fahrenheit XXI

działy stałe:

 spis treści
 wstępniak
 stopka
 kontakt
 galeria
 powieść interaktywna
 erotyka

literatura:

 m. dydo
 w. gołąbowski
 w. gołąbowski (2)
 a. hałas
 a. kucharski
 e. snihur
 a. świech
 p. wróbel

publicystyka:

 a. cebula
 t. pacyński
 t. pacyński (2)

       


Pogwarki dinozaurów
copyright © Tomasz Pacyński
2000–12–21

    

Jako żem człowiek leniwy i niesystematyczny, skłonny zarazem do bałaganiarstwa – to cecha zawodowa, wystarczy przypomnieć sobie stanowisko pracy Dennisa Nedry'ego, co to zginął niechlubną śmiercią opluty przez dinozaura – piąte piwo przyswajałem incydentalnie. Fenix bywał trudny do nabycia, z racji niezbyt szczęśliwego formatu lokowany w kioskach gdzieś pomiędzy kalendarzami, Fantastyka obecnie też coraz trudniej dostrzegalna spod stosów biustów, odjazdowych pism o odjazdowych samochodach czy innych periodyków z gatunku „chwila dla debila” czy „moja (jedyna szara) komórka”.
     Wydany ostatnio wybór felietonów dał mi wreszcie szansę na obcowanie z Markiem Oramusem w formie skondensowanej. Jak to czasem bywa, w przysłowiach kryje się głęboka prawda – maksyma „co masz zrobić jutro, zrób pojutrze” znajduje tu swe głębokie uzasadnienie. Warto było poczekać.
     Coś w tym jest. Felietony, traktujące o konkretnych książkach tracą siłą rzeczy na aktualności. Jednak czytane ciurkiem układają się w spójną całość, w ocenę rzeczywistości okiem „człowieka czytającego”, gatunku zagrożonego wymarciem, zasługującego na wpisanie do czerwonej księgi, jak panda olbrzymia czy inny waleń fiszbinowy.
     Ta ocena rzeczywistości dobitnie wyrażona jest w przedmowie, bardzo pesymistycznej w swej treści. Opowiada ona o zapaści czytelnictwa, zapaści, która dokonała się skokowo, o uwiądzie kultury, opierającej się na słowie pisanym. O braku tytułowego „tlenu kultury”, bez dopływu którego kultura ta się dławi. Mógłby ktoś powiedzieć, iż to ograny truizm, powtarzany z masochistyczną satysfakcją przez pokolenie, które pamięta niegdysiejsze nakłady, niegdysiejsze podchody, by kupić spod lady upragnioną książkę. Można temat z lubością rozwijać, prowadząc potępieńcze spory, czy winne są czynniki ekonomiczne, ogólne zubożenie, czy może inwazja mediów obrazkowych, które wypierają literaturę, jak gorsza moneta wypiera lepszą. A może winien jest lansowany model sukcesu, w którym nie ma miejsca na literaturę. Model, w którym, jak powiedział mi niedawno pewien, skądinąd inteligentny młody człowiek, czytać należy to, co potrzebne jest do pracy. Czytanie czegokolwiek innego to strata czasu.
     Diagnoza rzeczywistości, postawiona w przedmowie jest boleśnie prawdziwa. Wręcz prorocza miejscami. Niedawno opublikowano syllabus, zbiór wymagań maturalnych, robaczywy owoc jednej z czterech reform Apokalipsy. Z wykazem lektur, który w zamierzchłych czasach, gdyśmy kończyli szkoły, wzbudziłby jeno śmiech pusty, litość i zgrozę.
     Gdzieś po drodze straciliśmy coś bardzo istotnego, oby nie bezpowrotnie. Tracimy, jak widać, nadal. Ale na tym tle Marek Oramus jawi się jak bohaterowie „Ostatniego Brzegu”, w obliczu nieuchronnej zagłady pielęgnujący ogródki, sadzący drzewka, z których już owoców nie zbiorą, czy szykujący swój samochód do największego wyścigu. Pełniący wachty na okrętach, które znalazły swój ostatni port. Robiący to, co zwykli robić zawsze. Bo tak trzeba.
     To pozwala na szczyptę optymizmu. Nie tylko dlatego, że istnieje jeszcze Oramus, skazany wszak na rychłe wymarcie, w którego niszę ekologiczną wjechały buldożery, by splantować teren pod kolejny supermarket czy autostradę. Być może drzewko Marka wyda jednak owoce. Nawet jeśli przyprószy je radioaktywny pył, nawet, jeśli będą nieco zmutowane.

