fahrenheit XXI

działy stałe:

 spis treści
 wstępniak
 stopka
 kontakt
 galeria
 powieść interaktywna
 erotyka

literatura:

 m. dydo
 w. gołąbowski
 w. gołąbowski (2)
 a. hałas
 a. kucharski
 e. snihur
 a. świech
 p. wróbel

publicystyka:

 a. cebula
 t. pacyński
 t. pacyński (2)

       


Krew Kamienia
copyright © Ewa Snihur
VI–VIII. 2OOO

    

Nic nie jest zamknięte
I stracone na zawsze
Na drodze nieskończoności
Gdy Milcząca Wiedza przewodzi
Nic nie jest zamknięte
I zakończone na zawsze
Dla Tego który Odważnie
Poszukuje swojej Prawdziwej Natury


I. INNE ŻYCIE

    Noc, roziskrzona światłami miasta, była pełna tęsknoty. Ralf pochylony nad kamienną poręczą Szóstego Mostu wpatrywał się w połyskliwy nurt Tut–Ure. Stojący obok Karl oparty plecami o barierkę obserwował go z miną, która wyrażała litość i zniecierpliwienie. Nie widział twarzy swego podopiecznego przysłoniętej kosmykami długich czarnych włosów. Czuł jednak jego nastrój. Ralf był skłonny pogrążać się w nastrojach bólu i rozpaczy przy każdej gównianej okazji. Nagle obrócił się w jego stronę. Ciemne obwódki okrążały duże, wiecznie zmęczone oczy. Jego postać emanowała ciemnością, która nie była związana tylko z wyglądem fizycznym. Otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć. Mina, a przede wszystkim znaczące westchnienie opiekuna powstrzymały go.
–Czy chciał byś wszystko odwrócić, mój biedny? – zapytał Karl z taką drwiną w głosie, że Ralf zaczął
się nagle śmiać.
Do wąskich warg przyjaciela od tak dawna przylegał półuśmiech, że wydawały się na stałe podkręcone z jednej strony do góry.
–Nigdy – odpowiedział z nagłą żarliwością. – Tylko ty... nie wiesz...
    Ale już nie był pewien co chce powiedzieć. Pod spojrzeniem niebieskich, ostrych jak lśnienie brzytwy oczu tracił zdolność jasnego myślenia. Karl objął go mocnym ramieniem
–Zanim będziesz się smucił bezsensem życia – rzucił wesołym głosem. – skosztuj go trochę, tchórzu!
Ralf poddał mu się całkowicie. Noc dopiero się zaczynała.

***

Czas był jak krople krwi powoli padające na czarną, wilgotną ziemię. Wichura wzmagała się z każdą chwilą. Leżał zupełnie nagi. Stojąca nad nim postać o wąskiej twarzy i świecących czerwono oczach uśmiechała się złym uśmiechem diabła. Tyle, że dla Liony to okrucieństwo było obietnicą namiętności. Jej przedsmak sprawiał niemal torturę. Demon był wysoki i nagi, o zwartym, silnym ciele. Jego pomarańczowe włosy szalały na wietrze. Pewnym ruchem uniósł ręce do góry w geście zaproszenia. Były zgrabne, zakończone dłońmi o długich paznokciach. W tej samej chwili odsłonił górną wargę ukazując wyostrzone zęby. Mokro zalśniły w półmroku. Mężczyzna poczuł jak potworny strach zaciska mu się węzłem wokół żołądka. Nie mógł wykonać najmniejszego ruchu.
I ten, który nie był już człowiekiem pochylił się w radosnym tryumfie...
Liona wrzasnął spadając z łóżka. Jasne pół długie włosy miał całkiem zlepione potem. Lodowate zimno wydawało się wypełniać cały, pogrążony jeszcze w ciemności pokój. Dygocąc wdrapał się z powrotem na łóżko i nakrył wilgotną kołdrą. Trwał tak dłuższy czas wstrząsany dreszczami. Wiedział, że nie zaśnie. Przed oczami wciąż miał postać demona. Bał się nieuniknionego losu. Wampir ze snu nie był żadnym z tych, które spotkał. Ani żadnym z tych, które zabił. A jednak znał tę twarz.

***

    Ralf przyjmował właśnie swoje pierwsze błogosławieństwo. Od jego śmierci upłynęło zaledwie półtora miesiąca. Moc, którą posiadał była Wodą i Zimnym Powietrzem. Stanowił tym samym przeciwieństwem swojego opiekuna. Karl okazywał uczucia tylko wtedy, kiedy mu się to opłacało. Nie był też bardzo rozwinięty intelektualnie, czy skłonny do głębszych przemyśleń. Te braki rekompensował mu jednak niesamowity spryt. Zawsze doskonale wiedział z kim należy nawiązywać kontakty i komu się nie sprzeciwiać.
Minupin, żółtoskóry i tłustawy siedział na skrzyni. Wpatrywał się zmrużonymi oczami w młodzieńca o czarnych, błyszczących księżycowo włosach. Ralf stał razem ze swoim opiekunem w jego piwnicy prosząc o dar. Przyglądał się staremu wampirowi z zaciekawieniem.
–Minupin – powiedział mu Karl zanim tu weszli. – Jest ostatnim z Dawnych. Posiada wielką moc. Przychodzą do niego nie tylko wampiry. Także istoty, których nie chciałbyś poznać – Tu zaśmiał się nerwowo. –Jest w każdym razie wart naszego szacunku.
–Tak – odparł Ralf.
Przywykł do tego, aby przyjmować bez zastrzeżeń wszystko czego uczył go opiekun. Pomyślał jednak, że byłby ciekaw tych innych istot.
W wydłużonej dłoni, której kształt od dawna nie był już ludzki, ostatni z Dawnych trzymał kielich mszalny. Był to prezent od mającego złodziejskie zacięcie Jugo. Uniósł lewy nadgarstek do ust a następnie przeniósł go nad naczynie. W mglistym blasku świec spadające krople krwi wydawały się nienaturalnie duże i ciemne. Ralf miał wrażenie, że ta chwila trwa nieskończenie długo. Nagle kielich był tuż przy jego twarzy. Żółte, skośne oczy wpatrzyły się w niego z oczekiwaniem. Ujął naczynie obiema dłońmi. Zaledwie umoczył usta w płynie, dokładnie tak jak polecił mu opiekun. Kilka kropel dostało się do wewnątrz. Na języku poczuł pieczenie. Zachwiał się raptownie. Karl chwycił kielich w ostatniej chwili, zanim przyjmujący błogosławieństwo zatoczył się mocniej, aż po samą ścianę piwnicy. Tam dopiero Ralf znalazł oparcie. Przeszło przez myśl, że większa ilość mogłaby zabić.
–Zabija – powiedział Minupin z wyraźną satysfakcją.
Młody wampir drgnął z zaskoczenia. Popatrzył na Karla przyzwyczajony szukać u niego wyjaśnień. Nie wiedział o zdolnościach telepatycznych Ostatniego z Dawnych. W tym jednak momencie obraz przed nim lekko się zamazał. Zaraz potem kielich przysunął się w stronę jego ust. Znowu poczuł pieczenie na języku. Tym razem sięgnęło dalej w głąb ciała, aż do brzucha.
–Pragnienie krwi jest przez krew podsycane, a tęsknota moja jest nieskończona. Kryształ jest pusty. Nie ma
życia, bo nie ma krwi. Złodziej naruszył pierwotną jedność, stworzył świat fałszu...
Ralf, zanurzony w miękkiej ciemności, nie był pewien czy słowa te rzeczywiście słyszy.

***

    Następnego, zupełnie zwykłego dnia w sali konferencyjnej Kliniki Psychiatrii i Psychoterapii w Bellago zebrało się kilka osób. Nie było jeszcze Liony. Po zajęciach terapii indywidualnej, które prowadził w każdy wtorek, został jeszcze poproszony przez ordynatora o dodatkową ekspertyzę sądową.
Siedzieli przy długim stole nakrytym czerwonym obrusem. W pokoju panował półmrok potęgowany przez długie, ciemne zasłony. Liona dzwonił do każdego osobiście. Wiedzieli, że dzieje się coś mało optymistycznego. Smak–i–Węch z ponurą miną bębniła palcami po stole. Dwa krzesła dalej siedział niepozorny czterdziestolatek. Był to profesor Try. Grube szkła okularów czyniły jego oczy niewyraźnymi plamami. Nijakość wyglądu potęgowały bezkształtne usta, łysiejące czoło i tani, ciemny garnitur. Po drugiej stronie stołu, naprzeciw nich, Karen opierała w zamyśleniu podbródek na złożonych dłoniach. Obok matki trzynastoletni Aleks, odcięty od całego świata, czytał pisemko „Fantasy & Magic”.
Po pewnym czasie, nie na tyle długim by padło choć jedno słowo, drzwi otworzyły się. Do sali wkroczył bez uśmiechu, ale i bez wahania Liona. Był dobrze zbudowany, jasnowłosy i jasnobrody. Miał trzydzieści cztery lata. W klinice pracował jako terapeuta. Był też malarzem, a okresowo kimś komu przylepiano etykietę – schizofrenik. Zwykle postać mężczyzny emanowała pewnością siebie. Tego dnia na jego twarzy widniała ponura determinacja. Zapalił światło. Usiadł u szczytu stołu. Obecni patrzyli teraz na niego. Nawet Aleks nie czytał już swojej gazety
– Wszyscy wiecie o co chodzi. – zaczął Liona. Spojrzenie jego brązowych oczu błądziło po całej sali. – Odchodzę i naprawdę nic mnie nie zatrzyma. Nawet nie próbujcie!
–Kiepski moment sobie wybrałeś – powiedziała Smak–i–Węch z nietajoną złością. – Może popatrz ilu nas jest.
Mężczyzna rozejrzał się nieprzytomnie po twarzach towarzyszy. To lato rzeczywiście nie obfitowało w przeżycia.
–To nie to, co zwykle – kontynuował z coraz dziwniejszym wyrazem twarzy. – Wiem, że muszę coś naprawdę zmienić. Tym razem wiem co.
„Lekarza” pomyślała złośliwie Smak–i–Węch.
–Powiesz nam? – Karen była spokojna.
Liona zadrżał gwałtownie. Sprawiał wrażenie balansującego na granicy szaleństwa. Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem. No, może poza profesorem Try, który wyglądał równie nijako co poprzednio. Złość gdzieś się ulotniła. Karen wstała. Smak–i–Węch podbiegła do mężczyzny i usiłowała dotknąć Liony. Poderwał z naprawdę już obłąkanym wyrazem twarzy. Przeszedł chwiejnym krokiem do drzwi. Tam obrócił się jeszcze w ich stronę.
–Kenzin szybko znajdzie kogoś na moje miejsce. Tym razem na stałe. Nie mam was za co
przepraszać – powiedział.
Wybiegł.
– Czy on jest bardzo chory? – zapytał Aleks.
    –Nie czas na to – rzuciła Karen ostro – Przejmuję dowodzenie. Pamiętajcie, że kłopoty już się zaczęły.

***

    Ralf zamówił dwa piwa. Rozejrzał się po sali. Był to pub o nazwie Organo. Niepodobny w niczym do Mormoranto, którego Karl nie cierpiał. We wnętrzu wypełnionym tłumem Yuppies obu płci rozbrzmiewała pubowa wersja muzyki folk. Wokół aż kipiało energią, seksem i wszelkimi mrocznymi instynktami. Ralfowi wystarczyło odetchnąć tylko atmosferą lokalu by poczuć przypływ mocy. A ostatnio wyraźnie przybierała na sile. W żyłach czuł znajome głodne pulsowanie. Obserwował klientów. Zatrzymywał wzrok na kobietach, które mu się podobały. Upajał się myślą, że może mieć każdą z nich. Do samego końca. Był teraz, z czego zdawał sobie sprawę, bardzo podobny do swojego opiekuna. Rozkoszne zło przenikało go nie pozostawiając miejsca na ból istnienia. Nie pierwszy raz w swoim nowym życiu poczuł się hipokrytą. Barman podał mu dwa czerwone piwa. Służyły maskowaniu się, bo unikali używek. Pochwycił uśmiech przyjaciela, który już w towarzystwie siedział w rogu sali przy ciemnym drewnianym stole. Ralf skierował kroki w tamtą stronę. Kapela złożona z dwóch muzyków zaczęła grać jakiś rozwlekły utwór.
–To Kam, mój kolega z firmy – przedstawił Karl swojego podopiecznego obu dziewczynom.
Miał obsesyjną skłonność do udawania kogoś za każdym razem kiedy się bawili. Ralf już się do tego przyzwyczaił.
Kobiety były młode, najwyżej pełnoletnie. Ta, która siedziała bliżej starszego z wampirów miała ciemne kręcone włosy i migdałową karnację.
–Gemma – przedstawiła się wesoło.
Druga, drobna blondynka była najwyraźniej speszona całą sytuacją. Uśmiechała się bardzo nieśmiało. Ralf świetnie wyczuwał jej nastrój. Odrobina niepokoju. Szczypta zaciekawienia. Co za niewinne połączenie. Usiadł. Popatrzył intensywnie w jej oczy. Zapytał o imię.
–Maria – serce dziewczyny mocno biło.
Niesamowite spojrzenie wampira hipnotyzowało ją. Tak bardzo dotąd bała się, aby żaden mężczyzna jej nie skrzywdził. Ale dziś była odważna. Tyle, że miała gigantycznego pecha.

II. NIEPRZEMYŚLANA DECYZJA.

Jak to było z Ralfem? Zanim został wampirem miał żonę i dwójkę małych dzieci. Na jego osobowość składały się zainteresowania, przekonania, otwarty umysł i wiele innych rzeczy, które człowiek na poziomie hoduje aż do śmierci. Niezła pracę zapewniała mu egzystencję w pewnym luksusie. Czasem wydawało mu się, że znajduje w tym wszystkim duże zadowolenie. Bywały i chwile obrzydzenia do samego siebie. Nadeszła jednak noc, kiedy musiał porzucić swoje złudzenia.
    Jego szef skontaktował go z pośrednikiem, który odpowiadał za największe transakcje pewnej firmy giganta. Od pewnego czasu usilnie starali się nawiązać z nią współpracę.
–Jest to jakiś dziwak – powiedział Ralfowi tytułem wstępu. – prawdopodobnie południowiec. Załatwia najbardziej poufne interesy. Sam go nie widziałem na oczy, ale cieszy się jakimś mitycznym poważaniem w elicie. Używają go zawsze do sprawdzania potencjalnych klientów.
Chłopak opierał się w pozie tryumfu na obrotowym krześle. Jego mina mówiła „Dajcie mi tego faceta, a zjem go na śniadanie”. Jakże szef lubił ten wyraz twarzy.
–Nazywa się Guantico, sam do ciebie zadzwoni.
Kilka dni później pośrednik skontaktował się z Ralfem.
    Wibrowanie telefonu nie obudziło żony. Chłopak wyskoczył z łóżka zwarty i gotowy. Wymknął się błyskawicznie do drugiego pokoju. Zamknął za sobą drzwi. Odebrał wygłaszając zwyczajową formułkę przynależności do firmy.
–Mówi Aleo Guantico – usłyszał w słuchawce miły, aksamitny głos. – Czy możemy się spotkać?
–Oczywiście – odpowiedział Ralf ochoczo, mordując bezlitośnie tę część swej zaspanej jaźni, która miała jeszcze nadzieję, że wróci do łóżka.
–Na moście Diuka Borensa. – Guantico wyłączył się.
Chłopak stał osłupiały ze słuchawką w ręku. Po chwili rzucił się do łazienki.
Most Diuka Borensa o drugiej nad ranem jest pasmem cienia rozświetlanym gdzieniegdzie żółtymi latarniami. Niezbyt szeroki, wyłożony brukową kostką, jest najdalej położonym, właściwie już na przedmieściach, z mostów nad Tut–Ure. I poza Czwartym Komunikacyjnym najmniej turystycznym. Jego wschodni koniec prowadzi do Starej Fabrykarni. Są tam ulice pełne papierów i kartonowych pudeł, szare rudery, postrachy agentów nieruchomości, i kopce śmieci. Drugi koniec mostu zdawałoby się ma więcej szczęścia. Dzikie grunty ciągną się od niego do lotniska, barów przedmiejskich i kilku tanich burdeli.
Ralf kazał taksówkarzowi zaczekać po tej właśnie stronie. „Dziwak, dziwak kompletny” pomyślał wysiadając z samochodu. „Pewnie chce sprawdzić czy się nie przerażę”. Śmiałym krokiem wkroczył w półcień. Na ławeczkach przytulonych do barierek mostu dostrzegł postacie ludzi. Nie należał do tych, którzy odmawiają bezdomnym człowieczeństwa. Przeszedł koło pary skołtunionych kształtów. Ich oczy zalśniły jak koraliki. Pierwotny dreszcz przebiegł po kręgosłupie mężczyzny.
–Witam pana! – rozległo się nagle.
Ralf aż podskoczył z wrażenia. Natychmiast się opanował ale było już za późno. Mężczyzna musiał dostrzec jego przerażenie. Stał tuż obok. Nawet w słabym oświetleniu nie wyglądał na południowca. Miał błękitne oczy. Ciemnoblond włosy. Podali sobie dłonie.
–Uwielbiam to miejsce – powiedział Guantico, bez cienia obcego akcentu w głosie. Zakreślił szerokim gestem okrąg, który sięgał daleko nad nurty Tut–Ure. – To jedyny prawdziwie ciemny most w Bellago.
–Tak – potwierdził Ralf odzyskując formę.
Lśniące oczka bezdomnych wpatrywały się w nich z pewnej odległości. Zbliżyli się do barierki. Pośrednik odetchnął kilka razy z wyraźną przyjemnością. Ralf pomyślał, że panorama miasta mogłaby w innej, mniej zadaniowej sytuacji wydać mu się ładna. Z mostu Diuka Borensa rozciągał się widok na tasiemki pięciu Mostów Tut–Ure. Iskrzyły się kolorowymi światłami nocy i rozpadały, tam gdzie ich końce dotykały miasta, w rozległe mozaiki neonów.
–Obserwowałem pana bardzo długo – oznajmił aksamitnym głosem Guantico. – I sądzę, że jest pan odpowiednim dla mnie człowiekiem. W pewnych sprawach postępuje pan całkowicie bezwzględnie.
Użycie słowa „bezwzględnie” wydało się Ralfowi nieco szczególne, ale zinterpretował je na swoją korzyść. Zastanawiał się ile tamten może mieć lat. Wydawał się nieco starszy od niego, może trzydziestoletni. Blask latarni był odległy. Jednak nawet w takim oświetleniu zwracały uwagę jasnobłękitne, niesamowicie świecące oczy pana Aleo.
–Powiem panu, że – Guantico zawiesił głos. – chciałbym się zabawić.
Spojrzał przy tym na mężczyznę szczególnie, jakby dawał coś do zrozumienia.
–Znam ciekawy lokal –  „Czyżby perwersje?” przemknęło Ralfowi przez myśl. – Można się zabawić... jak kto lubi – dodał poufnym tonem.
Kiedy schodzili z mostu w stronę taksówki pośrednik dotknął ramienia Ralfa.
–Pojedziemy moim samochodem – wskazał dłonią ciemności po prawej stronie, za zaroślami.
–W takim razie zapłacę taksówkarzowi – odparł chłopak odsuwając się.
Dotyk mężczyzny zrobił na nim nieprzyjemne wrażenie. Taksówka znajdowała się jakieś dwadzieścia metrów dalej, przy drzewie. Ralf podchodząc bliżej zauważył w słabym oświetleniu, że szyba jest odsunięta. Zza niej wyłaniała się twarz kierowcy. Zaczął mówić wyjmując portfel.
–Postanowiliśmy zmienić plany, dziękujemy za...
W tym momencie gdy był już bardzo blisko samochodu podniósł wzrok. Mimowolnie jęknął. Poruszył się gwałtownie. Po chwili zamętu w głowie podszedł jeszcze bliżej. Twarz taksówkarza była nienaturalnie biała, stężała z szeroko otwartymi , nieruchomymi gałkami ocznymi. Nie był to miły widok, ale Ralf przejmował się czym innym. Obrócił się z niepokojem za siebie, w stronę pośrednika. „ Że też taksiarz musiał teraz wykorkować.” pomyślał ze złością. Z odrazą zwrócił się w stronę trupa. Sięgnął po portfel. Wykonał parę ruchów dłońmi tak, jakby coś podawał. Odszedł.
–Już? – zapytał aksamitny głos.
Jego właściciel obdarzył mężczyznę długim, uważnym spojrzeniem
–Tak – odpowiedział chłopak spokojnie. – Możemy jechać.

