robiła? Chyba dupą... No, kurwą była, a teraz mają przyjechać jej koleżanki i zrobić jej doping... Ale jaja, co?
     Nic mnie to nie obchodzi, pomimo, że wiem, wiem wszystko. Poza tym to nie może być Fiolka, wykluczone to jest... Absolutnie. Poza tym zbliża się zaćmienie słońca. W tle słychać “Eclipse" Pink Floyda, przykładam do oka przydymioną szybkę i obserwuję powolny koniec złotego cielca, rozpływa się w mroku, przestają śpiewać ptaki, robi się chłodniej, wszystko rozmywa się i wtedy staje się to, co zawsze dopada mnie w takich chwilach.
     Boli mnie brzuch. Uciekam, zamykam się w klopie i długo nie chcę wyjść, chociaż wołają mnie, żebym do nich przyszedł. Słyszę wszystko przez okno, doskonale wiem, o co im chodzi. Udaję, że nie ma mnie w domu. W zasadzie nawet nie muszę udawać. Z każdą chwilą jest mnie przecież coraz mniej. Niknę w oczach, jak sraczka, która ostentacyjnie osadza się na muszli klozetu. Już nawet nie czuję smrodu, przyzwyczajam się do miejsc ustronnych, wilgotnych i ciemnych, chtoniczne bóstwo domaga się ode abym oddał mu hołd, zapewne tak będzie w grobie, kiedy dobiorą się do mnie robaki, ale tego nie będę czuł. Już nie czuję, od dawna...
     Ale to bez znaczenia...
     Tak jak na koncert Wiatrów w Piekarzu - nie dzieje się nic, nikt na nic nie zwraca uwagi, ani na pierdoloną muzykę, ani na płonące gdzieniegdzie świeczki, na kontury ciał namalowane kredą na granitowej posadzce. Twarze przesuwają się, ginąc w cieniu, pół mroku pożera je od razu przy barze, drugie pół trawi je, delektując się bliżej sceny. Jednak więcej osób siedzi na grilu na zewnątrz niż dusi się i miota w ciasnym wnętrzu.
     - Chyba tu kogoś zabili...
     Te ciała narysowane kredą...
     - Nie wolno mi tego zmazywać przez tydzień.
     Wszystko jest mistyfikacją, jest doskonale wymyślone, gorzej zrealizowane, dobrze wykonany jest tylko ból, uczucie pustki, uporczywy brak faktu bycia i zapach gandzi, tanie wino i piwo, smród życia i rozkładające się w kałuży resztki jedzenia dla psów.
     Ryba pasuje do tej dekoracji jak ulał, pływa w tym i lawiruje, jak wytrawny żeglarz, węgorz, który zawsze znajduje drogę na tarło, by umrzeć i znowu odrodzić się Rybą. Ale w przeciwieństwie do ognistego ptaka, którym ma zostać w przyszłości, nie jest niezniszczalny, jak Feniks, zostanie z niego tylko trochę popiołu z kudłów, bracia Kacperscy chcą mu podpalić dredy i pewno to zrobią, i na tym się skończy. Jego żywiołem jest woda, nic jeszcze nie wie o czekającym go ogniu...
     - Zrobisz maszka? - proponuje.
     - Maszka?
     - No, to dwa maszki?
     Wciąga dym. Nabija faję i wciąga dym. Przypala i wciąga. Niemal jest już wciągnięty, cały, do środka, tylko oczy mu pozostają na zewnątrz, skrzą się jak dwa, małe przepalone bezpieczniki. W tej chwili jest podobny do Bolka. Te same oczy, wzrok, nadęta do wielkich rozmiarów pustka...
     Upał staje się niemiłosierny, nie zna litości. Tylko psy i cudzoziemcy chodzą w słońcu, każdy kto ma choć odrobinę czegokolwiek w głowie chowa swe bardziej lub mniej intymne części ciała w cieniu. Straż miejska dostała nowe czapki, pokazują teraz poziom oleju w głowie.