     Nie ze wszystkim mogę się zgodzić. Nie przemawia do mnie wrzucanie Internetu do jednego worka, wraz z innymi czynnikami książkobójczymi.
     Internet to tylko medium, tylko nośnik. Zaś treścią jego jest słowo, tekst ubrany czasem w migające bannerki i inne cuda. Niewiele przy tym tekście znaczące, coś jak iluminowane inicjały na średniowiecznych pergaminach, ilustrujące jedynie treść pisaną.
     Internet nie próbuje „odesłać dziedzictwa w przeszłość i unieważnić”. Wręcz przeciwnie. Trudno w to uwierzyć, sam byłem zaskoczony – na drugim miejscu, jako motyw korzystania z internetu ankietowani podają poszukiwanie informacji o książkach. O książkach! Tak się dziwnie składa, iż internauci to ludzie w dużym stopniu kontestujący telewizję, medium z racji swej masowości osiągające krańcowe stadium zidiocenia. Czytelnictwo w tejże grupie jest znacznie wyżej przeciętnej, korelacja ta w przypadku fantastyki jest jeszcze bardziej wyraźna.
     Korzystanie z Sieci wymaga aktywności. Wymaga też czegoś bardziej istotnego – umiejętności czytania, zabijanej konsekwentnie przez przekaz obrazkowy, nie wymagający wysiłku od odbiorcy. Inwazja piktogramów, zastępujących napisy, filmy przypominające montażem coraz bardziej klipy reklamowe, poszatkowane serie obrazków, nie pozostawiające miejsca na refleksje – to postępuje. To kształtuje percepcję, uwarunkowuje określony sposób myślenia.
     W czasach przed Pasteurem znany był prosty sposób na otrzymywanie myszy – należało wziąć garnek ziarna, zatkać brudną koszulą, odstawić do kąta. Zgodnie z teorią samorództwa po pewnym czasie skutek był gwarantowany – w garnku zamiast ziarna znajdowały się rzeczone myszy wymieszane z bobkami.
     Weź smarkacza, daj mu w łapę pilota, posadź przed telewizorem – w krótkim czasie otrzymasz analfabetę. Analfabetę trwałego – odcięty od MTV gówniarz będzie miał spore trudności, by nauczyć się rozumieć tekst pisany. Stanie się dyslektykiem, gdyż zdążył sobie wykształcić inne mechanizmy percepcji.
     Internet, wbrew pozorom, daje szansę słowu. To nieważne, iż słowo to kreślone jest na ekranie wiązką elektronów, zamiast, jak Pan Bóg przykazał, wydrukowane na papierze. To słowo trzeba przeczytać. Trzeba zrozumieć. I nie jest argumentem przeciwko Sieci zalew pornografii – toż proporcje są takie same, jak gdzie indziej. Ilość papieru, zadrukowana biustami, tyłkami i scenkami przyrodniczymi traktującymi o rozmnażaniu ssaków naczelnych jest proporcjonalnie równie ogromna, wystarczy zajrzeć do pierwszego lepszego kiosku. Co zresztą jest rzeczą wielce pozytywną, stanowiącą uzasadnienie dla istnienia niektórych posłów, bez których parlament byłby miejscem znacznie mniej śmiesznym.

     "Rozmyślania nad tlenem” to książka pełna nostalgii. W tekstach przewija się motyw tęsknoty za klasyczną s–f, za fantastyką, wbrew fantastyczności właśnie paradoksalnie twardo stojącą na gruncie fizyki, socjologii. Nie nowy to motyw, przewija się u wielu autorów o kondycji fantastyki piszących.
     To prawda. Daleko odeszliśmy od fantastyki złotego wieku, fantastyki optymistycznej. Rok 2001, rok Odysei Kosmicznej nijak nie przystaje do wyobrażeń o nim. Wielki krok człowieka okazał się malutkim kroczkiem, za którym nie poszły następne. Nikt już nie napisze, jak Lem, o "atomowych słońcach topiących lody Antarktyki”, w celu uprawiania tam kwitnących ogrodów. Lody topimy, ale jakby mimochodem, korzyści z tego niewiele, za to kłopotów co niemiara. Stacja kosmiczna Alfa to zaledwie bardziej zaawansowana technologicznie wersja staruszka Mira, orbitalnego Latającego Holendra. Nie dolecieliśmy osobiście nawet na Marsa. Mamy za to HIV, Czernobyl i wściekłe krowy, co brzmi prawie równie dobrze, jak zdziczałe kartofle u Lema.
     Nasz świat, to świat lęków i zagrożeń. Dzisiejsza fantastyka to ucieczka przed nimi w eskapizm, w literaturę magii i miecza, do krainy, w którym wystarczy znaleźć Pierścień, by ją uratować, pochlastawszy wprzódy kilka smoków. Albo wręcz przeciwnie, to opisanie świata, który jest jeszcze gorszy od naszego, świata wszczepów neuronowych, eksperymentów genetycznych, świata zagłady naszego gatunku. Jeszcze gorszego od tego, który nas otacza.
     Taka jest twarda s–f naszych czasów. To fantastyka, w której wspomniany już dinozaur opluwa i zżera nierzetelnego programistę – nawiasem mówiąc, jak to dobrze, że ZUS nie zajmuje się badaniami genetycznymi. To strach przed wszechobecną inwigilacją. To odbicie naszego świata, świata lęku przed przyszłością. Trochę tylko żal.
     Trochę żal, i trochę straszno. Fantastyka miewała już przebłyski profetyczne. Przypomnijmy sobie „Handlarzy Kosmosem”. Przypomnijmy sobie, a potem obejrzyjmy reklamy, może teleturniej. Po „Agencie” i „Wielkim Bracie” tylko patrzeć „Uciekiniera”.
     Rozprawy o zmierzchu klasycznej fantastyki przypominają zwykle pogwarki dinozaurów, spoglądających tęsknie w niebo. Czy nadlatuje już kometa, która pieprznie i załatwi wszystko szybko, czy trzeba będzie długo i boleśnie wymierać.
     Marek Oramus nie przypomina przerośniętego apatozaura w kredowym bajorku. Jest jak żółw, okryty pancerzem, który przetrwał zagładę pobratymców i spod skorupy uważnym spojrzeniem śledzi krzątaninę ssaków.
     A piwo, zwłaszcza piąte, zawiera wiele cennych składników. Radzę spróbować.

Tomasz Pacyński
2000–12–21

kontakt z autorem
spis treści
początek