***

    Megan Blou, czterdziestoletnia blondynka wyglądająca jak bogata kokota zapaliła trzeciego papierosa
z kolei. Jednocześnie przyciskała słuchawkę przenośnego telefonu brodą do ramienia. Miała przy tym tak obojętny wyraz twarzy, jakby chodziła tak z telefonem po pokoju tylko dla treningu.
–Chyba trochę przesadzasz – powiedziała nagle beznamiętnym głosem.
Odłożyła zapalniczkę na szklany stolik. Do pokoju obok prowadziło szerokie, łukowate przejście bez drzwi. Wewnątrz pomieszczenia przy fortepianie siedział, wpatrując się w jeden, punkt Mo Blou. Był to trzynastoletni chudy chłopiec o ciemnej karnacji, nieco dziecinnej jeszcze budowy. Spojrzenie jego dużych piwnych oczu przywodziło na myśl smutną kaczkę. Tak był niepodobny z wyglądu do swoich z rodziców, że znajomi rodziny uważali to za prawdopodobną przyczynę ich rozwodu.
–No, jej ciotki nie masz co do tego mieszać – mówiła leniwie blondyna usadziwszy korpulentne biodra
na kanapie.
Mo podniósł dłoń do góry. Jakby w hipnozie uderzył wyciągniętym palcem jeden z klawiszy.
–Dyńk! – rozległ się przypadkowy dźwięk.
–Możesz sobie rozsyłać listy gończe – ciągnęła monotonnie jego matka. – ale prościej byłoby poczekać aż sama wróci. Co? – ton jej głosu stał się odrobinę bardziej ożywiony. – W mojej rodzinie byli nienormalni? A twoja matka to niby normalna?
–Dyńk! – palec uderzył w klawisz z większą siłą. – Dyńk! Dyńk! Dyńk!
–Mo, przestań! – wrzasnęła nagle Megan Blou. – Nic się nie dzieje – powiedziała do słuchawki wyraźnie już rozdrażniona.
–Dyńk! Dyńk! Dyńk! – rozległo się ze wzmożoną mocą.
Kobieta zerwała się na równe nogi. Rzuciła słuchawkę na drugi koniec pokoju i pobiegła w stronę chłopca. Trzymał dłoń wyciągniętą nad klawiszami. Na twarzy miał głupkowaty uśmiech. Widząc jego dziwne, zamglone spojrzenie matka zatrzymała się. Odetchnęła głęboko. Najspokojniej jak umiała zamknęła klapę fortepianu.
–Twoja siostra znowu dziś uciekła ze szkoły, dlatego naprawdę nie jestem w humorze – powiedziała głosem pełnym hamowanej złości. – Nie chciałabym zrobić czegoś czego oboje będziemy żałowali.
„O boże” pomyślała „I tego będzie trzeba znowu wozić do psychiatry”.

***

Ralf wybrał lokal Barrakuda. Często przyprowadzał do niego klientów, kiedy nie był pewny czego oczekują. Wnętrze było nastrojowe. W przydymionym świetle w akwariach pływały ryby. Przy stolikach, obok gości siedziały eleganckie, dyskretnie wabiące kobiety. Delikatna muzyka i wykwintne jedzenie nie przywodziły od razu na myśl burdelu. W każdym razie na pewno nie taki, w którym można przelecieć dziecko. Czego Ralf nigdy nie zrobił.
Pośrednik wyglądał na zadowolonego. Rozsiadł się w pomarańczowym fotelu i zamówił sporą ilość jedzenia. Nie miał też nic przeciw temu aby dosiadły się do nich dwie urocze, podobne do siebie jak krople wody Azjatki. Rozmawiali trochę o firmie Ralfa, a trochę żartowali z dziewczętami. Chłopak zapomniał już całkowicie o taksówkarzu niepokoiło go bowiem co innego. Zastanawiał się co może oznaczać dziwne, przeciągłe spojrzenie, którym Guantico z nasiloną częstotliwością obejmował jego osobę. Co prawda nie było chyba w jego niesamowicie lśniących oczach namiętności, ale o co chodziło tego Ralf nie wiedział. A wcale nie chciał podejmować dramatycznej decyzji „kariera czy własna dupa”. Zupełnie się przy tym nie spodziewał przed jakim wyborem zostanie tej nocy postawiony.
    Jego gość złapał go nagle za rękę. Patrzył w stronę drugiej sali, do której prowadziło szerokie przejście. Ralf podążył za jego spojrzeniem.
–Co za piękność! – zawołał Guantico z zachwytem. – Niech pan zaprosi ją do naszego stolika.
Przy barze z drinkami stała i rozmawiała z barmanem wysoka kobieta. Błyszcząca czerwona suknia opinała się seksownie wokół jej zgrabnych kształtów. Miała przepiękne długie blond włosy, uniesione wysoko w rodzaj misternego kucyka, który spływał aż na wydekoltowane plecy. Jedna z Azjatek obserwując zauroczenie mężczyzny zachichotała.
–Miss Folley – powiedziała z piskliwym akcentem.
Ralf poczuł, że robi mu się gorąco.
–Tamta pani, wyjątkowo nie jest... – zaczął. – Jeśli chciałby pan poznać naprawdę dobrze zbudowaną blondynkę, to...
Gantico nie przestawał patrzeć na kobietę przy barze. Właśnie rozglądała się władczo po lokalu.
–Interesuje mnie właśnie ta – odparł spokojnie.
–Niestety ona – plątał się coraz bardziej Ralf. – Jest właściwie... narzeczoną szefa lokalu, pana Grega Swansona.
W obecnej sytuacji na samo przypomnienie zwalistej sylwety w otoczeniu goryli dreszcz przebiegł mu po plecach. Pośrednik obrócił na chłopaka swoje jasne oczy. Spojrzał groźnie.
–Mam rozumieć, że nie zaprosi jej pan do naszego stolika?
Ralf wstał. Poszedł krokiem skazańca, z miną wyrażającą rozpacz, wprost do kobiety. Pośrednik obserwował go ze swojego miejsca z ironicznym rozbawieniem. Widział jak tamten tuż przed barkiem przybiera elegancką maskę bawidamka. Zagadnął miss Folley, a ta odpowiedziała coś ze zwyczajową uprzejmością. Po chwili, gdy wskazał swojego towarzysza, zmarszczyła brwi. Wykonała taki ruch ramieniem jakby chciała zakończyć rozmowę. Powstrzymał ją jednak. W końcu przeszli razem przez salę kierując się do stolika, przy którym siedział Guantico. Kobieta miała wyraźnie niechętną minę. Kiedy zbliżyła się na tyle, że jej nieprzyjazne spojrzenie napotkało głębokie, jasnobłękitne oczy mężczyzny zatrzymała się raptownie. Jej ładna, mocno umalowana twarz rozjaśniła się w jednej chwili nieśmiałym uśmiechem. Podeszła do stolika, a za nią kroczył znękany Ralf, nieświadomy jej dziwnego nastroju.
–Miss Folley – zaczął. – tak jak mówiłem nie ma dziś dla nas...
–Chętnie się przysiądę – powiedziała narzeczona Grega Swansona ciepłym głosem, kompletnie dezorientując swojego poprzedniego rozmówcę.
Odwróciła się w stronę Azjatek. Wykonała władczy gest. Natychmiast wstały i odeszły. Usiadła obok pośrednika. Patrzyła na niego z maślanym uśmiechem, jakby w transie. Ralf obserwował tę scenę z mieszanymi uczuciami. Opadł na fotel. Ogromne zdziwienie i nowo rodzący się podziw dla tego mężczyzny o tak widać nieprzepartym uroku współistniały w nim ze wzmagającym się lękiem związanym bezsprzecznie z partnerem życiowym pani Folley.
–Jak masz na imię ? – pytał kobietę Guantico.
–Evian – odpowiedziała słodko.
Pochylił się. Szepnął jej coś na ucho.
–Dobrze – ochoczo kiwnęła głową.
–Chciałbym – dodał głośno wskazując na chłopaka. – aby mój przyjaciel poszedł z nami.
Ralf zdecydowanie wolałby tego nie robić. Coś jakby cień niechęci przemknęło przez twarz miss Folley, ale natychmiast rozpłynęło się w wyrazie pełnego oddania. Zgodziła się.
Guantico i Evian wchodzili objęci po drewnianych schodach. Kuliste lampy zabarwiały przestrzeń karminem. Chłopak miał słabą nadzieję, że nikt z dwudziestokilkuosobowej obsługi lokalu przypatrującej się im właśnie z zaciekawieniem nie doniesie swojemu szefowi o całym zajściu. „ To już jest koniec!” pomyślał z rozpaczą, absolutnie niezdolny do powstrzymania wypadków. Ale to jeszcze nie był koniec.

***

    Ciotka nie miała nic wspólnego z ucieczką Ved. Napomknienia siostrzenicy o ich dziedzictwie i czarownicach traktowała jako osobistą zniewagę. Była magofobem. Każde bardziej niekonwencjonalne zachowanie dziewczyny, na przykład wpatrywanie się przez dłuższą chwilę w jakiś przedmiot, bezlitośnie tępiła. Była to jeszcze dość młoda i niezbyt wredna osoba, ale w jakiś naturalny sposób prymitywna. Jej zainteresowania ograniczały się do codziennych robót domowych i telewizyjnych seriali. Mimo przywiązania do Vedy kontrolowała ją w sposób bezlitosny. Na temat świata, mężczyzn i tak zwanych imprez miała jak najgorsze zdanie. I bardzo nachalnie próbowała je wpajać siostrzenicy. W jej domu Veda czuła się więc tak, jakby wszystko co robiła było w ten czy inny sposób nieczyste. Mąż ciotki, urzędnik w największym banku Zooferii był typem jeszcze mniej sympatycznym. Chorobliwie racjonalistyczny, twardogłowy i lękliwy. Wszystko co tylko siostrzenica mówiła osobliwie go irytowało. Zwłaszcza to, co przypominało mu o niechlubnych, zupełnie nie racjonalnych zainteresowaniach przodków jego żony. Trząsł się ze strachu na myśl, że mogła by wspomnieć przy jego znajomych o magii. Profilaktycznie był więc ordynarnie złośliwy jeśli tylko poruszała te tematy, a czasem, celem jeszcze dalej posuniętej profilaktyki, zupełnie znienacka chamski.
–Jak ktoś ma bogatych rodziców i nie musi na siebie zarabiać to mu się w dupie przewraca – potrafił stwierdzić podczas wspólnego śniadania niby to w przestrzeń.
Zazwyczaj Veda nie wiedziała co ma na to odpowiedzieć. Tylko czerwieniała ze złości i upokorzenia, albo rzucała kanapkę i wybiegała z domu. Czasami jednak, z upływem czasu coraz częściej, replikowała na zimno, z uśmiechem.
–Chciało by się mieć pieniążki, a nie pracować w tej durnej robocie, co?
Tyle, że potem nie było śmiesznie. Znacznie bardziej wolała mieszkać w internacie, który znajdował się niestety rzut beretem od domu ciotki. Matka jednak zmuszała ją czasem do poddawania się, upajającemu inaczej, towarzystwu krewnych.
–Trudno w to uwierzyć – powiedziała kiedyś Veda Tedowi Welby. – Ale ja nawet lubię Zooferię.
–Bardzo trudno w to uwierzyć – potwierdził chłopak.
–Mieszkanie u matki, albo z ojcem to byłby dopiero koszmar. A Zooferia to takie spokojne miasteczko.
Ted Welby wpatrywał się w nią z niedowierzaniem swoimi opuchniętymi oczami. Miał szczególną zdolność wyczuwania kitu na kilometr. Był to wysoki, chudy, brzydki i niegustownie ubrany młodzieniec. Przy pierwszym poznaniu zrobił na Ved wrażenie ćwierćinteligenta. Potem to wrażenie się potwierdziło, ale pozostałe cechy charakteru Teda okazały się niezmiernie interesujące. Chodził do klasy wyżej. I miał Naprawdę Koszmarnych Znajomych, których dziewczyna używała niekiedy do przerażania swojego wujostwa.
    Siedzieli na ławce przy boisku szkolnym. Korzystali z bardzo chwilowej ciszy tego miejsca. Ted żuł trawę przypominając tym samym starego konia. Stanowili prawdziwy kontrast. Veda była średniego wzrostu, szarooką i brązowowłosą panienką. Była ładna w tajemniczy i elegancki sposób nie rzucający może na kolana,
ale zwracający uwagę wielu mężczyzn. Dość powiedzieć że jej przyjaciel był zupełnie inny...
–Czasem mam wrażenie, że jedyne momenty, w których naprawdę żyłam to te, gdy szukałam czarownic – mówiła dziewczyna. – Aby zdobyć kolejne błogosławieństwo jestem zdolna do wszystkiego. Mogę jechać stopem bez pieniędzy na drugi koniec świata. I zawsze mi się udaje. Po prostu potrafię zrobić wszystko. Ale potem to się kończy, wracam...
Jak zwykle Ted słuchał z niezobowiązującą uwagą. Nie angażował się za bardzo w sprawy innych ludzi.
–Idziemy na następną lekcję? – zapytał.
Sięgnęła do kieszeni szarych spodni. Wyjęła z niej jedną z dwóch kostek, niebieską szóstkę.
–1,2 – idziemy – zdecydowała. – 3,4–zostajemy jeszcze jedną lekcję, 5–urywamy się gdzieś wspólnie, 6–osobno.
Kiwnął głową. Rzuciła kostkę na ławkę między nimi. Wypadła 2. Jęknęli jednocześnie.

***

    Weszli do luksusowo urządzonego apartamentu. Guantico wraz z miss Folley natychmiast rzucili
się na łóżko i zaczęli namiętnie całować. Evian zdążyła jeszcze powiedzieć, że szampan jest w drugim pomieszczeniu a lód na niebieskiej szafce. Ralf podreptał tam jak w transie. Zupełnie nie mógł zebrać myśli. Szukanie tych rzeczy zabrało mu około dziesięciu minut łażenia. Kiedy wrócił w pokoju było zupełnie ciemno. Postawił butelkę i lód na pobliski kredens. Kierując się wąskim światłem padającym z korytarzyka, z którego wyszedł przesunął się w kierunku drzwi.
–Mam szampana – powiedział w stronę , w której powinno się znajdować łóżko.
Obecnie nie dochodził stamtąd żaden odgłos. Wyobraźnię Ralfa zaludniły rozmaite bezszelestne perwersje. Czuł też szczyptą niepokoju. Wciąż nie wiedział po co jest pośrednikowi potrzebny. W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył. W słabym, pomarańczowym świetle padającym z przedpokoju stał jeden z pracowników lokalu. Młody chłopak trzymał wino w ręku.
–Chciałem się upewnić, że miss Folley nic nie brakuje – powiedział i zerknął zaciekawiony do pokoju.
W tym momencie wydał z siebie potworny wrzask. Odskoczyli od siebie. Butelka upadła na podłogę. Chłopak rzucił się do ucieczki. Darł się przy tym w niebogłosy. Ralf odwrócił się. Krzyknął. W słabym oświetleniu zobaczył upiorny widok. Ciało miss Folley leżało wpół na łóżku, wpół na podłodze w kałuży krwi. Oczy trupa były wybałuszone, szyja poharatana. Krwista kitka kucyka opadała fantazyjnie na dywan.
–Morderca! Morderca! – usłyszał wrzaski dobiegające z dołu.
Nie namyślając się ani chwili cofnął się do pokoju. Zamknął drzwi na klucz. Ledwo opanowując potworne dygotanie ciała znalazł włącznik światła. Obrócił go. Obejrzał się przerażony. W jasnym oświetleniu widok kobiety był jeszcze mniej apetyczny. Nie miał jednak czasu się nad nim rozwodzić. W panice oczekiwał ataku zabójcy. Na schodach rozległy się tupoty i krzyki. Zaraz potem usłyszał donośne łomotanie zza drzwi. Rzucił się do okna. Podniósł do górę ramę okienną. Wyjrzał. Tysiące myśli przelatywało przez jego głowę w zawrotnym tempie. „Zaraz mnie zabiją; Jestem w pokoju, w którym czai się morderca; Historia o Gregu Swansonie i mózgu jego wspólnika Toronto rozbryzganym na dywanie; Chciałbym przed śmiercią pójść jeszcze raz do baru Arkadia; Była zupełnie młoda; Nie wiedziałem, że krew może mieć taki dziwny kolor”. Łomotanie przybrało znacznie groźniejszą formę łupania. Za oknem Ralf ujrzał swój definitywny koniec. Pod nim na głębokości kilku pięter majaczyła okrutna, nie do przebicia szarość chodnika. Wykonał gwałtowny ruch do przodu. Cofnął się zrozpaczony.
–Nie mogę – usłyszał swój własny, brzmiący obco i piskliwie, głos. – Nie mogę skoczyć.
Nagle, jakby z innej przestrzeni, wyłoniła się przed nim postać o błękitnych oczach. Chłopak nie miał już siły na nienawiść, albo strach. Wpatrywał się w Guantico szalonym spojrzeniem.
–Chcesz żebym cię uratował? – zapytał mężczyzna chwytając go silnie za ramiona.
„Zaraz zostanę zabity, może to i dobrze” pomyślał Ralf. Ktoś właśnie wyważał drzwi.
–Jeśli chcesz żebym cię uratował, powiedz to! – powtórzył morderca potrząsając nim.
    Chłopak bełkotał coś już całkiem nieprzytomnie. Drzwi runęły. Do pokoju wpadli ludzie.
–Chcę! – krzyknął.
Jakaś ogromna siła porwała go do góry i wyrzuciła przez okno. Wiedział, że to już koniec, że leci przez ciemność wprost na śmierć. Kurczowo zaciskał powieki. Zamiast końca był jednak tylko ogromny ból i ssanie, poczucie wyczerpania. „Jak długo można umierać?”.
    