     Dlaczego Ryba nie schowa się w wodzie? Szef ma na podwórku całkiem niezłe jeziorko. Plac, niegdyś wybity kocimi łbami zupełnie nie daje odpływu. Ciecz zalega, tak samo, jak podparta ścianami wypłowiała od słońca młódź. Zaródź marsjańska, która z utęsknieniem oczekuje wieczoru, żeby skryć w nim swoje chropawe twarze, w półmroku nocy, tymczasem kryje je w kłębach dymu. Kiepska knajpa jest czasami jedynym miejscem dla ludzi bez twarzy...
     Nie wiem, czy jest to grass, czy tak smrodliwie tlą się moje dychawiczne oskrzela? W tym stanie uduchowionej, psychodelicznej delegacji, dopada mnie podwodny głos dryfującej do mnie opancerzonej Ryby. Lathimeria dred nachyla się nade mną i wyciąga oścież.
     Jak chcesz kiełbaskę, to sobie najpierw urąb drewna.
     Trzeszczy łuską, którą rozbija szczapy.
     Najpierw musisz sobie zrobić węgiel, a dopiero później grilla...- tłumaczy.
     Pieprzony ekolog. Kutas zwisus, zapewnie tak jak teraz ognisko, płonąć będą niebawem jego włosy. Dred chujany... Nie lubię go, nucę sobie piosenkę jednego heya... A potem... Kupuję Kacperskim zapałki.
     Bolek, kiwa do mnie palcami których nie ma. Nie ma jednego. Wszystkie inne oprócz tego jednego to macki.
     Bolek jest tu obcy. Jest obcym z pewnością. Nosi w kieszeni całe archiwum X, tylko jednym małym, czarnym notesie pomieścił miliony adresów cycków, dup i wagin, które macał, klepał, przeleciał wzdłuż i wszerz swoich marzeń, a kilka z nich chyba naprawdę, tylko, że teraz, kutas, nie chce się do tego przyznać.
     Nawet kiedy popala sobie papieroska, to nie bez powodu, w ten sposób zastawia kolejną pułapkę na dziewczyny. Kobiece ciało pachnie mu jak kotu sperka. Oblizuje się i niby to nieznacznym ruchem ręki, nic nie znaczącym, niewinnym gestem strząsa popiół...
     Niby nic, ale jednak strząsa - za każdym razem w inne miejsce.
     Ma w tym swój cel. Węgiel, unosząc drobiny sadzy wpełza niepostrzeżenie w kobiecą mierzwę i kręci z łechtaczki wieńce, jest lepszy niż pieprz rozsypany dla draki na wiejskiej zabawie.
     Bolek zastawia w ten sposób sidła. Być może czyni to nawet bezwiednie, może i nie ma o tym pojęcia, ale tylko jego ogon jest w stanie uciszyć te harce.
     Owinął sobie Fiolkę wokół palca, a ona mu tańczy dookoła. Cokolwiek by mogło to znaczyć i z czymkolwiek by mogło się kojarzyć, to właśnie tak jest.
     Nie mogę dłużej na to patrzeć.
     Przecież. To...
     Moja wina.
     Każdy może tak myśleć. Przyznać się do czegoś, wymyślić coś, nie jest sztuką. Wszyscy żyjemy w kłamstwie, w ten sposób, że jakakolwiek prawda, po prostu jest brakiem kłamstwa. Dostatecznym, w danej chwili... Każda myśl, która wydaje się własna została już pomyślana przez innych, z prostej arytmetyki sensu wynika, że to, co mogło się wydarzyć, dawno się wydarzyło.
     Dlatego wiem, jak to się skończy, zanim się jeszcze zaczęło. Z każdą kolejną pigułką wbijaną w trzewia dochodzę do przekonania, że tak jest i, że tak myślę. Nigdy odwrotnie.
     Tymczasem świat się kończy. Czeźnie zupełnie. Wywożą go, rozkradają po kawałku, rozbierają na elementy pierwsze, tak, że znika, sukcesywnie rozpada się, nie ma już miejsca, jego miejsca, albo może odwrotnie - zostaje samo miejsce.