***

    Szósta czarownica mieszkała w Górach Słonecznych. Była przedostatnią, którą dziewczyna musiała odnaleźć, aby po uzyskaniu siedmiu błogosławieństw zostać Czarownicą Natury. Następczynią Fey. Sabatini, internetowy informator Vedy dowiedział się, że jakaś znachorka z tamtych okolic używa znaku. Mag Grabio, kontaktujący się z czarownikami pasma Gór Południowych, potwierdził tę wiadomość. Podobno kobieta zajmowała się białą magią, którą to wiadomość Ved powitała z dużą ulgą po ostatnich przeżyciach z piątą czarownicą Sylwią. Zbierała się do podróży już od dawna i bez przekonania. Niby chciała, ale brakowało impulsu. Jakieś zachowawcze siły w niej wolały żeby leniwiała w Zooferii. Tyle, że życie w miasteczku nieco się pokomplikowało odkąd Ted Welby nauczył ją grać w kości. Poza tym samo przebywanie z nim było przeżyciem o zupełnie nieprzewidywalnych konsekwencjach. Nie umiał zaplanować czy przewidzieć najzupełniej niczego. Począwszy od kupienia biletu autobusowego a skończywszy na skutkach zjedzenia zgniłej kanapki.
    Tego dnia, tuż po wyjściu ze szkoły poczuła nagłą ochotę zobaczenia się z nim. Powałęsała się chwilę wokół boiska. Skręciła za róg stołówki i zauważyła go palącego coś przy śmietniku z Pincyklem. Pincykl był to notorycznie brudny, żółtowłosy i mimo to dość przystojny punk z klasy Teda. Cechą, która wyróżniała go na tle innych uczniów szkoły była absolutna niezdolność mówienia zdaniami dłuższymi niż złożone z dwóch słów. Ten defekt jednakże nie przeszkadzał mu każdego roku w uzyskiwaniu promocji do następnej klasy. Przyczyny były natury finansowej.
–Czuję się dzisiaj beznadziejnie – zaczęła Ved zamiast pozdrowienia.
Odgarnęła pełnym bólu gestem kosmyki włosów z twarzy.
– Mam ochotę rzucić to wszystko i jechać pierwszym pociągiem w Góry Słoneczne.
–To jedź. – odparł niedbale Ted.
Punk zaciągnął się czymś co było bez wątpienia starym petem.
–Teraz? Przed końcem semestru? – jęknęła. – Wiesz, że to nie możliwe. Muszę poczekać do wakacji.
Wtedy wydarzył się cud. Pincykl patrzący dotąd gdzieś w przestrzeń, udało mu się zaćpać się starym petem, podał papieros koledze.
–Rzuć te...kości – powiedział do dziewczyny.
–Co? – zamrugała z niepokojem ciemnymi rzęsami.
–Pin ma rację, rzuć kości – zabrzmiał spokojny głos Teda Welby.
Nastała chwila ciszy przerywanej rozlegającymi się w tle wrzaskami młodzieży. Chłopak sięgnął do kieszeni swoich legendarnych szarobrązowych sztruksów. Ich oryginalny kolor był tajemnicą właściciela. Wyciągnął z niej stalową, nie pierwszej czystości kostkę. Veda ujęła ją w dłoń. Jej twarz wyrażała teraz skupienie pełne silnej, niemal bolesnej determinacji.
–1,2,3–jadę jeszcze dziś pierwszym pociągiem w stronę gór – oznajmiła poważnym głosem. –4,5,6–przynajmniej do wakacji nigdzie się nie ruszę z Zooferii.
    Srebrna kostka potoczyła się po trawie. Upadła tuż przy jej stopie. Pincykl kierujący teraz sto procent swojej uwagi w stronę wydarzających się wypadków pochylił się nad nią. A potem udało mu się przemówić raz jeszcze. Tym razem głosem uszczęśliwionego dziecka.
–Jedziesz!

III. ŹLE SIĘ DZIEJE

    Dawny dumny przywódca grupy wyglądał teraz jak sflaczały, starzejący się facet. Jedynym, który odprowadził go do pociągu był Kenzin. Pomógł spakować pół tuzina książek filozoficznych, dwie teczki materiałów piśmienniczych, trochę ubrań i środków czystości. Zaniósł także to wszystko do pociągu. Ile mógł mieć lat wiedział tylko on sam. Był znacznie starszy od Liony. Ciało miał jednak silne i sprężyste, czego w obecnej chwili o jego przyjacielu powiedzieć się nie dało. Na pomarszczonej podobnej do kory drzewa, oliwkowej twarzy Daabańczyka była łagodna determinacja. Zawsze działał raczej niż myślał, mimo iż intelektu mogli mu pozazdrościć profesorowie nauk ścisłych.
–Znajdź kogoś, kto by mnie zastąpił na zawsze – powiedział Liona w wagonie kolejowym trzymając jego ręce w swoich. W jego oczach była rozpacz. – Nie chcę więcej uciekać i nie mogę wrócić. Jest we mnie zło, którego nawet ty nie chciał byś poznać.
–Daj mi szansę – odparł Kenzin.
Przywódca pochylił się. Ukrył twarz w dłoniach. Gdy przyjaciel wyszedł wstał. Podszedł do okna. Wdychał powietrze stacji kolejowej próbując odzyskać spokój. Chciał wszystko przemyśleć i zdecydować się na jakiś ostateczny krok.
Naprzeciw w oknie pociągu, który właśnie przyjechał pojawiła się nagle jakaś postać.
–Przepraszam pana – zawołała rozpaczliwie właścicielka subtelnej, ładnej twarzy. – Dokąd jedzie ten pociąg?
Nie miał ochoty na żaden kontakt. Przemógł się.
–W Góry Słoneczne – odpowiedział najnormalniej jak mógł.
Dziewczyna jęknęła. W jej szarych oczach zabłysło autentyczne przerażenie. W tym momencie pociąg ruszył. Liona oddalając się od stacji z wzrastającą prędkością widział jeszcze jak nieznajoma rzuciła się w szalony pościg korytarzem przedziału kolejowego. Po chwili cała scena zniknęła mu z oczu.

***

    Najgorsze było czekanie. Zebrali się późnym popołudniem w mieszkaniu, do którego po odejściu Przywódcy przeniesiono Kamień. Pokój był skromnie umeblowany. Pod ścianami stały żółte świeczki, a okna osłaniały długie zasłony. Siedzieli w kręgu wokół szarego, błyszczącego przedmiotu. Leżał na czerwonej chuście. Był piękny, ale dla wszystkich obecnych obcy, nieledwie odrażający. Nie czuli go. Nie mogli zrozumieć na czym polegała jego tajemnica. Żadne z nich nie byłoby w stanie pełnić funkcji przywódcy ani przez chwilę.
Minęło zaledwie szesnaście godzin od czasu snu Liony.
–Mówcie – zwróciła się Karen do obecnych.
–Jestem zmęczony i senny – zaczął Aleks. – Najchętniej położyłbym się do łóżka.
–Ich moc rośnie – oznajmił profesor Try. Wyglądał teraz i mówił jak nie wyróżniająca się niczym gospodyni domowa. – Na mieście widziałem białe wampiry. Moi informatorzy donoszą, że wczorajszej nocy zginęło wielu ludzi. A to była dopiero pierwsza noc... i sam niestety tracę formę.
Utrata formy przez profesora oznaczała, że jego zdolność przekształcania się słabła. Przez dłuższy czas miał więc pozostać gospodynią domową.
–Ja – zabrała głos Smak–i–Węch. – czuję się dość dobrze, ale wolałabym dziś nie wychodzić. Niestety będzie trzeba – dodała niechętnie.
W jej wyglądzie nie było zwykłej pewności siebie. Ramiona miała opuszczone. Duże, ciemne oczy podkrążone. Straciła brawurę, chęć zabijania, wolę walki. Obawa przed wyjściem w noc tak była do niej niepodobna, że dodatkowo przygnębiła resztę obecnych. Na koniec głos zabrała Karen.
–Ich moc rośnie a nasza maleje. Tego mogliśmy się spodziewać. Możemy mieć nadzieję, że Kenzin szybko kogoś znajdzie, ale nie powinniśmy na to liczyć. Uruchamiamy Sympatyków.
Smak–i–Węch mimo złego samopoczucia zdołała poczuć się jeszcze gorzej. Sympatykami nazywali członków podziemnej organizacji „Tropiciel”. Nałogowo, w imię wyżej pojętej etyki, zajmowali się oni wszystkim co niesamowite i nawiedzone. Tropili dziwne zgony i w każdym ataku serca potrafili dopatrzyć się przyczyn nadprzyrodzonych, z ingerencją ufo włącznie. Walczyli także z satanistami, w sposób, dodajmy to, raczej nieudolny. Byli absolutnie przekonani, że wampiry są istotami kosmicznymi pochodzącymi z Syriusza. Bywało to pożyteczne. Czasami mimo lęku przed, jak ich nazywali, syrianami, czuli się w obowiązku pomagać Grupie. Smak–i–Węch mimo, iż była psychologiem z dwuletnim stażem w szpitalu psychiatrycznym, jakoś nie umiała nawiązać z nimi kontaktu. Przyczyną niechęci Gestwalda, przywódcy Sympatyków były symbole szamańskie jakie rozpoznawał na jej biżuterii i stroju. W jego czarno–białej wizji świata magia plasowała się po tej czarnej stronie.
–Jakie są zadania? – zapytała Karen ostrym, dominującym głosem.
Był dokładnie taki sam jak dawniej. Dzięki temu przedziwnie uspakajał Grupę.
–Zajmę się przywoływaniem – powiedział Aleks. Był specjalistą od telepatii i wywoływania duchów. – Pozakłócam trochę najsilniejszych. Postaram się ich osłabić – niestety sam wyglądał na wycieńczonego.
–Pomóc ci? – zapytała Smak–i–Węch
–Nie, ty rób swoje – odparł.
    W wypadku Smak–i–Węch znaczyło to zwykle brutalne zabijanie, ale obecnie nikt tego od niej nie oczekiwał. Miała zrobić coś zupełnie innego. Coś, czym zajmowała się już wcześniej w trudnych momentach.
–Będę badał sytuację – powiedział profesor Try.
Miał te same zadania co zawsze. Kontakty z wampirami, które udało im się zwerbować. Podszywanie się pod białe wampiry. Sprawdzanie, w których miejscach moc nieprzyjaciół jest największa.
Karen została jeszcze przez chwilę z Kamieniem. Wiedziała, że teraz gdy został opuszczony rozpaczliwie potrzebuje towarzystwa. Patrzyła na szary kształt bez cienia litości. Żadne z nich nie umiało darzyć współczuciem czegoś, co pochodziło od wampirów.

***

     Kenzin , spadkobierca Mincze, sekretnej lini starożytnego systemu religijnego Daabanu stał przy końcu drugiego mostu. Oparty plecami o barierkę spoglądał na małe, zielone budki sprzedawców warzyw i przypraw, na przechodzących i kupujących, a także na przemykające gdzieniegdzie białe wampiry. Byli to bladzi ludzie
( jeszcze!) o niezdrowych oczach i szkodliwej aurze. Od dawna, niektórzy od dzieciństwa wysysani przez wampiry nie byli jednak przez nie zabijani. Stanowili pomoc. Naruszali energię istot ludzkich. Wzmacniali moce nieprzyjaciół. Nie byli w zwykłym sensie ofiarami. Karmili wampiry biorąc jednocześnie moce ich podłości. Wykorzystywali innych ludzi do własnych celów. Nie zawsze byli świadomi tych procesów. Nawet gdy stawali się tak odrażający, że nikt już nie chciał im ulegać. Kenzin nauczył się rozpoznawać ich po pozbawionym energii ciele, martwym głosie, bez emocji popełnianych występkach. Zwykle białe wampiry rzadko można było widzieć na ulicach. Zwłaszcza gdy było jeszcze jasno. Lubiły się kryć, czaić w kręgach gdzie miały opracowane metody wpływania na otoczenie. Teraz rozbudzone zmieniającą się aurą Kamienia chaotycznie rozpełzały się po mieście. Dodatkowy kłopot.

***

Łagodnie chylące się ku zachodowi słońce zabarwiło stację kolejową ciepłym oranżem. Po półgodzinnym siedzeniu na ławce i użalaniu się nad sobą Veda postanowiła przestać. W ciągu ostatnich chwil jakoś straciła entuzjazm do całej podroży. „O Boże! Starzeję się”. Miała nawet pomysł by ponownie rzucić kością. Byłoby to jednak kościooszustwo. Poprzednia dyrektywa była przecież zupełnie jasna. „Gdyby pokombinować może można by obejść to utrudnienie. W końcu pojechałam już pierwszym pociągiem w Góry Słoneczne”. Następny pociąg miała pojutrze. Alternatywą było wykonywanie jakiś skomplikowanych i pochłaniających masę forsy objazdów. Zdecydowała, że gdzie indziej będzie może zdolna do podjęcia decyzji. Podniosła swój nieduży, zielony plecak i ruszyła w stronę miasta.
Już po kilku krokach zauroczyły ją widoki. Bellago w niczym nie przypominało Zooferii. Po pierwsze jego nowoczesność widać było we wszystkim dookoła. W wysokich budynkach, pewnych siebie minach przechodniów, które zdradzały światowe obycie, a także niestety w hałasie i smrodzie ulic. Różnorodność była niemal przytłaczająca. Dziewczyna poczuła się trochę zagubiona, ale ogarnęła ją także fascynacja. Tu niewątpliwie tętniło życie, a to było drugie co odróżniało Bellago od Zooferii, W jej
miasteczku życie płynęło, przeciekało przez palce, tkwiło w miejscu. Robiło przeróżne rzeczy, ale z pewnością nie tętniło.
–Przepraszam – powiedział młody yuppie przeciskając się koło dziewczyny w pośpiechu.
Podobnie jak inni podążał za swoimi sprawami. Poczuła się nagle tak, jakby uczestniczyła w sztuce, w której każdy przechodzień ma do odegrania znaną tylko sobie rolę. Jaka będzie jej rola tego jeszcze nie wiedziała.

IV. DYSKRETNE DOTKNIĘCIE MOCY    

Wnętrze lokalu Mormoranto było mroczne. Duża okrągła sala w kolorach śliwki i burgunda na dole przywodziła na myśl wizje artysty–narkomana. Okna zakryte były aksamitnymi kotarami. Lampy o surrealistycznych kształtach dawały skąpe światło. Schody prowadziły na górę do drugiego pomieszczenia o ogniście–czerwonych ścianach. Grube świece stały po jednej na każdym stoliku. Całości dopełniała przygniatająca, powolna, wyrażająca ból i rozpacz, muzyka. Kelnerzy ubrani byli w jakieś niby z grobu wyciągnięte ubrania w przydymionych barwach. Niekiedy pojawiały się demoniczne kapele grające na żywo. Choć akurat to określenie nie bardzo do nich pasowało. I oczywiście przychodziła tu niepowtarzalna klientela. Fascynaci ciemności, narkomani idealiści, mroczne oryginały, psychopaci gawędziarze. Ralf znajdował w Mormoranto odpowiadającą mu estetykę. To miejsce było też dla niego schronieniem przed nieustanną obecnością Karla. I nie tyle chciał się ukryć przed swoim opiekunem fizycznie, ile pragnął doświadczać w spokoju tej części swojej psychiki, którą tamten bezlitośnie w nim tępił.
Podchodząc do swojego ulubionego stolika w rogu dolnej sali zobaczył na górze wysokiego mężczyznę o złotobrązowych, falistych włosach. Stał w długim jasnym płaszczu przy drewnianej barierce. Oczy wampira, błyszczące nawet z tej odległości jak dwa płomienie z pewnością go dostrzegły. Ralf podniósł rękę do góry w geście pozdrowienia, ale tamten nie odpowiedział. Chłopak nie spodziewał się, że Jugo zwróci na niego uwagę. Zajmował on miejsce na samym szczycie elity. Rozmawiał co najwyżej z Karlem. Młode wampiry całkowicie lekceważył. Jeżeli oczywiście miały szczęście i sprytnego opiekuna. Ralf bywał tu regularnie. Często obserwował wyniosłą postać stojącą w tym samym miejscu na górze, bez towarzystwa. Podopieczny Karla usiadł przy swoim stoliku. Zamówił Rozjaśniacza Umysłu. Po kilku łykach niebieskiego płynu pogrążył się w rozmyślaniach. Pewna sprawa coraz bardziej go niepokoiła. Nie był już w niczym dawnym człowiekiem. Obiecujący pracownik firmy umarł. I Ralf wcale nie tęsknił za jego życiem. Nic go też nie obchodziła rodzina, którą kiedyś miał. Nie wspominał o niej od czasu przemiany. Jednakże coraz częściej czuł niewytłumaczalną tęsknotę, która czyniła go przygnębionym. Kiedy razem z Karlem rzucali się w wir przeżyć, zabijania, zabawy, uczucie to na chwilę przycichało. Było ono jednak jak bicie serca zagłuszone muzyką. Kiedy instrumenty milkły okazywało się, że ono ciągle tam jest. Ralf położył dłoń na piersi. Zaśmiał się do siebie z tego porównania. Jego serce nie biło.

***

Veda przeszła między stolikami szukając wolnego miejsca. Na dole go nie znalazła. Kostki wybrały bardzo interesujące miejsce. Wypadły cztery oczka więc weszła do czwartego lokalu, licząc od momentu rzutu, na swojej drodze. Spodobała jej się niesamowita atmosfera i mroczna muzyka. Lubiła takie klimaty, choć jak uczciwie oceniła, jej obecny wygląd niekoniecznie tu pasował. Minęła tajemniczo uśmiechniętego mężczyznę o czarnych włosach. Miał przymknięte oczy. Przyciskał dłoń do piersi. Zwróciła jej uwagę jego smutna uroda. Skierowała kroki na górę. Tam znalazła wreszcie wolne miejsce. Rozejrzała się. Nad w dziwacznie pokręconymi szklankami z kolorowymi drinkami pochylały się różne indywidua. Przyglądała się chwilę klientom. Jeden z gości zwrócił jej uwagę. Był to stojący przy barierce, obrócony do niej profilem mężczyzna. Przemknęło jej przez myśl, że w tym oszczędnym oświetleniu chyba wszyscy muszą wydawać się piękni. Rzut oka na innych przekonał ją, że to nieprawda. Wysiłkiem woli odwróciła wzrok. Przyjrzała się karcie napojów. Wymagało to w tym oświetleniu prawdziwych wyczynów optycznej akrobacji.
–Co zamawiasz, Łowczyni Śmierci? – stojąca nad nią chuda kelnerka miała czarny kok i pomalowane atramentowo usta.
–Słucham?
–To ja słucham.
–Aha! – zrozumiała nareszcie Ved. – Proszę kawę andaluzyjską.
Był wieczór. Dwie godziny temu, w promieniach gasnącego słońca pospacerowała trochę po dwóch mostach Bellago. Po pełnym kwiatów Moście Teatralnym, który prowadził jednym swoim końcem do dzielnicy artystów. A także po Spacerowym, wybrukowanym kostką, z wysokimi latarniami w stylu z ubiegłej epoki. Z wieży położonej w centrum widziała panoramę miasta z jego siedmioma mostami (siódmy w ruinie) i wartką, szeroko płynącą Tut–Ure. Zjadła coś w jednym z barów. Potem, kiedy niebo nabrało ciemnej, szafirowej barwy, postanowiła posiedzieć gdzieś chwilkę.
Kawa po andaluzyjsku miała słodki, kwiatowy smak. Mężczyzna stał przy barierce niemal bez ruchu. Nie był klasycznie piękny. Trochę zbyt szczupły, ale harmonijnie zbudowany. Jego usta były wąskie. Oczy nieduże, skośne i niesamowicie skrzące się w świetle świec. To nie była dobra twarz. Jeśli chodzi o mężczyzn, to Veda nie należała do znawczyń tematu. Zazwyczaj, gdy któryś się jej naprawdę podobał stawała się nieśmiała. Lęk uniemożliwiał jej nawiązanie z atrakcyjnym chłopakiem bliższego kontaktu. Nie doceniała swojej urody. I przez to udawało jej się, choć wbrew świadomej intencji, ukrywać swój całkiem spory kobiecy wdzięk. Na randki umawiała się z chłopakami, którzy podobali się jej umiarkowanie. Zazwyczaj to ona była bardziej w ich guście niż oni w jej. Nie zapewniało to wielu ekscytujących przeżyć. Dawało jednak błogi spokój. Jakże różny od uczucia potwornej nieśmiałości, którego doznawała obecnie.
Obrócił się lekko w jej stronę. Podniósł dłoń do czoła i odgarnął faliste, złotobrązowe włosy. W jego ruchu była naturalna pewność siebie. Mógł mieć nieco powyżej dwudziestu lat, a więc był od niej sporo starszy. Ved była wybredna. Nie każdy przystojny mężczyzna jej się podobał. Nawet jeśli któryś wydawał jej się z początku interesujący, to trudno mu było to wrażenie podtrzymać. Ten jednak miał w sobie coś, co absolutnie zaburzyło jej wszelkie władze fizyczne i umysłowe. Siedziała jak sparaliżowana nad filiżanką kawy. Prowadziła wewnętrzny dialog. Krytyczna część jej psychiki, zadomowiona w niej od dawna mówiła, żeby dała sobie spokój, że nie ma najmniejszych szans itd. I dziewczyna święcie temu wierzyła. Te zachowawcze i negatywne nawyki myślenia pochodziły jednak z czasów zanim poznała Teda Welby. Nie były przystosowane do życia w świecie zamieszkanym przez sześcienne kostki. Prawa ręka Ved powędrowała do kieszeni zielonych spodni. Dziewczyna wyjęła z niej złotą ósemkę. „1,3,5,7– podejdę i porozmawiam z nim” zdecydowała. Przypomniała sobie jedną scenę z Zooferii. Ted opychający się chipsami opowiadał:
–I ten facet w reklamie przechodzi koło niej obojętnie, chrup, chrup, a koleżanka mówi, że może to nie jest dla niej...nie, chrup, chrup, że może nic z tego ciekawego nie będzie, ale że jak nie spróbuje, to się nie dowie, chrup, chrup, a to była reklama chipsów.
Kostka potoczyła się w blasku świec. 5. . .5... 5! Łagodne, szare oczy rozszerzyły się początkowo w przerażeniu. Po chwili nabrały wyrazu stanowczości. Podniosła się ze swojego miejsca. Kilkoma krokami podeszła do nieznajomego. Wyczuł jej obecność. Obrócił się. Niesamowite oczy zalśniły groźnie. Była to chwila spojrzeń, w której decydują się rzeczy ponad patrzącymi. Jego twarz zmieniła wyraz. Wąskie brwi uniosły się do góry w zdziwieniu.
–Przepraszam, jeśli przeszkadzam – powiedziała na przekór jego minie z ogromną pewnością siebie.
Jugo walczył ze wzrastającym w nim niepokojem.
–Kim jesteś? – zapytał gwałtownie.
To rozśmieszyło ją zamiast przestraszyć. W ponurej ciemności Mormoranto zabrzmiał, jak delikatne dzwonki na pograniczu głębokich basów, wesoły śmiech. Wampir poczuł, że jakiś atawistyczny lęk przebiega po jego kręgosłupie. A zapomniał już prawie, co znaczy się bać.
–Kim mam niby być?
Była piękna i pewna siebie. Powinien być spokojny, ale nie był. Z trudem hamował przemianę. Kości policzkowe rozpychały jego policzki. Ręce tężały. Zatrzymał to.
–Przepraszam, byłem nieuprzejmy, w czym mogę pomóc? – jego głos stał się spokojny.
–Jestem w tym mieście pierwszy raz – zaczęła uświadamiając sobie, że to chyba najmniej oryginalny sposób nawiązywania znajomości na tej półkuli – Zastanawiałam się, czy może znasz jakiś niedrogi hotel w okolicy?
Po chwili namysłu kiwnął głową.
–Znam. Jest przyjemny hotel przy Czwartym Moście. Mogę cię tam zaprowadzić.
    Ralf obserwował tę scenę ze swojego stolika. Pierwszy raz widział, żeby Jugo z kimś tutaj rozmawiał. Dziewczyna była niewątpliwie człowiekiem. Kiedy przechodzili obok poczuł – Karl śmiał się zwykle z jego przeczuć – że tamten nie wybiera się na zwykłą „kolację”. Zresztą Jugo nie był taki.
–To okropny snob – powiedział mu kiedyś z dużą niechęcią w głosie Karl. – Ma całą dziwną teorię zabijania. Ale moim zdaniem po prostu nie umie się bawić.