     Koniec świata jest pusty. Żadnego huku, smrodu, żadnego bicia serca. Cisza, po prostu cisza i brak czegokolwiek by móc zawiesić spojrzenie. Zresztą, po co wieszać, kiedy już nie ma samego spojrzenia...
     Tylko...
     Nie mogę sobie przypomnieć dzieciństwa Bolka [przypominanie jest podstawową formą egzystencji, to jeden z punktów widzenia, z powodu którego już nie istnieję], a nie chce mi się go tworzyć, zaczynać wszystkiego od nowa. Dlatego Bolek jest od razu dorosły, ma wąsy, zarost, borsuki, które snują mu się na piersiach, kiedy rozpina koszulę. Ma omszałego psipsiaka, a nawet sam jest chujem do entej potęgi.
     To nie ma znaczenia.
     Nie ma, jak to, że on sam nigdy nie jest w całości. Nie jest całością samą w sobie. Zawsze widzę go z przodu, twarzą w twarz, nigdy nie widziałem go od tyłu, a tym bardziej jego zapyziałej dupy. Być może w ogóle jej nie ma? A jego tors? Wygląda tak, jak na wyliniałych z werniksu obrazach Beksińskiego? Gołe trzewia, poprzegryzane linią splątanego chaosu rur, doprowadzających ciecze, na rusztowania kości, wyższa hydraulika..., jakby wszystko na opak , na lewą stronę..., do środka...
     I chociaż Bolek w założeniu miał dla mnie poprowadzić śledztwo, wymknęło mi się ono z rąk. Zresztą nie tylko śledztwo. Wszystko mi się wymknęło... Do kurwy nędzy...
     Moja wina, zmusza mnie bym sobie przypomniał siebie.
     Moja wina, gryzie mnie, kwaśnieje, staje się nieznośna, i tak nie do wytrzymania, jak nazwisko prezydenta na starym przedwyborczym plakacie. Co mi zostało? Puścić bąka i wyjść na ulicę. Mam w dupie małe miasteczka, mam je aż tak głęboko w dupie, że vice versa... Do tego stopnia, że nie zwracam uwagi kiedy zatrzymuje mnie patrol policji. Pierdolone chuje z pałami, przecież nic mi nie mogą zrobić. Oni przecież nie potrafią pisać. Jeśli już to najwyżej jeden z nich, ale o czytaniu, ze zrozumieniem, oczywiście nie ma mowy.
     Też kiedyś przeczytałem książkę...
     I nic.
     Zupełnie, absolutnie nic. Co innego gdy wychodzę do rzeźnika, czytam chirurg i już wiem, co mnie czeka, jakie to narzędzia znów wetkną mi w dupę, co mnie rozetnie na pół, a co tylko prześwietli na wskroś. Wtedy cieszę się, że Bóg mnie nie pokarał kobietą, byciem zupełnie pustą w środku, chowającą w sobie robaka płodu. Naprawdę cieszę się, że niedługo odejdę, jako mężczyzna...
     Wiem, że to się dobrze nie skończy, więc czekam. Nie odzywam się, nie bekam. Nawet słowa, nawet nie pierdzę, jak zwykle, tylko co jakiś czas popuszczam cichacza... Wsłuchuję się w zwalniający organizm.
     Moja wina....
     Staszek - zatrzymują mnie na 48. - To chyba ten, jak mu... tam...
     No... chyba.
     A potem słyszę, dokładnie to, co wciskam im w usta, wierutne kłamstwa i krzaki malin, słodycz i gnój skrzący się w potokach słów. Równo pierdolą, o czarnej limuzynie, która sama porusza się po ulicach i o pasażerze bez kierowcy, który siedzi w niej w środku, z tyłu, w czarnym kapeluszu nasuniętym głęboko na czoło. Każdy kto go zobaczy umrze, albo powiesi się, na pewno.
     Chyba, że on...
     I tak mu jakoś z oczu źle patrzy. Narkoman...
     - Co za skurwysyn jeden, widzisz? I to on? Biedne dzieci straszył? Jak mu zaraz przypierdolę pałą...
     Nie zwracam na niego uwagi, na to, w ogóle...
     Ból i niosąca go przemoc są ostatnią próbą podtrzymania egzystencji, we mnie, są tak konkretne, tak bardzo uzmysławiają istotę bycia. Zakorzeniają się w teraźniejszości. Przed i po bólu istnieją tylko nadzieja i pamięć. Sam ból tylko jest, wystarcza sam sobie. Nie znosi żadnej konkurencji, żadnego kurestwa, które mu wchodzi w paradę. Jako taki jest czysty...
     Jedyne prawdziwe uczucie. Tak samo jest z Fiolką. Im bardziej ją kocham tym większa ogarnia mnie męka. Każdy mój gest obraca się wniwecz, wszystkie intencje zostają zawrócone...
     Moje ciało zapisałem studentom, Akademii Medycznej w Łodzi, niech kroją, rzucają się moim mięsem, niech potną moje ochłapy na najdrobniejsze kawałki, kiedy będą je oglądać pod mikroskopem może odkryją we mnie tego drzemiącego diabła? Patolog będzie mógł wreszcie przeprowadzić ciekawe zajęcia - z tego co wiem i z tego, co tylko podejrzewam, co noszę w sobie w środku, z pewnością tak będzie.
     Ogon i kopyta w formalinie obok wypreparowanej błony dziewiczej, kurwa mać, co za szatańska wizja, rojenia chorego umysłu!
     - To on? - tymczasem komendant najodleglejszego posterunku na świecie musi podjąć jakąś decyzję.
     Jaką?
     Jakąkolwiek...
     On, czy nie, potrzymać zawsze można... - wyrokuje.
     Aż się wyjaśni...
     Właśnie.
     Ciekawostka.
     - Czy wam do łba zakute pały nie przyjdzie, że jak bym był diabeł, to już byśta wszystkie wisieli.
     Mogę tak powiedzieć. Postraszyć, w końcu jestem ubrany na czarno, czasami chodzę w kapeluszu, też, bo, a jakże by inaczej, czarnym, tylko z samochodem jest kłopot, ja nawet na rowerze nie potrafię, co innego taki Sypytkowski, olimpijczyk, duma naszego miasta, kolarz, ten to dopiero zapierdala...
     Czasami nawet jestem zły...
     Zły dla siebie, na siebie, ale dla innych? Zły jestem jeszcze dla Fiolki, ale ona woli Bolka, i to by było na tyle. Wyczerpująco.
     Ale żeby zaraz straszyć dzieci? Komendant wmawia mi to czego nie zrobiłem, nawet o tym nie pomyślałem, nie wymyśliłem.
     - Więc to nie ty, pierdunie jeden, chodziłeś po szkołach, do dzieci, do histerii, choroby doprowadzając? To niby kto?
     Święty turecki, mam zamiar tak odpowiedzieć, jak w dawno nie słyszanym przysłowiu, ale w gruncie rzeczy czuję się, jak na tureckim kazaniu.
     Mogę mu powiedzieć, że to nie ja namawiałem sześć osób w okolicach Gowarczowa do powieszenia się na drzewie. Nawet nie wiem, czy to prawda, co mówią, że parę osób odratowali i, że tej gruszki potem to za cholerę ściąć niczym nie mogli, dopiero jak proboszcz piłę łańcuchową Stihla w wodzie święconej wymoczył, wtedy dopiero ją ścieli, bo w innym przypadku od razu sama jęła odrastać.
     Dla niego rysopis jest wystarczająco zbieżny. Poza tym wie czym się zajmuję, w dodatku jeszcze te nieszczęsne teksty przy mnie i w tygodniku...
     Od ilu lat “toto" już się nie ukazuje? A on, ubek jeden, ma jeszcze egzemplarz... Pewno autorski, prowadził przecież rubrykę, taki “konecki pitawal".
     Mogę też zaprotestować, nikogo nie zauroczyłem, a już na pewno barmanki w barze “Piekiełko" w Niekłaniu Wielkim. Nic takiego nie miało miejsca, to że się na mnie rzuciła, pospiesznie rozpinając fartuch i wybiegła za mną na ulicę... Kobiety raczej stronią ode mnie, ja od nich... Na pewno chciała rachunek. Ale nie ode mnie.