***

    O godzinie dwudziestej w Klinice Psychiatrii i Psychoterapii w Bellago zaczynała się nocna zmiana. Smak–i–Węch, tłumacząc się bezsennością, zgodziła się przejąć dyżur za swoją koleżankę, czym ją znienacka uszczęśliwiła. Na oddziale Zaburzeń Głębszych niż Neurotyczne czuwała jeszcze pielęgniarka, pielęgniarz, młody stażysta, a w gabinecie doktor Gram. Smak–i–Węch weszła do pokoju dyżurnego. Przy okazji robienia sobie herbaty wrzuciła do elektrycznego czajnika dwie żółte tabletki. Były to sproszkowane zioła Kenzina. Wiedziała, że nim minie godzina każdy z dyżurujących napije się czegoś ciepłego. A po upływie dalszej godziny zaczną przeżywać odmienne stany świadomości.
–Przejdę się po pokojach – rzuciła do przełożonej pielęgniarek, Fridy.
Ruszyła długim korytarzem prowadzącym do pokojów żeńskich. W salach paliły się jeszcze światła, ale pacjenci przygotowywali się już do snu. Niektórzy pozostając pod wpływem silnych środków psychotropowych czy we własnym mózgu wytwarzanych halucynogenów, nigdy się w pełni nie budzili. Minęła okrągłą świetlicę i łazienki. Kilka osób jeszcze się w nich myło. Otworzyła kluczem drzwi. Przeszła do drugiej części oddziału przeznaczonej dla pacjentów płci męskiej. Po obu stronach korytarza położone były pokoje. Zapukała i weszła do trójki. W niedużym, skromnie umeblowanym pomieszczeniu stały łóżka. Pod oknem mamrocząc do siebie ukrywał się pod kołdrą staruszek, wieloletni pacjent placówki. Siedzący w kucki na łóżku obok niego mężczyzna poruszył się gwałtownie.
–Spokojnie, panie Mello, zaraz wyjdę – uspokoiła go.
Wido czekał na trzecim z łóżek. Miał jak zwykle elegancko zaczesane nad łysiejącym czołem włosy i nienaganne czyste, choć już od dawna niemodne ubranie. Na jego twarzy igrał uśmiech tłumionej lekami manii. Szamanka podała mu dodatkowy komplet kluczy.
–Zaczynamy za dwie godziny. Zbierasz wszystkich i zamykasz pokoje. Czekam z samochodem pod oknem dyżurki.
Wido kiwnął głową. Wrażenie jakie robił na wampirach jako chory psychicznie, było wielką radością jego życia. Smak–i–Węch obróciła się do niego wychodząc.
–Tylko żadnych nowych. – przestrzegła. – Bo nigdy już cię ze sobą nie zabiorę.

***

    Po kilkunastu minutach spaceru minęli centrum. Weszli w bardziej malownicze kompleksy położonych wśród zieleni domków. Miasto rozjaśniały gęsto rozstawione latarnie. Panował lekki przyjemny chłód. Wiatr rozwiewał poły wiosennego płaszcza Jugo. Poznali swoje imiona. Szli nie mówiąc zbyt dużo, ale to milczenie jej nie przeszkadzało. Czuła, że jest kimś tak samo interesującym dla idącego obok mężczyzny jak on dla niej. Kiedy myślał, że tego nie widzi, obdarzał ją przeciągłym spojrzeniem. Weszli w rozległe parki. Kuliste, kolorowe lampy kładły na trawnikach pasma delikatnego światła. Było już późno. Liczba przechodniów zaczęła się gwałtownie zmniejszać. Wtedy zapytał jeszcze raz.
–Kim jesteś? – było to bardzo poważne.
Tym razem się nie zaśmiała.
–A kim ty jesteś? – spojrzała w skośne, złote oczy.
Szli nie zatrzymując się. „Jest jeszcze nieświadoma” pomyślał wampir. Nie wiedział co ma robić. Nagle zachwiał się.
–Co ci jest? – zaniepokoiła się.
–Nic, potknąłem się, już dobrze. Jesteśmy niedaleko – odpowiedział odzyskując równowagę.
Ktoś już od dłuższego czasu uporczywie go zakłócał. I robił to cholernie skutecznie. Wzbudzał w nim złość. Gdyby był sam i mógł się skupić dałby atakującemu odpór.
    Weszli w ciemniejszą, zupełnie już bezludną część parku. To nie powinno się Vedzie spodobać, ale myślenie nie było w tej chwili jej najmocniejszą stroną. Nagle zatrzymał się. Zwrócił w jej stronę. Czuł, że wrogowie intensywnie się na nim koncentrują. Nie chciał dłużej czekać.
–Naprawdę nie wiesz kim jesteś?– zapytał.
Zabrzmiało to zdecydowanie nieprzyjaźnie. Stanęła w bezruchu. Popatrzyła zdziwiona. Przez głowę przemknęło jej, że może chodzi o czarownice, nie było jednak sposobu by o tym wiedział. Znak zawieszony na łańcuszku był ukryty pod bluzką. Twarz mężczyzny nawet teraz, ze zmarszczonymi groźnie brwiami i zaciśniętymi ustami, wydawała jej się magicznie pociągająca.
–O co chodzi? Powiedz mi – poprosiła miękko.
Wtedy nastąpiła przemiana. Kości policzkowe Jugo uwydatniły się nadając jeszcze groźniejszy kształt oczom. Cała postać wydłużyła się nagle. Nie urosła, ale właśnie wydłużyła. Paznokcie zaostrzyły się. Ramiona uwypukliły jak ptasie skrzydła. W jednej chwili przyciągnął do siebie. Krzyknęła. Poczuła, że słabnie w objęciach wampira. Było to przyjemne, nieznane jej wcześniej uczucie. Poddała się nazbyt chętnie, bez walki. Z wąskich ust Jugo wyłoniły się kły. Przybliżył je do dziewczyny ale w ostatniej chwili cofnął. Nie zamierzał jej zabijać. Leżała bezwładnie w jego ramionach. Nagle zachwiał się. Veda upadła na trawę. W głowie poczuł krótkotrwały ból zakłócania. Kiedy odsunął szpony od czoła spostrzegł, że nie jest sam.
–Odejdź od niej przebrzydły syrianinie! – wrzasnął jeden z intruzów. – Albo po tobie.
    Stało przed nim trzech potężnej budowy mężczyzn, z mieczami Izis w rękach i błękitnych przepaskach na czołach. W innych warunkach żaden z nich nie przeżyłby tego spotkania. Wampir, mimo że wyglądający na nie będącego w formie, był rosły i miał straszne oczy. To powstrzymywało ich w miejscu. Spojrzał z wahaniem na dziewczynę. Mężczyźni poruszyli się niespokojnie. Nagle znów się gwałtownie skulił. Wydał z siebie okrzyk złości. Odwrócił się. Przeskoczył wysokie krzewy i zniknął w ciemnościach.

***

Aleks siedział na poduszce ze skrzyżowanymi nogami. Przed nim jak świetlik paliła się jedna malutka lampka obdarzając delikatnym światłem czerwono–niebieską Mandalę Pięciu Duchów. Walczył ze zmęczeniem i zniechęceniem. Już od ponad godziny skupiał swoją energię. Osłabiał moce nieprzyjaciół. Zakłócał. Czuł, że udaje mu się dotrzeć. Momentami doznanie kontaktu aż nim potrząsało. Koncentrował się jednak na oślep, nie wiedząc jaki z tego właściwie pożytek. Jak dotąd jego wiedza pochodziła jedynie ze świata duchów. Realny nauczyciel być może rozwiał by jego wątpliwości. Niestety, a może na szczęście, Aleks w poznawaniu innej rzeczywistości zdany był na własną intuicję.
Cztery duchy wkroczyły w mrok, piąty dotykał czubka głowy chłopca. Fale koncentracji powodowały gwałtowniejsze drżenie mandali, potem uspokoiły się. Po chwili Aleks znowu szukał. Nagłe szarpnięcie wybiło go z transu. Ktoś gwałtownie pukał do drzwi. Chłopiec wstał. Poszedł na chwiejnych nogach do przedpokoju. Po nagłym przerwaniu medytacji czuł się fatalnie. Zerknął w wizjer. Otworzył. W wejściu stał Gestwald i jego dwaj Tropiciele. „Portier znów się zalał” przemknęło Aleksowi przez głowę. Przywódca, umięśniony dzięki ćwiczeniom na siłowni rosły chłopak trzymał na rękach zwisającą jak opadnięta trawka dziewczynę.
–Sorry, koleś – zawołał donośnym głosem. – Ale nie możemy jej ze sobą ciągać.
    Wtoczyli się do domu.
–Jezu! Źle wyglądasz – powiedział jeden z Sympatyków, piegowaty blondynek przechodząc obok Aleksa.
–Uratowaliśmy ją przed syrianinem – ciągnął dalej Gestwald. – To był prawdziwy potwór, ale na nasz widok zwiał. Gdzie ją położyć? – zakręcił się tak, jakby dziewczyna nic nie ważyła.
–Żyje? – zapytał Aleks.
–Jasne, że żyje. Inaczej poszedłbym na cmentarz.
    Chłopiec wskazał wejście do pokoju. Polecił położyć ją na stojącym tuż przy drzwiach łóżku. Nie mógł pozwolić, żeby rozpędzony jak maszyna parowa przywódca Tropicieli wpadł dalej i zobaczył Kamień. Gestwald delikatnie położył Vedę. Wziął od piegowatego jej plecak. Postawił go obok, na podłodze. Przyjrzał się zemdlonej. W jego oczach pojawił się nagle wyraz taki, jaki mógłby mieć średniowieczny rycerz po uratowaniu niewiasty. Z dużym ociąganiem reagując na zniecierpliwione spojrzenia Aleksa cofnął się do przedpokoju.
–Nie możecie tu więcej przychodzić. – powiedział chłopiec tak surowo, jak na to pozwalała jego wątła postura i nie budzący respektu wiek.
–Spoko koleś, przecież nie mogliśmy jej zostawić na dworze. A tak w ogóle, to chyba powinieneś się przespać.
Aleks trzasnął drzwiami. Sprawdził czy dziewczyna nie odzyskuje przytomności. Na oko sądząc nieprędko miała ją odzyskać. Wrócił do pokoju. Przy pierwszych próbach koncentracji zasnął.

V. NIEOCZEKIWANA ZMIANA

Minupin od dziesiątek lat nie przypominał już człowieka. Nie wychodził na powierzchnię. Swoje
istnienie spędzał niemal bez ruchu, w piwnicach, po których przemieszczał się za pomocą teleportacji. Jugo urządził pomieszczenie według jego zaleceń. Granatowe, ciężkie kotary zwieszały się ze wszystkich ścian. W niektórych miejscach zaczepione o gwoździe unosiły się do góry. Podłoga była kamienna, brudna. Wampir siedział pod ścianą w pozycji jogina, na jednej z walających się po pomieszczeniu drewnianych skrzyń. Czasami gdy był pogrążony w swoim wewnętrznym świecie unosił się kilkanaście centymetrów nad nią. Jugo był jedynym, który mógł do niego przyjść kiedy chciał. Niektórzy uważali, że podopieczny Minupina jest despotą i pragnie mieć nad innymi wampirami władzę absolutną. Była to prawda, ale zdawał sobie sprawę także z tego, że takiej władzy mieć nie może. Przyczyna była prosta– wampiry w przeciwieństwie do ludzi nie miały instynktu społecznego. Nie umiały tworzyć grup i nawet strach nie utrzymywał ich w zwartych szeregach. Pasją Jugo było badanie sposobów włączania do ich działań impulsów stadnych.
    Do piwnicy prowadziło wejście z niedużej, położonej pośrodku ogrodu altany. Mieszkający w domu ludzie, dwa białe wampiry, wiedzieli, że nie mogą się do niej zbliżyć. Ostatni z Dawnych sprowadził się tu kilka lat temu. Podczas tego okresu Jugo trzykrotnie zmieniał właścicieli domu.
Otworzył drzwi swoim kluczem. Wszedł w całkowitą ciemność. Zmysł wzroku nie był mu potrzebny do płynnego schodzenia w dół, a potem, do poruszania się po piwnicy, pomiędzy skrzyniami. Miał jednak swoje upodobania. Wędrował wzdłuż ścian zapalając świece gromniczne, które skradł z kościołów. Jedną z nich dostał w prezencie od księdza satanisty, który uznał go za diabła. Tak tym Jugo rozśmieszył, że odechciało mu się go zabijać. Wiara nic go nie obchodziła, ale gruba świeca z pięcioma krwawymi kroplami wydawała mu się po prostu piękna.
Stwór śledził go swoimi rybimi gałkami ocznymi.
–Zawsze przychodzisz tylko wtedy, gdy czegoś chcesz – wyjęczał tonem starego krewnego.
Przy Jugo nie umiał być świątobliwy.
–Chcemy tego samego – odpowiedział tamten.
Zanim usiadł rozłożył na skrzyni specjalnie w tym celu przyniesioną gazetę. Dopiero co kupił płaszcz w swoim ulubionym kolorze. Nie chciał go pobrudzić.
    Jednym z dziwactw dotykających każdego wampira jest poczucie własnego stylu. Mają swoje maniery
i zwyczaje, którym są wierne niezależnie od jakichkolwiek przeszkód. Żaden z nich nie zrezygnuje, na przykład, z ulubionego kapelusza w odblaskowym kolorze, w którym rzucił się w oczy Wrogom. Jugo lubił złoty kolor. Jego opadające na ramiona, brązowe włosy znaczyły gdzieniegdzie pasma złotej farby. Taka sama barwa podkreślała wąskie brwi. Narodził się jako wampir późnym latem. Jego żywiołem była gorąca ziemia, dojrzałe tropikalne kwiaty i krople krwi spływające po opalonej skórze. Późnym popołudniem, kiedy świat pogrążał się w czerwonawym świetle, a słońce spływało za horyzont, mógł przyjmować jego gasnące promienie.
On i Minupin spędzali czasem bez wypowiedzenia słowa całe noce. Nie był to jednak czas na milczenie.
–Widziałem go – powiedział młodszy wampir.
–Nigdy go naprawdę nie widziałeś – odpowiedział żółty stwór mrożąc oczy.
Doskonale wiedział o kim mówi jego podopieczny.
–Widziałem go twoimi oczami. Nie mam wątpliwości, że ujawnił się ponownie.
W starym zadrżało coś. Zadawniona nienawiść. Od dawna pielęgnowana nadzieja. Poczuł, że chciałby być sam z tymi uczuciami. Wiedział jednak, że ten złocisty, wyhodowany na jego własnej krwi potwór nie da mu teraz spokoju. Był też ciekawy co Jugo widział tym razem. Zapadał w trans. Z jego wydętych ust wysączyła się stróżka krwi. Zamknął je i mlasnął. Ich umysły zbliżyły się do siebie jeszcze bardziej. Widział ją teraz w czerwonawym świetle świec. Struktura energetyczna dziewczyny nie była jeszcze w pełni dojrzała, ale rozpoznał Wroga. Na fizycznym poziomie była do niego niewiarygodnie podobna. Miała nawet te same, szare oczy. Minupin wciąż pamiętał drwiące, znienawidzone spojrzenie Złodzieja. Ciało Dawnego zatrzęsło się, usta wypełniły krwią. Małe oczka zabłysły purpurą. Kiedy wydobył z siebie głos czarna posoka spłynęła po brodzie.
–To Złodziej – potwierdził. – Nie jest jeszcze w pełni ukształtowana, ale to już niedługo...
–Co robić? – zapytał Jugo.
Żądza mordu jest dla wampira największą z namiętności, ale dla nich dwóch było coś ważniejszego.
–Krew musi powrócić do Kryształu. Poczekamy aż stanie się taka jak on.

***

    Szli Piątym Mostem. Czuli, że moc była wielka a dorównywało jej tylko ich nienasycone pragnienie.
–Minupin – opowiadał Karl. – urodził się tysiące lat temu w Daabanie. Za życia był kapłanem Mincze. Razem z kilkoma towarzyszami sprowadzili na ziemię Przywołanych. Spotkał także Złodzieja, którego sprowadzono, aby ich zniszczył. Złodziej ukradł Kryształ i oddzielił od niego Krew.
    Słowo „Złodziej” Karl wymówił z nienawiścią. Jego kości policzkowe uwypukliły się raptownie. Oczy zabłysły czarno. Nie dopuścił jednak do przemiany. Ralf tylko raz słyszał imię Talagi. Wampiry zwykle zastępowały go z pogardą wypowiadanym określeniem Złodziej.
–Co się stało z Przywołanymi?– zapytał opiekuna.
–Bez swojego Kryształu nie mogli żyć na ziemi. Porzucili ciała i powrócili tam skąd przyszli. Zanim odeszli zdążyli dać swoją krew istotom ludzkim. Narodziliśmy się My. Minupin jest ostatnim z Dawnych, którzy otrzymali dar bezpośrednio od nich.
    Kiedy doszli do miejsca, w którym most łączył się ze ścieżką starszy wampir zatrzymał się nagle. Obaj coś poczuli. Dla Ralfa było to zupełnie nowe nieprzyjemne uczucie w żołądku . Zobaczył idących w ich stronę dwóch mężczyzn. Ogarnęły go silne już mdłości i osłabienie. Karl nie wyglądał lepiej. Jego opalona twarz stała się trupio blada. Ludzie zbliżali się. Mieli na twarzach dziwne, głupkowate uśmiechy. Jeden z nich, potwornie brzydki, ślinił się. Drugi, znacznie młodszy, miał groteskowo wygięte dłonie. Poruszał nimi w takt jakiejś widmowej melodii.
–Zabić! – zapiszczał.
Ralf zacisnął dłonie w pięści, ale przemiana nie była możliwa. Coś takiego zdarzyło mu się po raz pierwszy. Pociemniało mu w oczach. Nagle ktoś chwycił go za ramię.
–Uciekamy! – usłyszał głos.
Po chwili biegł już ciągnięty przez swojego opiekuna. Za sobą słyszeli krzyki i upiorny chichot. Zatrzymali się długi czas po tym jak odgłosy ucichły.
–Nienormalni! – wydyszał ze złością Karl. – Umieją kraść naszą energię. Nigdy... przenigdy się do nich nie zbliżaj... nie pozwól, aby cię dotykali.
Tej nocy nie szukali już rozrywek.