     Nie byłem w Niekłaniu od czasu harcerskiego rajdu szlakiem walk partyzanckich, w podstawówce, poza tym nie mogła zobaczyć u mnie, w intymnym momencie, kopyt ani ogona, a nawet jeśli bym jej pokazał zmutowane Czernobylem powłoki i części, to każdy wie, że zły ma dwa penisy, no, a ja mam tylko jednego i mam na to świadków! Poza tym nie chodziłem do żadnej podstawówki, dawno już ją skończyłem, więc nie ma się co zasłaniać dziećmi, że mnie widziały, bo widzieć nie mogły.
     Widzieliście, psia juchę?
     Wypiera się, co?
     To może tysiąc osób ubzdurało sobie, że, co to on gadał?
     W każdej szkole powiesi się po dwie osoby, tak mówił...
     - Właśnie - komendant zagląda mi prosto w oczy - po dwie w każdej z trzech, co daje liczbę? A może nie?
     Uśmiecha się do mnie, jest taki uprzejmy i miły, delikatny, że nie potrafię odmówić, starając się mu odwdzięczyć przyznaję się do wszystkiego.
     Oczywiście...
     Ale jest jeszcze w tej sprawie coś innego. Dzieci naprawdę coś zobaczyły, nie wiadomo co, i w liczbie tysięcy naprawdę wyległy na ulicę, za cholerę, bojąc się wrócić z powrotem do szkoły. Może nie chciały pisać kolejnej, bzdurnej klasówki? Może? Może to duch reformy przechadzał się po korytarzach?
     Widmo, widmo przecież krąży jeszcze nad Europą, widmo komunizmu...
     Dlatego dzieci żarliwie modlą się, przynoszą wodę święconą, obwieszają się krzyżykami i modlą się, jeszcze raz, modlą się z katechetkami...
     Moja wina...
     - Odeślijcie mnie - mówię. - Komendancie złociutki odeślijcie do żłobka. Niech mnie umyją, pijaka przebiorą... - tyle razy lądowałem w Skarżysku na izbie, że nie zrobi mi to żadnej różnicy, raz jeden w tą czy w tamtą stronę.
     - Tylko na miłość boską, komendancie przestańcie wreszcie pierdolić, co?
     Wiem, ze przecież w końcu to i tak mi nic nie mogą zrobić...
     Fiolka jest nauczycielką, być może dlatego historia tak nieuchronnie zmierza w tę stronę? Ciężko jej wyżyć z marnej nauczycielskiej pensyjki. Do tego dyrektor napastuje ją w pracy. A ona mu nie może odmówić. Wie, że nie znajdzie gdzie indziej pracy, a z kuronia żyć wcale się nie da. Można to sobie wsadzić, w rzyć...
     Być może myśl, żeby zostać dziwką przychodzi niespodziewanie, niedługo kłębi się w jej skołatanej problemami głowie? I tak jej zszargane ciało niczemu nie służy, więdnie. Być może dojrzewa do tego latami?
     Ile jest w tym mojej winy? Ile wyrachowania, a ile przypadku?
     Jej anielski umysł atakuje bakteria, która zaraża myśl. Rozwija się w cierpieniu, bo to przecież forma desperackiej ucieczki, mieszcząca się na co dzień w niezrealizowanej żądzy.
     Bóg nie pominie w swojej rachubie takiego męczeństwa, jeśli będzie ono znoszone z wyrzeczeniem. Pomiędzy Heideggerem a Nietzschem rozpościera się zdanie - życie, owszem może jest i bardzo cenne, ponieważ poza nim, na zewnątrz niego, nic więcej nie ma.
     Pamiętam dzień, w którym przestałem czytać, gromadzić cytaty i ten dzień później, kiedy pozbyłem się całego balastu rozumu przez lata nagromadzonego na półkach. Wyrzuciłem je wszystkie, ciężkie, zwaliste, przykurzone tomy i te cienkie broszurki, wszystkie książki, które kupiłem z trudem, w latach osiemdziesiątych, które dostałem, w latach siedemdziesiątych i te, które ukradłem, w dziewięćdziesiątych. Wylatywały przez okno, jedna po drugiej, mogłem je komuś dać, podarować, ale jak dzielić się z kimś rzeczą tak intymną i bliską? Cząstką wiedzy tajemnej? Wszystko co jest we mnie musi ze mną odejść, śmierć jest momentem wymknięcia, najbardziej prywatnym i tajemnym punktem egzystencji.
     I one umarły ze mną...
     Nikt nie myśli o śmierci, bo myśli o życiu...
     Bolek załamuje ręce, by potem wyprostować je w łokciach i strzelić palcami. Delikatne kosteczki chrupią, wydając nieprzyjemny odgłos, przypominający średniowieczne tortury.
     No i co, szatanie? - mówi.
     Nie bardzo wiem, o co mu chodzi, więc wyczekująco milczę.
     Niezłe z niej kurwidełko...
     Mógłbym to potraktować jako zniewagę. Zresztą to jest zniewaga...
     Rznie się, że aż piszczy i do tego popierduje do taktu...
     O kim on mówi, przecież nie o Fiolce? Ona jest czysta i jasna, jak anioł, cherubin zstępujący z niebios, jest ucieleśnieniem sofrozyne, trzech greckich cnót i światłości promieniującego z niej dobra. Ona? To niemożliwe!
     Cóżeś jej zrobił? Głupi chuju?
     - Nic. Tylko nie rozumiem, po co te całe ceregiele? Po co kazałeś mi za nią chodzić? Jak miałeś ochotę trzeba było samemu. Pretensje jakieś masz? To idź, sam zobacz, jak się przed tobą rozłoży, twoje piękno... - uśmiecha się i perfidnie dodaje - szeroko nogami.
     Jest pijany. Ja też jestem pijany. Tyle, że on jest pijany zupełnie i mówi całkiem trzeźwo, a ja jestem pijany przytomnie chociaż zupełnie nie potrafię pozbierać w głowie rozchełstanych myśli.
     Fiolka mój jedyny jasny dzień, ostatni promyk nadziei, światło w ciemności i latarnia morska, najdalszy brzeg i najodleglejsza gwiazda w najodleglejszej z galaktyk, ta święta kurwa, zdradziła mnie? Czy też on chce mi to wmówić? Przecież to ja go wymyśliłem, ją zanim jego...
     Zresztą, mówimy tym samym tekstem. Nie powinien...
     Ale każdy z nas mówi w nim co innego.
     No, i cóżeś tak, zaniemówił?
     Co mam mu odpowiedzieć że odjęło mi mowę?
     Wiesz co? Bolek? A odpierdol że się...
     Brakuje mi argumentów, wylatują mi z głowy. A on jest największym złem i trudno z nim walczyć.
     Ma nóż i ręce unurzane we krwi. Jest mordercą i ja tego nie potrafię zapomnieć. Być może są tacy, którzy mu wybaczyli z miłości bliźniego, lub fakty zatarły im się z powodu nieuchronnego upływu czasu. Ja nie potrafię. Wciąż widzę, ciężkie, gęste krople skapujące na bruk.
     Nic nie mówię, stoimy w kolejce przed nocnym, ktoś przed nami kupuje zwykłą berbeluchę, ktoś nerwowo liczy pieniądze i ściąga spojrzenia innych, ktoś go pogania - prędzej ! - Ja stoję, nie mówię nic. Stoję z mordercą i rozmawiamy o jej nagich udach i o policzkach, włosach, humorach i przyzwyczajeniach, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
     Morderca kupuje flaszkę a potem idziemy do niego. Siedzimy w garażu pod dawnym budynkiem partii i pijemy w milczeniu, ja żeby zagłuszyć swój, jak najbardziej fizyczny ból, a on, żeby fizycznie zalać robaka.
     Też jest diabłem, o wiele gorszym ode mnie, ten loch to nasze wspólne piekło, w którym palimy gorzałką. Piekło jest puste, oprócz nas dwóch, starych wyliniałych samców nie ma tu nikogo, albowiem pustka doskwiera najpełniej.