***

    W podziemiu wampirów o nazwie BiNaBi gęsto było od dymu i mocy. Andreo w swojej długiej rezedowej tunice przechadzał się między klientami po lokalu. Pilnował, aby kielichy pełne były gorącej krwi. Dostarczano ją bezustannie zza czarnych kotar. Podziemia były miejscami, z których tak nędzne, mało oryginalne istoty jak wytapirowany i wymalowany niby stara baba Andreo, czyniły swoje małe królestwa, podejmując jeszcze durniejszych od siebie. W niskim pomieszczeniu skąpanym w skąpym pomarańczowym świetle rozbrzmiewało Garro. Dla ucha człowieka stanowiło tylko nieharmonijny szum. Dla wampirów odbierających znacznie większą gamę dźwięków było wirtuozerią. Wielu z gości paliło papierosy, skuny, niektórzy pili duże ilości alkoholu. Używki nie są dobre dla wampirów. Przy dłuższym zażywaniu drastycznie redukują ilość ich energii, ale gdy moc była duża głupcy upajali się nawet jej wyczerpywaniem. Nagle gospodarz poprosił obecnych o uwagę.
–Mam dla was małą niespodziankę – powiedział teatralnym, ciągnącym się głosem. Publiczność, ta jeszcze przytomna część, zareagowała odpowiednim pobudzeniem. – Zróbmy trochę miejsca.
Rozsunięto stoliki. W lokalu zapadła pełna oczekiwania cisza. Andreo dał znać swoim dwóm gorylom. Wyszli za duże dębowe drzwi. Po chwili wrócili trzymając między sobą słaniającą się, związaną sznurami osobę. Dziewczyna była poraniona i omdlewała. Po sali przebieg szmer. Na jej widok wiele wampirów poczuło, że ich ręce tężeją, a kości policzkowe rozciągają skórę twarzy.
–Smak–i–Węch! – zakrzyknął dumnie gospodarz podziemia.
Tym razem poruszyli się także ci co widzieli ją po raz pierwszy. Doskonale znali to imię. Kilkadziesiąt szponów wydłużyło dłonie. Stawy napięły się w wystające kształty.
–Spokojnie, będzie widowisko! – zaśmiał się Andreo. – Każdy się napije.
Dał ręką znak następnym pomocnikom, a ci przynieśli dwie duże zbite w kształt krzyża deski. Postawili je pod ścianą.

***

    Aleks obudził się. Wyjął z kieszeni swój fosforyzujący zegarek. Była czwarta. Spał przez godzinę. Co dziwne, był teraz całkowicie rześki. Wstał. Czuł przypływ sił i postanowił, że wyjdzie na ulicę. Gdy zakładał buty nagle przypomniał sobie o dziewczynie. Cicho otworzył drzwi do pokoju. Zapalił światło. Na podłodze obok materaca samotnie leżał plecak. Rozejrzał się z niepokojem. Drzwi prowadzące dalej były uchylone. Pchną je. To co za nimi ujrzał sprawiło, że jego niebieskie oczy stały się podobne do dwóch okrągłych spodków.

***

Smak–i–Węch odzyskała przytomność. Pierwszym co ujrzała były dziesiątki wydłużonych postaci o błyszczących nienawiścią ślepiach i wystających kłach. Ktoś ciągnął ją za obie ręce do góry. Poczuła, że chce jej się śmiać. W podziemiu BiNaBi zabrzmiał śmiech potworny i złowieszczy. Coś musiało się wydarzyć. Moc w sposób nagły i niespodziewany powróciła. Szamanka jednym ruchem wyrwała ze sznurów ramiona. Mocnym uderzeniem złamała kark jednego z oprawców. Wśród zupełnie zdumionych całym zajściem wampirów zapanował chaos. Kilku rzuciło się na kobietę, wielu zaczęło uciekać, niektóre biegały w kółko. Sam Andreo ukrył się pod stołem. Tymczasem Wróg robił w ich siedzibie prawdziwą rzeź. Smak–i–Węch wydawała z siebie wściekłe wrzaski, biegała jak opętana, łamała karki. Przecinała gardła nieprzyjaciół jakimś dopiero co zdobytym narzędziem. Krew przodków ujawniła się w niej z całą mocą. Tak właśnie musieli wyglądać wyrzynając białych. Wkrótce wokół niej były same trupy. Nasyciła się. Nie uznała za konieczne wywlekania z nędznych kryjówek tych, którzy nie uciekli. Na podłodze i połamanych stołach walały się ciała, porozbijane lampy, szkło kielichów. Krew mieszała się w krągłych kałużach z winem. Dziewczyna odetchnęła głęboko. Uśmiechnęła się z wdzięcznością do nieznanych mocy wszechświata. Teraz trzeba było odstawić wariatów do szpitala. A było to znacznie trudniejsze niż walka z wampirami.

***

    Słońce powoli ukazywało miastu swoje oblicze. Karen i profesor Try, który po ostatniej metamorfozie wyglądał jak pryszczaty nastolatek, weszli do kompleksu mieszkań pracowników Kliniki Psychiatrii i Psychoterapii. Aleks otworzył drzwi. Po jego minie zorientowali się, że coś się wydarzyło. Położył palec na ustach. Cofnął się, aby mogli wejść do środka. W skupieniu poprowadził ich do pokoju.
Na czerwonej chuście srebrzysty kamień jarzył się cudownym blaskiem. Tuż przy nim, ze skrzyżowanymi nogami siedziała dziewczyna. Na twarzy miała wyraz zachwytu. Wpatrywała się w kamień. Najwyraźniej była pogrążona w transie.

***

    Odzyskała przytomność. Mały złoty kształt rytmicznie przesuwał się przed jej twarzą. Spokój, chwila zanim jeszcze umysł zapyta: kim jestem i co tu robię.
–Jesteś bezpieczna – powiedział głos.
Dziewczyna gwałtownie uniosła się na materacu. Przerażona spojrzała na Kenzina.
–Dzień dobry! – cofną wahadełko.
Schował je w dłoni.
–Kim jestem? Co tu robię? – zawołała.
Zsunęła nogi z łóżka. Potem nagle wytrzeszczyła oczy i wrzasnęła.
–Dzień dobry! Wszystko jest w zupełnym porządku – Daabańczyk usiadł przy niej na łóżku ze skrzyżowanymi nogami.
Zaczęła spokojniej oddychać, ale jej mina wciąż wyrażała panikę.
–Wiem kim jestem – powiedziała drżącym głosem. – Jadę w Góry. Wiem kim jestem. Veda.
–Bardzo mi miło, Kenzin.
Patrzyła na niego poruszając ustami jak ryba.
–Co ja tu robię?
–Nie pamiętasz?
Z trudem sięgnęła pamięcią do tyłu. Ted Welby, spóźnienie na pociąg, dziwny lokal... W tym miejscu drgnęła gwałtownie. Mężczyzna o złotych włosach. Wszystko spłynęło w jednej chwili. Mimowolnie skrzywiła się. Wielka dziura ciemności, w której wspomnienia i straszne majaki mieszały się ze sobą. Zrobiła się blada jak ściana. Daabańczyk skoczył ku niej, aby uniemożliwić ponowne zapadnięcie w trans. Nacisnął dwa punkty na jej prawej dłoni. Krew napłynęła do twarzy.
–Jaki dziś mamy dzień? – zapytała gwałtownie.
Kiedy odpowiedział odetchnęła z ulgą. Przynajmniej nie przegapiła pociągu.

***

    Jugo za dnia nie tracił świadomości. Siedział albo leżał i intensywnie myślał. Nigdy nie miał stałej piwnicy. Nie przywiązywał się do niczego, ani do nikogo. Nawet do Minupina, który uczynił go wampirem. Zastanawiał się nad wypadkami ubiegłej nocy. Moc była znowu nieokreśloną siłą, która sprzyjała tylko samej sobie. Oznaczało to, że Złodziej połączył się już z Kryształem. Kiedy przypomniał sobie jej szare oczy poczuł złość. Podziw. Zdziwienie. I złość. Obiecał sobie, że nienawiść go nie opęta. Musi być bardzo sprytny, bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Kiedy Krew powróci do Kryształu skończy się ta potworna, wypalająca go od wewnątrz tęsknota.
Leżąc na łóżku sięgnął ręką po telefon. Wystukał numer. Po chwili usłyszał zaspany głos. Karl lubił sobie pospać do późnego wieczora. Ożywiał się dopiero po północy.
–To ja, Jugo. Posłuchaj uważnie. Mam już wampiry do twoich żywiołów. Musisz być u mnie jak tylko zapadnie zmierzch.
    –Będę – odpowiedział tamten posłusznie i wyłączył się.
„Tym razem wszystko musi być inaczej!” pomyślał Jugo. I nie miał pojęcia jak bardzo będzie inaczej.

***

    Minupin nie mógł pozbyć się rozdygotania i niepokoju. Opanowały go w momencie kiedy oczami swojego podopiecznego zobaczył dziewczynę. Nikt przedtem nie był tak fizycznie podobny do Złodzieja. Minęły wieki a wampir wciąż wyraźnie pamiętał drwiące, kryształowo szare spojrzenie. Najwyraźniej moment, zanim Wróg skoczył w przepaść, gdy ostatni raz odezwał się do niego. Nie pochodził z Daabanu. Miał jasną, delikatną skórę i duże oczy. Sprowadzono go aby zniszczył Przywołanych. Dawny wciąż pamiętał czasy kiedy wszystko dobrze się układało. Nic nie wskazywało na to, że najemnik może im zaszkodzić. Ale tak się stało.
Zadrżał z żalu za tym, jak mogłaby wyglądać ziemia gdyby nie Wróg. A przecież został zabity. Nie wygrał. Ale w tej chwili Minupin przypomniał sobie wyraz twarzy tamtego. Spojrzenie całkowitego tryumfu. Zapłakał krwawymi łzami. Nienawiść była, na szczęście, słodką zapowiedzią zemsty.

***

    W orientalnej restauracji Kuan–do było o tej porze niewielu ludzi. Siedziały przy stoliku na tarasie. Początek lata był chłodny, a ponieważ w Bellago nigdy nie było upałów temperatura nie przekraczała szesnastu stopni Celsjusza. Smak–i Węch patrzyła na siedzącą naprzeciwko niej, pochyloną nad tofu w pomidorach dziewczynę. Kenzin przywołał ją gdy tylko zauważył, że nowa Przywódczyni Grupy ma na szyi, na łańcuszku Znak.
–To ród Bouville, prawda? Północne jeziora Karmanii. – zaczęła szamanka uprzejmie.
Veda milczała chwilę. Wciąż nie bardzo wiedziała czego ci dziwni ludzie od niej chcą. Od Aleksa, dowiedziała się, że siedząca przed nią młoda pani o śniadej cerze, kruczoczarnych włosach i twarzy poznaczonej zadrapaniami zajmuje się magią. Jednak od spotkania z piątą czarownicą Sylwią nie była już nadmiernie ufna wobec tego rodzaju kobiet.
–Tak – odpowiedziała. – Ale ty nie jesteś czarownicą natury, prawda?
Smak–i–Węch powstrzymała się aby nie prychnąć gniewnie. Irytowały ją przestarzałe zwroty i nadęte rytuały.
–Nie – skrzywiła się. – Nie w taki sposób, w jaki ty to rozumiesz. Nie daję błogosławieństw. Nie używam okultystycznej symboliki.
Tofu. Pomidor. Milczenie.
–Zajmujecie się czymś zupełnie innym niż ja – w głosie Vedy zabrzmiała uraza.– Nie mam nic wspólnego z wampirami – w jej pamięci jak na złość zalśniły złote, skośne oczy. – Aż do wczoraj wierzyłam w nie tylko teoretycznie.
–Ziemia jest pełna wampirów, a Bellago to pełnia pełni – stwierdziła kobieta zimnym głosem.
„Jeszcze jeden powód aby się stąd wynieść” pomyślała Ved.
–Jutro wyjeżdżam. Nie wiem czego ode mnie chcecie. Jeśli to nic potwornego, to mogę wam poświęcić dzień. Tylko jeden.
Jej rozmówczyni spojrzała, zdawało się, ironicznie.
–Twoja struktura energetyczna sprawia, że jesteś naturalnym przywódcą naszej Grupy – oznajmiła. – Właśnie odszedł Liona, poprzedni przywódca. Ktoś taki jak ty jest nam chwilowo niezbędnie potrzebny. A wypadki samą cię do nas doprowadziły.
–Na czym miałoby polegać to chwilowe przewodzenie? – zapytała dziewczyna niechętnie.
–Wystarczy być – powiedziała enigmatycznie Smak–i–Węch. – To są rzeczy, o których dowiesz się później.
    Przed natychmiastowym zwianiem powstrzymywał Vedę fakt, że zarówno starszy mężczyzna o imieniu Kenzin, jak i kobieta siedząca przed nią kultywowali stare, godne szacunku tradycje. Były to: Mincze, sekretna linia religii Daabanu i szamańska magia plemion pierwotnych. Uczciwie mówiąc znała je tylko z książek. Członkowie Grupy nie byli więc raczej zwykłymi psycholami. Nagle zebrało jej się na żarty.
–A są jakieś korzyści z bycia przywódcą? – rzuciła z zaczepnym uśmiechem.
Kobieta potraktowała to pytanie poważnie. Myślała chwilę.
–Tak. Korzyścią jest to, że od wczoraj nie jesteś już tą samą bezbronną istotą, którą byłaś.
„Dobrze, że nie spytała o koszta” pomyślała przy tym.
    Kiedy skończyły jeść szamanka oznajmiła, że chce by coś Vedzie pokazać. Pojechały taksówką. Dziewczyna pierwsza wysiadła z samochodu. Rozejrzała się. Zatrzymali się przy zrujnowanym, zastawionym żelaznymi barierami moście. Na odludziu. W tym momencie drzwi taksówki trzasnęły. Kierowca szybko ruszył do przodu. Odjeżdżał razem ze Smak–i–Węch w środku.
–Wracaj – wrzasnęła Veda bezradnie. – Ty głupia, popieprzona dupo!
Oburzenie aż ją na chwilę zatkało. Potem przypomniała sobie, że ma ze sobą plecak, a w nim wszystkie swoje rzeczy. To ją trochę uspokoiło. Gdyby zostawiła je w tamtym domu to dopiero byłaby w kłopocie. Od rana jeździły taksówką. Nie pamiętała żadnych szczególnych znaków miejsca, z którego rozpoczęły podróż. Szamanka wyprowadziła ją z hotelu tylnym wyjściem. „No i dobrze. Pewnie uznali, że nie nadaję się na przywódcę. Mam ich z głowy. Ale co za chamstwo!”. Postanowiła iść tak długo, aż spotka kogoś i zapyta o drogę do centrum.

VI. TRUJĄCY KRYSZTAŁ

    Na pewnych wysokościach wampiry nie mogą egzystować. Uwielbiają łagodne wzniesienia, ale już powyżej 800–900 m. n. p.m. czują się fatalnie. Duszą je głębokie przestrzenie i kryształowo czyste powietrze.
    Liona dysząc ciężko stanął na oświetlonej południowym słońcem przełęczy Gniew. Do szczytu, położonego ponad 1500 m. n. p. m. była jeszcze jakaś godzina drogi. Na zarośniętych, nieprzyjaznych ludziom ścieżkach nie czekało go żadne towarzystwo. Góry Słoneczne nie były miejscem chętnie odwiedzanym przez turystów. Skaliste zbocza nie ułatwiały wędrówki. Dwukrotnie tego dnia niemal ześlizgnął się w przepaść. Na wspinaczkę natomiast nie były dość pionowe. Oznakowanych szlaków, schronisk i noclegowni praktycznie tu nie było. Jeśli ktoś chciał się wybrać w góry znajdywał w okolicznych pasmach Południowych wygodniejsze i wyższe. Mężczyzna usiadł na jednym z naturalnych blaszkowatych głazów. Wyjął swój dziennik i zaczął pisać.
     „ Dziś spokój gór jest nie do zniesienia. Nawet zmęczenie nie przynosi ulgi. Wiem czego chcę, ale nie mam jeszcze dość siły aby to zrobić. Ohydna świadomość. Byłby to wybór ostateczny, stracenie siebie na zawsze. A potem może trupi żywot gorszy od tego co jest teraz. Nie widzę jednak innego wyjścia. Życie tak dalej to dla mnie bezdenna, potworna beznadzieja. Od wielu lat kręcę się w kółko, bronię czegoś w co już w ogóle nie wierzę. Tym razem nie może być tak, jak zwykle. Co będzie, nie wiem. Może ktoś, tam, umarł dlatego, że odszedłem. Może ktoś inny jest właśnie przyciągany przez Kamień. I nic mnie to nie obchodzi. Zerwałem wszystkie więzi”.
Ale wszystkie więzi nie zostały jeszcze zerwane. Wstał. Odetchnął głęboko. Pod wpływem górskiego klimatu odzyskiwał siły fizyczne. Zrzucił też kilka zbędnych kilogramów. Jego twarz, okolona teraz gęstą , jasną brodą była ponura, ale ciało emanowało jak dawniej siłą. Było opalone, sprawne.