     Bolek bębni palcami o szyjkę butelki. Uspokoił wieczne drżenie rąk i wódka już mu uderza do głowy, wylewa się niezdrowym rumieńcem na twarz, paruje z ust i przemienia się w ten jedyny w swoim rodzaju oddech pijaka, czosnek w zetlały destylat. Jest nadzwyczaj spokojny, daleki od stanu wzbudzenia jaki go czasami dopada, w jakim go czasami widzę, w jaki go wpędzam. Wije się wtedy po podłodze, tarza po ziemi, piana wali mu z ust i krzyczy, żeby mu wyjąć z ręki...
     Ja wiem, że ten nóż, ale inni nie wiedzą. Ale dzisiaj nie będzie miał delirki. Taki mam kaprys, chociaż coraz częściej tracę nad tym kontrolę.
     Byłem u posła - mówi - dałem mu w łapę na trzydzieści dni zwolnienia.
     No...
     Chałupę buduje, niech ma, chłop, moją krwawicę... Będę układał glazurę.
     No...
     Nie chcesz zarobić?
     Na lewo?
     A można jakoś inaczej?
     No...
     - Sam widzisz. A ona naprawdę jest kurwą. Możesz mi wierzyć, przecież ja cię nie okłamię, bracie, mnie możesz zaufać. Zobaczysz, zaraz z nią zrobię porządek...
     Ordnung, znaczy się, bo Bolek ma zamiar podpisać volkslistę w jakimś mniej cywilizowanym kraju. Będzie się pastwił nad biednymi Murzyniątkami, im bliżej zimy tym bardziej jego opowieści przesuwają się w stronę równika.
     Ale wcale nie rusza się z miejsca, jedynie na poparcie tez, wzmocnienie ekspresji, tłucze butelkę na nieszczęście już pustą. Rozpryskuje się na przeciwległej ścianie w tej samej chwili, kiedy odzywają się inne gdzie indziej tłuczone butelki i hałas ten trwa do samego rana. To święto naszego miasta, w którym raz do roku odbywa się wielkie tłuczenie szkła. Ludzie potem wylegają na ulice i przechadzają się, tam i z powrotem, spacerując i upadając.
     Słyszę chrzęst szkła, rzężenie tysięcy gardeł i gruchot łamanych kości, z pewnością już się zaczęło, na dechach w parku zainaugurowali obchody Końskich Dni.
     Podać ci coś?
     Wchodzę do sklepu, właściwie niczego nie chcę, tym bardziej niczego nie chcę kupić. Nie wiem. Spoglądam na półki. Właściwie mógłbym już przestać oddychać, nie musiałbym pochłaniać tych wstrętnych pokarmów, a tak to znów wychodzę obładowany siatkami. I tak wszystko zgnije w układzie pokarmowym albo zeschnie się nietknięte w domu.
     Właściwie to, czy ja mam dom?
     Gdzie jestem?
     Jedyne co wiem, że dokładnie pomiędzy Niebem a Piekłem. Ale co dalej?
     Historia wraca do swojego początku, zatacza się, jest tak samo pijana jak ja, zapętla się do punktu wyjścia, a może nawet trafia do miejsca, które, pozornie nie istniejąc było wcześniej?
     Nawet się nie zastanawiała, wzięła i odgryzła. To, co było potem nie ma znaczenia, żadnego. Wiatr jest szary, a księżyc czerwony, nie ma słońca, w środku dnia rzuciłem wszystko na jedną kartę. Wchodzę w to, po schodach i pukam do jej drzwi. Widzę krwawe ślady zaschnięte na wszystkich i niezliczonych piętrach tego snu, i ją kiedy otwiera mi skrzypiąc... Przez chwilę patrzy, nie przestraszona, nie przerażona. Nic z tych rzeczy. Przygląda mi się... Po prostu patrzy, a potem po prostu wpuszcza mnie do środka. Jak gdyby nigdy i nic się nie stało. Tylko ja wiem, że dopiero co zmyła z ust ślady krwi, a Bolek w sklepie u Marczaka kupuje kolejny, całkiem nowy nóż, ale mnie to nie przeszkadza, zupełnie.


na górę   spis treści