***

    Wynajęła pokój w hotelu i wyprawiła się na spacer po mieście. Ze starożytnych tekstów, które, jako ambitna kandydatka na czarownicę, pilnie studiowała, wiedziała, że podobnie jak w legendach wampiry nie przechadzają się w świetle dnia. Obiecała sobie wrócić przed wieczorem. Wszystko to, co jej się przydarzyło przerażało ją znacznie mniej niż powinno. „ Może ciągle jeszcze jestem w szoku?” pomyślała sobie. Na przypomnienie wampira, który nazywał się Jugo wstrząsnął nią dreszcz upokorzenia. Imponująca uroda, magnetyczny wzrok, upajająca obecność. Jego opis brzmiał jak wyjątki z podręcznika wampirologii. Zachowała się, w swoim mniemaniu, idiotycznie. Prawie dała się zjeść. Obok upokorzenia jednak czuła coś jeszcze, zupełnie inny dreszcz, któremu intensywnie zaprzeczała.
    Trzeci Most był jednym wielkim straganem. Stały tam budki o zielonych daszkach, stoliki pełne owoców, kosze warzyw. Sprzedawcy, z braku miejsca, zawieszali sznury czosnku i woreczki z przyprawami na własnych szyjach.
–Proszę mi powiedzieć – Ved zagadnęła mężczyznę handlującego burakami, marchwią i czosnkiem – Co ciekawego można dziś zobaczyć w Bellago?
Gruby, starszy pan uśmiechnął się do niej.
–A jakich rozrywek szukasz, panienko? – było to bardzo dobre pytanie.
–Może jakiś sezonowych atrakcji? – wymigała się od szczerej odpowiedzi.
–W dzielnicy artystów zawsze jest coś ciekawego. W pubach przy Czwartym Moście wieczorem będą konkursy piosenki ludowej i tańce.
Podziękowała i poszła. W jasnym, południowym słońcu miasto wydało jej się znacznie mniej demoniczne niż wczoraj. Było oczywiście ruchliwe, ludne i nowoczesne. Jednak, jak przypuszczała, po kilku miesiącach spędzonych w nim niewiele bardziej inspirujące niż Zooferia. Nagle przypomniała sobie o wampirach. „O Boże, przecież to miejsce jest groźne. Przerażające. Sama prawie wczoraj zginęłam” usilnie starała się wzbudzić w sobie poczucie grozy. Po jakiś piętnastu minutach chodzenia spostrzegła, że wcale nie zmierza w stronę dzielnicy artystów. W rzeczywistości była od niej coraz dalej. Nie bardzo chciało jej się tam teraz wracać. Usiadła na ławce przed barem szybkiej obsługi. Zamyśliła się. Po chwili wstała. Kontynuowała spacer.
Zrozumiała, że coś jest chyba nie w porządku, kiedy znalazła się pod wysoką bramą. Tablica zawieszona na metalowych prętach głosiła: Klinika Psychiatrii i Psychoterapii w Bellago. Ved zdziwiła się „Aż tak chora z pewnością się nie czuję!”. Obróciła się na pięcie. Odeszła kilka kroków. Pomyślała, że chyba nikt jej nie wyrzuci jeśli wejdzie i rozejrzy się trochę. Nie miała nic lepszego do roboty, a poza tym coś wyraźnie ciągnęło ją w stronę szpitala.
Pokręciła się trochę po parterze budynku. O tej porze dnia po korytarzach kliniki przewijała się ogromna ilość ludzi. Byli tam pacjenci, odwiedzający, praktykanci, lekarze i cała reszta szpitalnego personelu Wyróżniała się grupa bezpośrednio zachowujących się ludzi w piżamach. Przechadzali się pojedynczo i prosili napotkane osoby o papierosy lub drobne sumy pieniędzy. Po początkowym zaniepokojeniu Veda zorientowała się, że są to istoty zupełnie niegroźne. Lepiej jednak było nic im nie dawać. Spragnieni towarzystwa chodzili za obdarowującym krok w krok. Umykając przed bardzo gadatliwą schizofreniczką wślizgnęła się do przyszpitalnego ogrodu. Chodziła alejkami, a potem między drzewami. W końcu dotarła do niskiego budynku. W pierwszym momencie wydał jej się znajomy. W drugim zmartwiała z wrażenia. Weszła do halu hotelu. Z bardzo niewyraźną miną rozejrzała się po recepcji.
–Pani do kogo? – zapytał portier groźnie.
–Do mnie – rozległ się głos gdzieś z boku.
Mężczyzna momentalnie się uspokoił.
–Gratuluję – powiedziała Smak–i–Węch podchodząc do Ved.
–Co to ma znaczyć? – zapytała dziewczyna nieprzyjaźnie. – Znowu mnie tu zwabiliście?
– Co za magiczne pomysły – zaśmiała się szamanka. – Spokojnie, zaraz wszystkiego się dowiesz.

***

    Karlowi przestawało się to wszystko podobać. Na myśl o rychłym spotkaniu ze Złodziejem przechodził go niemiły dreszcz. Po telefonie od Jugo nie mógł już zasnąć. Słyszał jak Ralf powoli budzi się. I w tym jeszcze byli do siebie niepodobni, że jego podopieczny, który uwielbiał pierwsze dotknięcia nocy wstawał przed zapadnięciem zmierzchu.
–Możesz się tak nie czaić. I tak już nie śpię – rzucił starszy z wampirów rozeźlonym tonem.
–Czy coś się stało? – zabrzmiał zaniepokojony głos Ralfa.
–A stało się, stało.
–?
–Mitologia, struktury energetyczne i inne rzeczy niepotrzebne nikomu do szczęścia.
Ralf nie w pełni rozumiał o czym mówi jego niewyspany przyjaciel. Słysząc jego słowa poczuł jednak najwyższe zainteresowanie.

***

W pokoju byli Kenzin, Smak–i–Węch, Karen, Aleks i nijaki człowiek o wyglądzie dozorcy, którego Ved nie znała. Nie było natomiast pryszczatego nastolatka, którego widziała przedtem. Zaledwie rzuciła na nich wzrokiem. Jej uwagę przykuł
natychmiast szary kształt leżący na ziemi. Podeszła. Nie myśląc wcale co robi usiadła przed nim.
–Wampiry nazywają go Kryształem – oznajmiła Karen. – Masz przed sobą ich kamień.
Przyciągał ją do siebie niematerialną nicią, która biegła z wnętrza jej ciała w dziwne, szare przestrzenie. Grupa obserwowała Vedę z uwagą, jeszcze raz znajdując absolutne potwierdzenie Więzi. Wszystko toczyło się tak jak zwykle.
–Zostanę z wami przez pewien czas – głos dziewczyny zabrzmiał donośnie. Mógłby zdumiewać u tak młodej osoby gdyby nie to, że teraz wyglądała dojrzalej. – Nie wiem jak długo. I nie mogę zagwarantować, że nagle nie odejdę.
–Przywódca robi dokładnie to, co uzna za słuszne – Smak–i–Węch wzruszyła ramionami.
–Chciałabym mieć swobodny dostęp do Kamienia... Chcę tez wiedzieć kilka rzeczy o nim, o was, o wampirach.
–Pytaj o co chcesz – powiedziała Karen.
Wymieniły z szamanką znaczące spojrzenia, których Veda zapatrzona w swojego nowego przyjaciela nie dostrzegła.

***

    Dom nie był starą góralską chatą. Zbudowano go całkiem niedawno i pomalowano na nietypowy w tych stronach liliowy kolor. Dach był ciemniejszej, wiśniowej barwy. Przed gankiem siedział czterdziestoletni, dobrze zbudowany mężczyzna. Na widok Liony jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Odłożył drewno i dłuto na ziemię obok.
–Turysta, tutaj? – zapytał zdziwiony.
–Nie jestem turystą. Szukam... chyba pana matki.
Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdumienie.
–Znachorki. Kobiety. która wróży – dodał Liona.
W tym momencie na progu pojawiła się kobieta.
–Kto robi ze mnie matkę mojego męża? – zmarszczyła groźnie brwi udając, że się gniewa.
Wyglądała na nie więcej niż trzydzieści kilka lat. Miała długie czarne włosy, śniadą cerę. Ubrana była w błękitną suknię z czystego lnu. Była bardzo ładna. Liona poczuł się tak głupio, że nie odpowiedział. Podeszła bliżej.
–Jeśli szukasz EnFer, to właśnie ja – spojrzała w jego oczy. – Widzę, że szukasz – dodała poważnie.
Nadzieja zadrżała w zmęczonym sercu mężczyzny, ale jednocześnie odezwał się niepokój. Wszedł za nią do rozległego przedsionka, a potem dalej do malutkiego, jasnego pokoju. Stał w nim stół i cztery krzesła. Na ścianie zawieszona była szafka, pełna najróżniejszych mniej i bardziej typowych przedmiotów mocy.
–Zastanawiam się... – zaczął niepewnie.
–Dlaczego nie kazałam ci odejść? – przerwała jakby czytając w jego myślach.
–Tak. Każdy tarocista, astrolog, ktokolwiek zgłębiający Tajemnicę dostaje ataku paniki na mój widok. W najlepszym wypadku czeka do pierwszej karty, czy czegoś takiego. Może i ty za chwilę...
–Nie – powiedziała stanowczo.
Wskazała mu ręką krzesło. Usiedli. Sięgnęła ręką do szafki i wzięła stamtąd złoto–czarną talię. Była wykonana z cieniutkich metalowych płytek. Liona ze zdziwieniem rozpoznał tarot Daabanu.
–Wyjmij trzy karty – poleciła kobieta.
Wyglądała teraz starzej, a raczej czuło się, że jej młody wygląd nie oddaje wieku. W dotyku karty były niespodziewanie zimne. Mężczyzna poczuł ich wibrowanie. Wyjął trzy, a znachorka rozłożyła je, jedną bliżej niego powyżej dwóch. Znał te symbole z ksiąg. Umiał je przyporządkować do odpowiednich figur tradycyjnej talii. Wzór na górze z dominującymi barwami błękitną i krwistoczerwoną, reprezentował Maga. Sprawiał wrażenie wyrazistego i energicznego. Karta poniżej, po prawej stronie Liony była wielokolorowa, na pozór harmonijna. Wywoływała jednak wrażenie dysonansu poprzez żółtą strukturę w jednym z rogów. Był to, odwrócony względem mężczyzny Świat. Wzór na ostatniej karcie był jasny, prosty, twardy. Giermek Denarów. Poczuł, że intuicyjnie rozumie ten układ.
–Nie jesteś tak słaby jakiego próbujesz sam przed sobą udawać – EnFer zaczęła wydobywać treść z obrazów.
– Stoisz przed wyborem, ale tak naprawdę nie ma dla ciebie wyboru. Możesz albo zaprzepaścić wszystko czego pragniesz – wskazała na odwróconą kartę Świata. – albo wszystko zyskać. Zamiast pogrążać się w majakach, obawach dotyczących tego co będzie, działaj! – dłoń kobiety powędrowała do Giermka Denarów. – Nie uciekaj w chorobę. Nie próbuj kontaktować się z duchami. Do czego innego jesteś stworzony. Kształtuj swój świat – dotknęła pojedynczej karty Maga.
Liona słuchał znachorki w skupieniu. Silne emocje malowały się na jego twarzy. Nagle wróżbitka jednym ruchem przekręciła kartę Świata o 180 stopni. Mężczyzna drgnął widząc jak bardzo wzór zmienił się w tym ułożeniu. Był teraz harmonijny.
–To niemożliwe – wyszeptał zduszonym głosem.
–Tak jest, ale to ty powinieneś zrobić – szybkim ruchem złożyła karty.
–Nie wiesz jakie są moje zamiary – powiedział niespokojnie. – Nie spodziewasz się jakiego zła mogę pragnąć.
Zamilkł. Patrzyły na niego oczy tak stare jak siła, która porusza wszechświatem. Nie było w nich cienia wątpliwości.

***

    Ved powiedziała Grupie, że ma w pobliżu wynajęty hotel. Dowiedziawszy się, jak jej się zdawało, aż nadto na jeden dzień oznajmiła, że idzie. Zostawiła adres. Nikt nie protestował. Dobrze czuła się z Kryształem, ale niezręcznie z nimi. Wyjątek stanowił chłopiec. Był w wieku jej brata Mo. O Kenzinie nie miała jeszcze żadnego zdania.
–Jeśli byś chciała, żebym oprowadził cię po mieście, albo coś innego – powiedział Aleks odprowadzając ją do wyjścia. – zadzwoń do mnie do domu, albo do mamy na komórkę. Zaraz się stąd zwijamy.
– Dziś mam ochotę być sama, ale dzięki. Może jutro.
Uśmiechnął się, zdawało jej się, smutno. „Radości życia to im wszystkim ździebko brakuje” pomyślała. Zamknął drzwi. Wrócił do pokoju.
–Wygląda na silną? – pytała właśnie Karen z ironią w głosie.
–O tak – odpowiedziała Smak–i–Węch w tym samym duchu. – Wytrzyma co najmniej dwa dni.
–Ja ją lubię i nie chciałbym... – zaczął nieśmiało Aleks.
Matka spojrzała na niego jakby wygadywał potworne bzdury, więc nie dokończył.
Profesor Try wstał z kanapy. Podszedł do okna.
–Jugo podobno coś nowego szykuje.
–Jak zwykle. Bez jego pomysłów w Bellago zrobiło by się nudno – głos Smak–i–Węch zabrzmiał wyraźną złością.
Jej najdłuższa blizna, biegnąca od prawego kolana aż po pachwinę codziennie przypominała o nie wyrównanych rachunkach.
–W każdym razie dziś w nocy wszystko tak jak zwykle.
    Szary kryształ, istota nieorganiczna, zamknięty w pokoju świecił księżycowym blaskiem.

***

Liona przyjechał z Gór Słonecznych po południu. Był ogolony, opalony i pewny siebie jak nigdy przedtem. Obdarzył peron zupełnie nowym spojrzeniem. Skierował kroki do miasta.
Veda siedziała jeszcze chwilę patrząc na ludzi powracających z miejsca, do którego miała się udać. Z wagonów wychodziło niewiele osób. Starsza kobieta, trzech chłopców i młody mężczyzna, którego obdarzyła przelotnym spojrzeniem. Pociąg w przeciwną stronę pojechał pół godziny temu. Nie wsiadła do niego.
Sięgnęła ręką do kieszeni. Wyjęła z niej kostki, złotą i niebieską. Nie pamiętała o nich od niemal dwudziestu czterech godzin. Obiecała sobie, że użyje ich przy pierwszej nadążającej się okazji.
    Światło z przejrzysto białego zmieniło się w oranżowo– złote. Miasto było spokojne. Sennie poddawało się przechodniom. Dziewczyna czuła się w nim teraz tak zwyczajnie, jakby było ono jej rodzinną miejscowością. Miała także wrażenie, że wie rzeczy, o których nie powinna mieć pojęcia. Katedra Ducha Świętego położona była tuż przy Czwartym Moście Komunikacyjnym. W jakiś sposób Veda wiedziała, że absyda wewnątrz ma nietypowy trójramienny kształt. Weszła aby to sprawdzić. Zdumiał ją, mimo wszystko, widok rozciągniętego w trzy strony ołtarza. Stała w przedsionku kościoła przeżywając swoje zdziwienie. Nagle poczuła coś. Odwróciła się. Przy wejściu stał wysoki, starszy mężczyzna o czarnych jak węgielki oczach. Patrzył na nią krzywiąc wąskie wargi w wyrazie niechęci. W jakiś sposób wiedziała, że jest wampirem. „A więc tak wpływa na mnie Kamień” pomyślała. Podeszła do niego.
–I co?– zapytała z bezwzględnym wyrazem twarzy. – Czego się gapisz?
Zrozumiał, że został rozpoznany. Skrzywił się jeszcze mocniej. Dziewczyna wzbudzała w nim negatywne odczucia, ale nie zaatakował. Cofnął się głębiej, do kruchty.
Wyszła z katedry pełna radości. Z pewnością nie była już tą samą lękliwą osobą co w Zooferii. I ogromnie się z tego cieszyła. Na placu targowym kupiła sobie ściśle przylegający do szyi sznurek żółtych korali. Z pobliskiego automatu zadzwoniła do Smak–i–Węch.
–Jestem na mieście. Chcę wiedzieć co powinnam robić jako przywódca, a czego nie powinnam. –powiedziała bezpośrednio.
–Nikt nie mówi przywódcy co ma robić. Rób co chcesz – usłyszała po drugiej stronie zniecierpliwiony głos.
Wyłączyła się. A miała nadzieję, że ktoś każe jej wracać do hotelu zanim zapadnie zmrok.

***

    Granatowe wody Tut–Ure pochłaniały gasnące promienie słońca. Spokój był dla Jugo jak oddech powstrzymywany przed wykonaniem drapieżnego skoku. Szedł za Ved od kilkunastu minut. Ubrała się w szarą sukienkę. Do jej szyi przylegał żółty naszyjnik. Ten widok wywoływał w nim jakieś bolesne rozbawienie. Miała na sobie kolory Złodzieja. Miała jego oczy, usta i uśmiech. Czy tamci o tym wiedzieli?
Piąty Most położony był poza centrum, za parkami i placami zabaw. Chodzili tam już tylko ludzie z pobliskich zabudowań, zakochani i zbłąkani podróżni. Był prosty w formie, obdarzony niewyszukanym oświetleniem kwadratowych, białych lamp.
    Znowu coś poczuła. Odwróciła się. Stał w zachodzących nitkach słońca. Przez chwilę patrzyli na siebie z odległości. Potem nagle ruszyli oboje do przodu. W tej chwili wokół nich nie było nikogo. Zatrzymali się blisko siebie. Ich ciała niemal się dotknęły. Cofnęli się natychmiast.
Tego wieczoru widziała kilka wampirów. Obserwowały ją z lękliwą niechęcią. Żaden z nich nie wydał jej się pociągający. Wyrabiała już sobie przekonanie, że bycie Przywódcą czyni ją wolną od ich uroku. Niestety. Skośne oczy wampira lśniły przyciągającym, złym blaskiem. Wyraz jego twarzy był dziwną mieszaniną skupionej uwagi i przewrotności.
–Nie jestem już bezbronna. Nie boję się ciebie – oznajmiła.
Ale chociaż była tych słów całkowicie pewna nie wiedziała, co mogłaby zrobić gdyby zapragnął ją skrzywdzić.
–Wiem, Przywódco – odpowiedział żartobliwie. – Czy poznałaś już Lionę?
Popatrzyła na niego podejrzliwie. „Co knujesz?” pomyślała.
–Czego ode mnie chcesz? Szukasz śmierci? – zapytała nie bardzo wiedząc czyją śmierć ma na myśli.
Na moście zabrzmiał jego śmiech.
–Tą mamy nad wami przewagę, że my już jesteśmy martwi. I nic tego nie zmieni – jego oczy emitowały straszne, przyciągające światło. – Wiem, że jeszcze nie poznałaś poprzedniego przywódcy, bo nie stałabyś tu teraz.
To, że nic nie rozumiała najwyraźniej go bawiło.
–O proszę, mamy towarzystwo – oznajmił.
Odwróciła się w stronę, w którą patrzył. Kenzin zbliżył się. Stanął tuż za dziewczyną. Jego twarz ziała chłodem. Patrzył prosto w skośne ślepia wampira.
–Właśnie ją pytałem, czy już zna mojego przyjaciela Lionę – kontynuował Jugo. – Nie powiedzieliście jej w jakich okolicznościach będzie miała okazję go poznać?
–Odejdź! – głos Daabańczyka był tak mocny, że dziewczyna aż w żołądku poczuła nieprzyjemne, drgające tony.
Wampir skrzywił się.
– Nie zamierzam dłużej niepokoić –powiedział bez uśmiechu. – ale radzę pokazać nowej Przywódczyni wasz cmentarzyk. Ved! – zwrócił na nią ostatnie, poważne spojrzenie. – Przyjdę po ciebie!
Obrócił się w stronę bariery mostu. Pokonał ją nagłym skokiem. Spadł bezgłośnie, jak się zdawało, prosto w ciemniejące otchłanie rzeki.

***

    Wieczór zarzucał swoje sieci między latarnie i ulice miasta. Cmentarz Tut–Ure–Urento położony był na rozległym wzgórzu rozciągającym się wokół ruin kaplicy Zakonu Srebrnej Gwiazdy. Stanowił mało rozreklamowaną lokalną atrakcję dla wielbicieli okultystycznej symboliki nagrobnej. Ci, którzy naprawdę znali się na magii mogli, spacerując wężowymi alejkami, znaleźć tu groby tajemne i nieludzkie.
–Helierii Iwentus! – wrzasnęła Ved tak raptownie, że Kenzin drgnął. –Nie miałam pojęcia, że on tu leży – zawołała skacząc podekscytowana wokół sinego w blasku cmentarnego światła nagrobka.
Były na nim cztery symbole ziemi przeplatane czerwonymi wzorami Bractwa Gryfidów.
–To mój idol!– w jej głosie brzmiała euforia.
Daabańczyk powstrzymał westchnienie zniecierpliwienia. Nie był to pierwszy grób tutaj, który wywołał jej żywiołową radość. Jakże podobna była do Talagiego. Żółte koraliki na jej szyi wyglądały prawie dokładnie jak Tara–Misu, jego szczęśliwe kolce. Nikt przedtem nie przypominał go fizycznie aż tak bardzo. Co to mogło oznaczać? Czy w ogóle miało znaczenie?
–Chodźmy – pociągnął ją za rękę.
Weszli między nagrobki. Poprowadził ją w poprzek ścieżek, przez chłodną trawę, aż do miejsca o regularnym kształcie okręgu. Półkole miniaturowych krzewów przytulone tyłem do grubych drzew otaczało kilkunastometrowej średnicy placyk. Był podzielony na dwie części wąską ścieżką. Wewnątrz, po dwóch stronach, znajdowało się kilkadziesiąt kamiennych płyt.
–Te po prawej należą do przywódców Grupy – oznajmił Kenzin. Dziewczyna zesztywniała jak podczas chłodu. W miejscu które wskazywał leżało co najmniej dwadzieścia grobów. – Nie są bardzo stare. Kamień przebywa w Bellago zaledwie od kilkunastu lat.
    Pochyliła się nad najbliższą płytą. Był na niej symbol Mincze, jak na każdej. Niebiesko–biały wzór na żółtym tle. Pod nim data urodzin i śmierci człowieka o imieniu Igle.
–To Igle Vanderberg. Jak widzisz zmarł na rok przed twoim przybyciem. Miał dziewiętnaście lat. Dalej spoczywa Kamilla Sewastis, dwadzieścia jeden lat. Obok Gordon.
Veda milczała. Nie poruszyła się z miejsca. Nie pochyliła nad żadnym więcej grobem. Daabańczyk zbliżył się do niej.
–Zamierzam powiedzieć ci wszystko. Także to czego nie chciałabyś usłyszeć. Karen wspominała ci o Talagim. O tym, że zabrał wampirom ich Kamień. Wiesz, że Przywódca jest opiekunem Kamienia. Czujesz może, że jesteś w jego mocy. Liona odrzucił tę więź i uciekł. Wtedy ty stałaś się potrzebna. A teraz popatrz uważnie – mężczyzna zakreślił ramieniem łuk wskazując prawą stronę placyku. – Wszyscy oni stali kiedyś na tym wzgórzu słuchając tego, czego ty teraz słuchasz.

***

    Jugo nie lubił kiedy nazywano jego zamki podziemiami albo piwnicą. Były to miejsca odwiedzane tylko przez wybranych. Karl odsunął grubą czerwoną kotarę. Wkroczył wraz ze swoim podopiecznym do rozległych połączonych ze sobą pokoi. Na ziemi stały długie, rzucające żółte światło lampy. Wystrój pomieszczenia był skromny, ale nowoczesny. Ralf, który był tu po raz drugi znowu poczuł jakiś niematerialny chłód ziejący z tego miejsca. Gospodarz zamku stał przy wieży stereo. Miał na sobie szyty na zamówienie złotoczerwony strój stylizowany na późno średniowieczny. Lamowaną kamizelkę, obszerną koszulą i aksamitne spodnie. Wybierał płytę. Sprzęt audi, który posiadał był specjalnie przystosowany do możliwości słuchowych wampirów. Obok na czerwonym fotelu siedziała Siria. Ubrana była w niebiesko–śliwkową suknię z atłasu. Proste czarne włosy kobiety spływały na ramiona. Zakładała takie stroje tylko dlatego, że On to lubił. Patrzyła z ponurym wyrazem twarzy przed siebie. W następnym pokoju młoda jasnowłosa wampirzyca nalewała wino do kielichów. Była to Fires, podopieczna Sirii. Jugo nie obchodziła szkodliwość alkoholu.
–Siadajcie – rzucił podopieczny Minupina wkładając płytę do odtwarzacza.
Usiedli na fotelach. Z głośników popłynęły ciche tony delikatnego Garro.
–Wszystko wskazuje na to, że nowa Przywódczyni – zaczął. – Jest bardzo silna. Lionie nie uda się oczyścić Kryształu z jej krwi.
Karl spojrzał na niego zdumiony. Fires podała wino. Jugo i Ralf wzięli kielichy.
–Na czym polega ta niezwykła siła? – zapytała Siria z nieukrywaną niechęcią w głosie.
Odkąd pojawił się nowy Przywódca Jugo był dla niej jeszcze bardziej ostry i nieprzyjemny niż przedtem.
–Ona jest... – odpowiedział w zamyśleniu. Nie patrzył na wampirzycę i stracił przez to ciekawy widok. Rysy twarzy kobiety uwydatniły się raptownie. – ...bardziej niż inni podobna do Złodzieja. Mój plan opiera się na założeniu, że będzie silna na tyle, że Lionie nie uda się odebrać Kryształu. Co więcej ona musi być nawet mocniejsza niż on aby uniemożliwić mu Przejęcie.
–Wybacz – nie wytrzymał Karl. – Ale już to pierwsze założenie jest wątpliwe. A co do drugiego.. – wampir rozłożył ręce w geście wyrażającym totalną niewiarę.
Na twarzy Jugo pojawił się uśmiech.
–Dam jej siłę, która przewyższy siłę Liony. Dam jej moją Krew.
Zapadła cisza. Siria wstała z fotela. Silne emocje zaokrąglały jej kości policzkowe. Oczy zabłysły żółto. Ralf wiedział, że podopieczny Minupina nigdy, przez całe wieki nie użyczył nikomu swojej mocy. Nigdy nie miał ucznia. Młody wampir nie w pełni rozumiał sytuację, która się przed nim rozgrywała. Wyraz twarzy Karla wskazywał, że dzieje się coś nietypowego.
–Będzie posiadała twoją moc, ale będzie Złodziejem – wycedziła Siria złym głosem. – To potworne!
–Ona ma rację – poparł ją Karl. – Nie możesz dać Złodziejowi swojej krwi. To by było niebezpieczne.
Twarz Jugo wydłużyła się raptownie.
–Nie rozumiecie rzeczy najważniejszych! – Zabrzmiał straszny, ostry głos – Nic w ogóle nie rozumiecie, więc milczcie!
Karl opuścił głowę. Twarz kobiety wygładziła się. Siria patrzyła na Jugo z ostateczną rozpaczą. Podeszła do mężczyzny i dotknęła jego ręki.
–Rozumiem więcej niż myślisz, może więcej niż ty sam – powiedziała z goryczą. – I odejdę jeśli to
zrobisz.
Obrócił ku niej wciąż błyszczące gniewem oczy. Odsunęła się. Dała znak Fires.
–A teraz przechodzimy do konkretów – powiedział Jugo z całkowitym spokojem kiedy już wyszły. Gardził wampirami, które miały ludzkie uczucia.

***

    Kiedy mówił patrzyła poprzez mroźniejące powietrze gdzieś w przestrzeń.
–Kilkanaście lat temu Jugo udało się zabić Przywódcę. Kamień został przeniesiony przez spadkobierców Mincze tu, do Bellago. Nowym Przywódcą został młody chłopak o imieniu Liona. I powtórzyła się historia znana od wieków. Chłopak był silny, ale nie na tyle, aby związek z ich Kryształem nie niszczył go. Kiedy jego ból był zbyt wielki odchodził. Robił to raz, dwa razy do roku. Aktualna Grupa pozbawiona w ten sposób Mocy musiała znajdywać kogoś innego na jego miejsce.
–W jaki sposób Kamień go niszczył?– zapytała.
–Sprawiał, że Liona zaczynał być wciągany w świat przeżyć typowych dla wampirów, nie ludzkich już.
Veda z przykrością poczuła, że to i ją w jakiś sposób dotyczy.
–Zawsze udawało się kogoś znaleźć. Nikt jednak nie mógł zastąpić Liony. Każdy z nowych Przywódców okazywał się za słaby aby oprzeć się Kamieniowi.
Te słowa także odnosiły się do jej doświadczeń.
– Więc właściwie byli to tylko Zastępcy. Wkrótce Liona znowu przejmował obowiązki przywódcy. Zawsze w momencie gdy Krew zaczynała wracać do Kryształu.
–Co to znaczy?
–Kiedy nowy Przywódca stawał się wampirem, a każdy z Zastępców w końcu stawał się taki, Kamień także się zmieniał. Wracał we władanie nieprzyjaciół. Liona czując, że jego więź z Kamieniem jest definitywnie odcinana, odnawiał ją.
–Dlaczego to robił? – używanie czasu przeszłego trochę ją uspakajało.
–Bo tak naprawdę podlega wpływowi Kamienia bardziej niż by chciał. Nienawidzi go chwilami, ale nie może bez niego żyć. Chyba dopiero gdy umrze uwolni się od niego całkowicie.
–Co dzieje się z Zastępcą gdy więź zostaje przerwana? – niestety domyślała się odpowiedzi.
–Kiedy Zastępca traci moc jest albo wampirem, albo w trakcie przemiany. Tak czy owak wampiry nienawidzą go za to kim był i zabijają.
–Więc czy...tak musi być zawsze?
–Nie – odpowiedział. – Czasem, bardzo rzadko, Zastępca jest na tyle silny, że Przywódca nie może przejąć Kamienia w zwykły sposób.
–Co dzieje się wtedy?
–Wtedy to Liona zabija Zastępcę.
W ciszy zabrzmiał jej urywany chichot.
–A ja jestem silna? To by mnie trochę pocieszyło – stwierdziła bez cienia wesołości w głosie.
–Nie wiem.
–Mogę jeszcze wyjechać. Ktoś tak zrobił?
Kenzin nie odpowiedział. Pobiegła między alejki, między groby i dalej, dalej. Zatrzymała się pod drzewem. Po jej policzkach spłynęły łzy. Kiedy szła za Daabańczykiem na wzgórze czuła się ważna i mocna. Wyróżniona. Teraz zrozumiała, że jest taka sama jak wszyscy. I skończy dokładnie na tym samym cmentarzu.





VII. ZERWANE WIĘZY
    
Siria stała przy barierce Szóstego Mostu. W miejscu gdzie spotykali się przedtem wiele razy. Miała na sobie spodnie i ciemno niebieską bluzkę. Patrzyła na lśniące w ciemnościach wody Tut–Ure. Czekała na niego. Podszedł. Objął jej wąską talię. Od bardzo dawna pragnął to zrobić.
–Zdecydowałeś się – powiedziała miękko. – Jesteś pewien?
Liona spojrzał w przymknięte, żółte oczy kobiety.
–Tyle razy próbowałem uciec. Teraz jestem pewien.
Objęli się. Podniosła usta do jego szyi. Delikatnie ugryzła. Poddał się temu. Drgnął pod jej dotykiem. Po chwili przyciągnął ją mocniej do siebie. Rozpoczęła się Przemiana.

***

    Ziemia była ciemna. Kiedy Veda jej dotykała czuła pod palcami chłód. Wichura wzmagała się. Dziewczyna leżała naga, pozbawiona sił. Wpatrywała się w stojącą nad nią postać. Szare oczy wampira błyszczały złowrogo. Brązowe włosy szalały na wietrze. Wydłużone palce zakończone długimi pazurami wyciągnięte były w stronę Ved. Kredowo biała twarz demona była jej twarzą. Mimo potwornego strachu dziewczyna wyciągnęła do niej obie ręce.
Obudziła się zlana potem. Leżała w hotelowym łóżku. Drżała. Letni dzień wydał się jej chłodnym, zimowym porankiem. Z trudem dowlokła się do łazienki. Wzięła gorący prysznic. Z poprzedniego dnia pamiętała wyraźnie tylko niesmak i wrażenie, że nie ma żadnego wyjścia z ponurej sytuacji. Czuła się fizycznie zdecydowanie podle. Nie mogła myśleć. Chciała natychmiast zobaczyć Kamień.

***

    Kiedy członkowie grupy mieli Przywódcę prawie nie potrzebowali snu, mało jedli, a ich siła wzrastała. Każdy z nich tego pragnął. Od wieków przychodzili i umierali w walce z wrogami. Niektórzy jak syn Karen stawali się kapłanami Mincze. Żadnego z nich nigdy nie pociągało bycie wampirem.
    Aleks całą noc siedział na materacu. Pobierał nauki od duchów–Strażników Aj Pe Lot, sztuki przenikania wolą przyszłości. Smak–i–Węch zastała go w hotelowym pokoju wracając po udanej morderczej walce. Była w pogodnym nastroju także dlatego, że popsuła humor Gestwaldowi. Spotkała go chwilę przedtem w holu szpitala. Był wystrojony w bardzo eleganckie ciuchy. Pytał o pannę, której uratował życie.
–Chodzi ci o tę czarownicę? – rzuciła z premedytacją.
Przywódca Tropicieli pobladł gwałtownie.
–Jak to czarownicę? – w jego oczach zabłysł niepokój.
Samo to słowo miało dar ściągania mu skóry na plecach.
–Nie zauważyłeś Znaku? Mało jesteś kumaty, Gestwald – stwierdziła brutalnie.
Pozostawiła go z zupełnie oklapłą miną.
    Nalała sobie kawy. Usiadła na fotelu w pokoju. Chłopiec leżał obok na kanapie. Czytał teraz komiksy czekając na matkę.
–Nie szkoda ci ferii? – zapytała nie mając nic innego do roboty.
–Co? – rzucił nieuważnie wciąż wpatrzony w pisemko.
–Nic, ty przecież cały czas... – w tym momencie usłyszeli pukanie do drzwi.
Szamanka wstała i otworzyła.
–Lio..Liona – wyjąkała ledwo ze wzruszenia łapiąc powietrze.
Do przedpokoju wpadł Aleks. Zdumiony rozdziawił buzię. Stał przed nimi silny i opalony mężczyzna. Jego twarz wyrażała pewność siebie. Na ustach błąkał się jakiś nowego rodzaju uśmiech. Kobieta objęła go. W jej oczach zalśniły łzy.
–Jak się czujesz? – zapytała. – Wszystko dobrze?
Chłopiec uściskał Lionę niepewnie. Czuł, że coś jest nie w porządku.
–Wszystko dobrze, już dobrze – zapewniał przywódca. – Wpuścicie mnie, czy nie?
    Dorośli weszli do pierwszego pokoju. A potem do tego, w którym leżał Kamień. Aleks przemknęła przez głowę dziwna myśl, że tamta, dziewczyna o szarych oczach jest przez nich w jakiś sposób zdradzana. Odwrócił się aby zamknąć i zobaczył, że ze wszechświatem dzieje się coś niepokojącego.
–Aż tak źle wyglądam? – Ved właśnie zbliżała się do drzwi.
–Nie, nie – wyjąkał.
Prezentowała się jednak nie najlepiej w wymiętej szarej bluzce, blada, z czerwonawymi, podkrążonymi oczami. Odsunął się oszołomiony. Przeszła obok niego. Natychmiast skierowała kroki do pokoju, w którym leżał kamień. Popchnęła pół otwarte drzwi i weszła.

***

Jugo doświadczał nieznanych mu wcześniej uczuć. Był przekonany, że tym razem wszystko się powiedzie. Krew powróci do Kryształu a on zostanie Cesarzem wszystkich wampirów. Tęsknotę zastąpi pełnia i wolność. Obsesyjnie myślał o dużych, szarych oczach. W wyobraźni widział je przed sobą nieustannie. Upajał się tym widokiem.
–Zmusimy Złodzieja aby oddał nam Kryształ, by dał swoją krew i stał się wampirem – powiedział mu wczoraj Minupin. – Wrócimy mu pamięć, aby rozpoznał klęskę. Dopiero wtedy pozwolimy mu umrzeć. Nie wcześniej.
„Tyle jest rodzajów nienawiści” pomyślał jego podopieczny. Nienawidził tylko dwóch osób. Obu obecnych Złodziei. Każdego inaczej.
Zadzwonił telefon komórkowy.
–Chciałabym ci o czymś powiedzieć – usłyszał wysoki głos Sirii.
Poczuł rozczarowanie. Spodziewał się nowych wiadomości o przygotowaniach.
–Czego chcesz – zapytał zimno.
–Niczego już od ciebie nie chcę, ale musisz o czymś wiedzieć. I ja mam teraz nowego podopiecznego.
–Nic mnie to nie obchodzi – rzucił.
Wyłączył się.
„Obejdzie cię to, mój kochany. Z całą pewnością” pomyślała. Czuła, że ostatnie więzi miłości pękają jak zestarzałe rzemienie. Zbyt długo przysparzały ran. Wystukała jeszcze jeden numer. Minupin nie znosił nowoczesnej technologii. Siria nie była jednak telepatką. Staremu wampirowi nie zawsze udawało się czytać w jej myślach.
–Zdecydowałam, przyprowadzę go – oznajmiła.
Nie był zdziwiony. Przeznaczenie, którego wiry właśnie unosiły się nad miastem kruszyło wszelkie przeszkody.
–Szybko! Jak najszybciej – odpowiedział.
    

***

    Krępy, jasnowłosy mężczyzna siedział po turecku przed Kamieniem. Jego postawa wyrażała pewność siebie. Zmierzył Vedę nieprzyjaznym wzrokiem. Uważny obserwator zarejestrował by nagłe drgnienie obydwojga gdy się ujrzeli. Jej zmęczona twarz natychmiast stężała w wyrazie wrogiej ostrożności. Smak–i–Węch, która właśnie mówiła zamilkła gwałtownie. Popatrzyła na nich zdziwiona. Liona podniósł się ze swojego miejsca. On i Veda stanęli po obu stronach Kamienia.
–Kto to jest? – zapytała dziewczyna władczym głosem wskazując mężczyznę.
–Jestem Przywódcą – odparł z równie bezwzględną siłą. – I rozumiem, że ty jesteś Zastępcą? – to ostatnie słowo wymówił ze szczególnym naciskiem.
„O Boże, oni są zazdrośni o ten wstrętny Kamień” pomyślał stojący w progu Aleks. Zaczynało mu już być niedobrze. Tego uczucia doznawał zawsze kiedy siły ciemności podkradały się blisko jego życia.
–Co on tu robi? – Veda zwróciła się do szamanki. Twarz dziewczyny była zaróżowiona od złości. – Miało go tutaj nie być.
Smak–i–Węch otworzyła bezradnie usta. Jej zwykła moc umknęła wobec starcia sił dwóch zirytowanych Przywódców.
–Jestem! – rzucił ostro. – I nie będę czekał. Przejmę Kamień już teraz.
Aleks już ledwo trzymał się na nogach. Zauważył, że Przywódcy wyglądają zupełnie jak dwa czające się do skoku wampiry. Tak bardzo chciał aby zjawił się tu Kenzin.
–Jeśli on przejmie Kamień – zaczęła słabym głosem Smak– i–Węch. Nie miała dość odwagi aby się do nich zbliżyć. – będziesz mogła odejść. Będziesz wolna.
Liona i Veda popatrzyli na nią jednocześnie jak na najgorszą idiotkę. Wolność. Nie wiedziała jak strasznie jest być z Kamieniem. Ale nie miała najbledszego pojęcia, że wyrzec się go nie można.
–Więc jesteś już Tutaj, po drugiej stronie – głos mężczyzny złagodniał. – Nie wiedziałem.
Rozumieli się teraz bardzo dobrze. Cienie uśmiechów przemknęły przez ich twarze.
–Dobrze więc – powiedział poważnie.
Zacisnął pięści. Ruszył ku niej. Aleks krzyknął. Szamanka rzuciła się gwałtownie do przodu. Chwyciła mężczyznę za ramiona. Stanął w miejscu z bardzo dziwnym, półprzytomnym wyrazem twarzy. Veda cofnęła się kilka kroków.
–Nie możesz jej zabić! – Smak–i–Węch wpatrywała się w niego z przerażeniem. – Co ci jest?
Nagłym ruchem odepchnął ją od siebie. Skierował przeszywające spojrzenie na nową przywódczynię grupy. Stała przerażona, ale i rozwścieczona po drugiej stronie Kryształu. Nie rozumiał. To miało być proste. Veni. Vidi. Vici. Niestety, Kamień należał teraz do nich obojga.
–Zobaczmy kogo wybierze – zaproponowała bez zastanowienia.
–Śmierć jest bardzo blisko ciebie – wycedził zimnym głosem. – Zastanów się czy jesteś na nią gotowa.
Przeszedł koło stojącego z zamkniętymi oczami chłopca. Opuścił mieszkanie.
Gdyby ktoś spojrzał teraz na Kamień przekonał by się jak błyszczący i silny jest teraz.

***

    
    Ralf nie mógł spać. Czuł, że tej nocy wydarzy się coś ważnego. Nadchodziła pełnia. Czas, w którym jego tęsknota się nasilała. Wiedział, że Złodziej przybył ponownie. Nie rozumiał w jaki sposób mógł wcielać się w przywódców Wrogów. Miał jednak przeczucie, że jest to ważne dla niego osobiście. Kiedy słyszał imię Talagi nie czuł nienawiści. Przeciwnie, jakieś przyjemne ciepło spływało w jego serce. Wiedział jednak jak bardzo jego współplemieńcy nienawidzą Złodzieja. Dlatego nie zdradzał się ze swoimi uczuciami nawet przed Karlem. Wczorajszej nocy obserwował przyjemność jaką dawało jego opiekunowi szykowanie dziewczynie śmierci. Wtedy po raz pierwszy przyznał sam przed sobą, że nie chce być dłużej jego podopiecznym. Kim chciał być, tego jeszcze nie wiedział.


VIII. PRAWDZIWE ŻYCIE

    Zebrali się w sali konferencyjnej. Byli Kenzin, Karen, Smak–i–Węch oraz wyglądający jak student prawa, ekonomii czy czegoś w tym rodzaju profesor Try. Liona nie pojawił się w pracy. Oficjalnie wciąż był na urlopie zdrowotnym z powodu schizofrenii. Ordynator kliniki był osobliwie przekonany, że dobry lekarz powinien czasem doświadczać leczonych przez siebie chorób. Całkowicie wspierał mężczyznę w jego problemach..
–I co robimy? – zapytała Smak–i–Węch kiedy już zrelacjonowała Grupie wydarzenia poranka.
Karen i Try patrzyli wyczekująco na Kenzina. Miał zamyślony wyraz twarzy.
–W tej chwili nie wiem co się dzieje – powiedział. – Może być tak, że Liona jeszcze nie odzyskał równowagi psychicznej.
–Dziewczyna powinna oddać mu Kamień? – głos szamanki drżał.
Od kilku miesięcy zaczynała obdarzać Lionę coraz mocniejszym uczuciem. Chciała, aby wszystko było tak jak dawniej.
–Z tego co mi wiadomo Przywódca nigdy nie miał problemów z odzyskaniem Kamienia od Zastępcy zanim jeszcze Krew zaczynała wracać. Te trudności mnie niepokoją.
–Czy to znaczy, że ona jest jakoś szczególnie silna? – zainteresowała się Karen
–Niekoniecznie. Może to znaczyć, że z Lioną jest coś nie tak.
Smak–i–Węch zbladła gwałtownie.
–Spokojnie, takiej sytuacji jeszcze po prostu nie było. Musimy być przygotowani na wszystko. Karen?
–Tak?
–Zachowujemy się dzisiejszej nocy tak, jakby Krew miała powrócić do Kryształu.

***

            
    Aleksowi żal było dziewczyny. Siedziała na podłodze przed Kamieniem. Patrzyła w przestrzeń. Miała zaczerwienione oczy i minę bezbronnego dziecka. Usiadł tuż przy niej. Postawił na podłodze szklankę coli.
–Chcesz?
Pokręciła przecząco głową.
–Dlaczego nie możesz oddać mu tego Kamienia? – zapytał chłopiec łagodnie. – Mogłabyś pojechać szukać swojej czarownicy. I zostać następczynią Fey
Ved opowiadała mu o swojej przodkini z rodu Blouville, która cudem uniknęła spalenia na stosie w XVI wieku. Jej potomkowie przejmowali moc czarownicy pod warunkiem uzyskania siedmiu błogosławieństw, siedmiu zdolności magicznych od innych praktykujących magię natury.
Popatrzyła na niego smutno. Odpowiedziała z trudem.
–Już nic mnie nie obchodzi szósta czarownica, nic mnie już nie obchodzi szkoła, Zooferia, nic mnie już nie obchodzą kości...
Wzrok miała lekko nieprzytomny.
–Obchodzi mnie jedynie Kamień. Moc. I jeszcze skośne, złote oczy.
Niewiele rozumiał, ale widział, że bardzo cierpi.
–Liona zechce odebrać ci Kamień. To on jest jego prawowitym opiekunem. Będąc w tym stanie może spróbuje cię nawet zabić.
Zaśmiała się strasznie smutno.
–To, że wszyscy chcą mnie zabić jest jednak lepsze od nieistnienia – powiedziała patrząc gdzieś w bok. Nagle odwróciła się do chłopca. – Ja przedtem w ogóle nie żyłam, Aleks! Nie masz pojęcia! I wolę umrzeć niż zerwać więź. Rozumiesz?
–Nie wiem. Chyba jesteś pod wpływem Kamienia. Liona mówił czasem podobne rzeczy.
Na twarzy miała obłędny uśmiech. Rzeczywiście była teraz podobna do poprzedniego Przywódcy.
–A czy on wam mówił, że pragnie aby Krew wróciła do Kryształu? Że czuje pustkę i cierpienie? Że chce być wampirem?
Aleks słuchał tych słów z niepokojem ale i ze współczuciem.
–Tego nigdy nie mówił – powiedział cicho. – ale może właśnie tak to czuł.
Schowała twarz w dłoniach. Zaczęła płakać. Zbliżył się nie wstając i objął ją łagodnie.

***

–Jesteś świnia!– powiedział Pincyklowi Ted Welby na wielkiej przerwie.
–Świnia... jestem – odpowiedział tamten zupełnie bez żenady.
Siedział na skraju chodnika i lekko się kiwał. Wczoraj napruł się sporą ilością prochów. Połknął nawet przez przypadek jakąś żółtą tabletkę która, jak się okazało dziś rano, była dopochwowym środkiem antykoncepcyjnym jego siostry. W tej sytuacji było mu już wszystko jedno co ktokolwiek o nim pomyśli.
–Przez ciebie, kretynie, złapią ją zanim odnajdzie szóstą czarownicę – Ted nie liczył na jakikolwiek odzew. – Co ci przyszło do głowy żeby wszystko wypaplać?
–Byli z mafii.
Ted popatrzył na niego z niedowierzaniem. Nie był pewien czy w mózgu Pina ocalała jeszcze choćby jedna szara komórka.

***

    Komendant Posterunku Policji Miasta Bellago odebrał telefon osobiście. Wiedział kto dzwoni. Bardzo uroczystym, a jednocześnie godnym głosem, trzydzieści lat praktyki, powiedział.
–Komendant Archer Miasta Bellago, słucham...Ja również jestem zaszczycony, panie senatorze, oczywiście pamiętam...oczywiście, że pan może...
Na twarzy komendanta malowało się skupienie.
–Jeśli jest w naszym mieście to na pewno ją znajdziemy, mogę to obiecać... Ja również jestem zobowiązany. Do widzenia.
Odłożył słuchawkę. Faks drgnął. Wyszło z niego zdjęcie.
–Wezwać mi tu Bendera i Gestwalda – rzucił do stojącego pod drzwiami policjanta. Podniósł do oczu zdjęcie córki senatora Truddsa.
Po chwili do gabinetu weszli dwaj mężczyźni. Starszy miał już pod pięćdziesiątkę, ale wciąż był jednym z najlepszych detektywów w Bellago. Młodszy dopiero zdobywał wprawę. Czuł, że ma misję zbawiania wszechświata. Starał się realizować ją wielotorowo. Stary, tak nazywano Archera na komendzie, podał Benderowi zdjęcie.
–To córka VIPa, senatora Zjednoczonego Parlamentu. Uciekła z domu. Pojechała w kierunku gór słonecznych. Trzeba sprawdzić czy się tutaj nie szwenda.
Bender podał zdjęcie młodszemu koledze. Gestwaldowi wydał z siebie cichy jęk.
–Co, co się stało? Znasz ją?
Chłopak gwałtownie otworzył i zamknął usta. Przez chwilę próbował poskładać do kupy swoje zasady. W końcu zdecydował. Przeważyły święte tradycje rodzinne.
–Wiem gdzie ona jest – oznajmił.

***

    Dzień osiągał porę południa. Jugo ukryty przed nim w swoim Zamku oddawał się kontemplacji. Już od godziny siedział w fotelu słuchając Garro. Próbował sobie wmówić, że nienawidzi wszystkich przywódców w ten sam sposób. Czuł jednak różnicę. Wiedział, że nie jest zdolny do miłości. Nadal chciał śmierci dziewczyny, ale zauważył w sobie z niepokojem jeszcze inne pragnienie. Była tak podobna do Złodzieja jak nikt przedtem, tak... przejrzyście szara. Jedynie ją mógł uczynić swoją podopieczną. Dać jej swoją moc. Widzieć jak go pragnie. Oczywiście Wroga musi potem zabić. Zawsze brzydził się tego rodzaju relacją. Przez wieki egzystencji wampira nie miał ucznia. Nigdy tak naprawdę nie zerwał więzów łączących go z Minupinem. A teraz rzeczywiście tego chciał. To pasowało do planu ale mogło być niebezpieczne. Jeśli dziewczyna stanie się tak silna, że zabije Lionę może też wystąpić przeciwko Jugo. Nigdy jeszcze Złodziej nie zdobył takiej „połączonej mocy”. Myślenie zaczynało wampira męczyć. W wyobraźni widział przed sobą szare, błyszczące oczy.

***

    Po trwającym długo płaczu osunęła się zmęczona na ziemię. Usnęła. Obudziło ją uczucie łaskotania na szyi. Otworzyła oczy. Drgnęła ze strachu. Nad sobą zobaczyła szeroką twarz o bezwzględnym spojrzeniu. Chciała się cofnąć ale nie mogła. Jej nogi i ręce były unieruchomione. Liona związał ją kiedy spała. Teraz przybliżył nóż do jej szyi. Delikatnie dotknął ostrzem skóry. Ved odchyliła się. Wciąż była Przywódcą. Nie okazała lęku.
–Postanowiłem dać ci szansę – siedział obok dziewczyny. Bawił się nożem tuż przy jej brodzie. – Rozumiem cię lepiej niż inni. Wiem czego pragniesz. I robię to, o czym ty tylko marzysz.
Wiedziała o czym mówił. Rozejrzała unosząc głowę ponad poziom podłogi. Rozejrzała się. Aleks leżał związany w kącie pokoju. Był nieprzytomny, ale czuła, że żył. Mężczyzna musiał go uderzyć. Liona obserwował jej poczynania.
–Wiesz kiedy człowiek tak naprawdę staje się wampirem? – zapytał. – Kenzin mówi, że nie wiadomo. Czy wtedy gdy jest już wystarczająco długo wysysany? Czy może gdy zgodzi się na śmierć. Albo dopiero po wypiciu krwi swojego dobroczyńcy? Jak myślisz?
–Myślę – odpowiedziała zimno. – że zaraz wrócą Karen ze Smak–i–Węch. Nie chciałabym być na twoim miejscu.
Obdarzył ją pełnym niedowierzania spojrzeniem.
    –Według mnie człowiek staje się wampirem– kontynuował. – gdy nie ma już problemów z zabijaniem.
Teraz to dostrzegła. Jego oczy stawały się metalicznie lśniące, nieludzkie.
–Problemy problemami a obowiązek obowiązkiem – ciągnął. – Albo mi go oddasz albo... – podsunął ostrze mocno do jej gardła.
Nie mógł Kryształu po prostu ukraść. Oboje wiedzieli, że nie ma najmniejszego znaczenia gdzie jest Kamień fizycznie. Trzymanie go między szaleńcami było przesądem Grupy, żałosną próbą uzyskania nad nim kontroli. Dlatego wampiry nigdy nie próbowały go odbić.
–Mamy tyle wspólnego – powiedziała smutno. – Może ja też mogłabym cię zabić.
Jeszcze jeden raz uśmiechnęli się do siebie. Wiedział już, że ona nie odda przywództwa. Odsunął nóż. Zamachnął się.
    Policjanci zastali drzwi otwarte. Cicho, jeden po drugim wślizgnęli się do środka. Porucznik Gestwald wpadł do pokoju dokładnie w momencie kiedy mężczyzna z długim nożem w ręku próbował dokonać mordu. Dostrzegłszy co się dzieje chłopak rzucił się na napastnika. Bandyta wrzasnął w mrożący krew w żyłach sposób. Broń wypadła z jego dłoni. Potoczyła się po ziemi. Odepchnął policjanta z taką siłą, że szafka stojąca pod ścianą zmieniła się w drzazgi. Chwycił nóż. Skoczył w stronę dziewczyny. Wtedy do pokoju wpadli Bender i Golsfik, a następnie jeszcze dwóch członków ekipy. Nie wiadomo w jaki sposób zbrodniarzowi udało się zbiec, mimo iż na korytarzu stało jeszcze dwóch policjantów. Tłumaczyli się potem, że miał nadludzką siłę. Co do Gestwalda to był tak poobijany, że mało co mówił. Patrzył w rozmarzeniu dookoła. W kółko powtarzał szczegóły dotyczące bezbronnego wyglądu przerażonej i bliskiej śmierci ofiary.

***

    Złote promienie popołudniowego słońca wpadały przez okno gabinetu komendanta wprost na wielki dębowy stół.
–Co to jest? – zapytał Archer wskazując na szary kształt leżący przed nim na blacie.
Veda kilka minut temu wróciła od lekarza. Siedziała naprzeciwko policjantów, za biurkiem. Nie odezwała się dotąd ani słowem. Była owinięta w koc. Uznano, że jej milczenie może być objawem szoku.
–Wydaje mi się – zabrał głos Gestwald. Stał obok Bendera i Archera po drugiej stronie mebla. – że to może być przedmiot kultu magicznego.
–Mi to wygląda na meteoryt – rzucił „Stary”. – Ale wszystko się wyjaśni jak odnajdziemy tę twoją znajomą, u której spotkałeś dziewczynę.
Miał na myśli Smak–i–Węch. Veda spojrzała na Archera zdziwiona. Nie znała wgapiającego się w nią młodego policjanta. Nie chciała jednak zdradzić zbyt wiele więc nie zapytała o to. Kamień leżał przed nimi błyszczący, szary i obojętny.
Komendant westchnął. Oparł dłonie o stół.
–Jedzie tu już w każdym razie twój ojciec – powiedział do dziewczyny.
–Ojciec?! – wrzasnęła.
Aż do tej pory nie bardzo rozumiała zachodzące wypadki. Teraz wszystko stało się jasne. Gdyby ktoś uważny obserwował teraz Kamień zobaczyłby, że przebiegł po nim jasny dreszcz.
–Panienka umie mówić – zauważył sarkastycznie stojący obok drzwi Bender. Nic więcej nie dodał widząc mordercze spojrzenie szefa.
Veda wstała. Koc opadł na ziemię. Gestwald rzucił się aby go podnieść. Dziewczyna zrobiła parę kroków do przodu.
–Chcę wyjść do ubikacji – oznajmiła nienaturalnym głosem.
Bender i Archer stanęli tarasując sobą drzwi.
–Zaraz wezwę kogoś kto cię zaprowadzi –  „Stary” popatrzył na nią podejrzliwie. – Chyba nie zechcesz znowu uciec?
Wiedziała, że to by się nie udało. Zaraz miał tu być ojciec. A ona kim teraz była?
–Veda Blou – powiedziała do siebie na głos. – Zooferia, ulica Piąta, szkoła imienia Akselodonta I. Naturalna nieudacznica. Adres matki zdobi gatki.
–Wezwij lekarza – rzucił komendant do Bendera.

***

    Zanurzeni w karminowych prześcieradłach kochali się powolną miłością pulsującej krwi. W sposób jakiego Liona nigdy przedtem nie zaznał. W ciemnościach rozświetlonych płomieniami trzech świeczek ich ciała były złotymi wężowymi splotami. Syria zasypiała tego dnia wielokrotnie, budziła się, całowała go i piła jego krew. Późnym popołudniem leżeli w leniwym odrętwieniu, a on lizał krople skapujące z jej szyi. Nagle drgnął gwałtownie.
–Co się stało – zawołała przerażona myśląc, że jej krew mu zaszkodziła.
Przewrócił się na plecy. Gwałtownie łapał powietrze. Pochyliła się nad nim. Teraz nie mogła go stracić. Był jej zemstą, jej słodyczą.
–Wra...wraca – powiedział.
–Co wraca?
–Kryształ. Wraca do mnie.
Tym razem i ona zadrżała. „Dzięki ci, nieznana mocy wszechświata!”.

***

    Lekarz nie stwierdził poważniejszych zaburzeń. Ved zaczęła mówić do rzeczy więc w końcu zostawiono ją w spokoju. Siedziała w małej klitce przesłuchań. Na wszelki wypadek owinięto ją w koc.
–Idź. Ja jej popilnuję – powiedział Gestwald do Bendera.
–Na pewno?
chłopak kiwnął głową. Starszy z policjantów wyszedł.
–Kim jesteś? – zapytała ponurym głosem.
–To ja uratowałem cię przed tamtym Syrianinem, w parku – zaczął nieśmiało. – Nie widziałaś mnie. Byłaś zemdlona.
–Aha. Jesteś Tropicielem – zrozumiała. Aleks opowiadał jej o zdarzeniu. – Jest mi z tego powodu zupełnie wszystko jedno.
Rzeczywiście. Jej twarz wyrażała obojętność.
–Co się dzieje? Dlaczego Liona chciał cię zabić? I co to za Kamień?
Popatrzyła na niego z wręcz teatralną ponurością.
–Zapomniałeś o coś zapytać?
Gestwald westchnął. Rzeczywiście nie zapytał o to co go najbardziej interesowało. Czy rzeczywiście jest czarownicą, bo może ma tylko uleczalnie niezdrowe zainteresowania. I jaki jest jej numer telefonu.
W tym momencie drzwi się otworzyły. Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz przerażenia. Na progu stali komendant i wysoki mężczyzna w garniturze. Człowiek ten miał identyczne duże, szare oczy jak dziewczyna.
–Boże! Jak ty wyglądasz! – powiedział karcącym głosem na widok Ved.
–Możesz już iść – rzucił Archer do Gestwalda.
Chłopak podniósł się z ociąganiem.
–Wstawaj, wychodzimy!– powiedział Trudds do córki.
Przywódca Tropicieli zatrzymał się za progiem. Czuł jakiś nieznany mu wcześniej ból w trzewiach. Coś ważnego właśnie mu umykało. Veda ciągnięta za ramię przez ojca przeszła obok, z miną Joanny D'Arc w końcowej fazie egzystencji, nie zaszczyciwszy go nawet jednym spojrzeniem.
–Zabiliby cię, głupia dziewczyno. Czy ty w ogóle myślisz? – słyszał cichnący głos senatora.
Oddychał szybko. Tysiące myśli biegło przez jego głowę. W końcu nie był już zupełnie zdolny do jasnego myślenia. Musiał działać.

***

    Ojciec siedział obok kierowcy. Ze swojego siedzenia z tyłu Veda mogła podziwiać jego klasyczny profil. Przywodził na myśl bezlitosnych antycznych bogów. Co pewien czas, w decydujących momentach monologu mężczyzna odwracał do niej twarz. Obdarzał Vedę wyczekującym spojrzeniem i najwyraźniej uznając absolutną niereformowalność psychiki córki kiwał z degustacją głową.
–Nie ma mowy żebyś dalej mieszkała w Zooferii – mówił po raz dziesiąty. Chyba już nawet kierowcę zaczynał nudzić – Matka nie chce cię wychowywać i takie są efekty.
–Jak się czuje Mo? – zapytała.
Zaraz tego pożałowała. Ojciec posiniał ze złości.
–A co cię to teraz obchodzi! – wrzasnął. „Poczucie winy jak drut” pomyślała. – Przez ciebie musiałem zrezygnować z Obrad Kołowych. Czy ty rozumiesz? – obrócił się do Ved i zrobił minę, o której już była mowa.
Krajobraz za szybą przepływał jak nurt bystrej rzeki. Zabierał ją z powrotem do domu. Utrata Kamienia nie była dla dziewczyny tak bolesna, jak przewidywała. To było naturalne znów być dawną sobą. Obrzydliwe. I zwykłe. Ojciec przestał wreszcie mówić. Ved zapatrzyła się w korony przydrożnych drzew, czerwonawe w świetle zachodzącego słońca. Problemy Bellago już jej nie dotyczyły. Grupa będzie bez niej walczyć z wampirami, bronić swojego Kryształu, zaludniać cmentarze. Znowu wszystko będzie tak jak dawniej.

***

    Nadchodzące ciemności zwiastowały śmierć. W takiej sytuacji członkowie Grupy nie byli nigdy przedtem. Nie mieli Przywódcy, mocy, nadziei. Krew wracała do Kryształu. Czuli nieubłagany odpływ sił. Potęga wampirów rosła z każdą chwilą. Profesor alarmował. Nieprzyjaciele grupowali się na niespotykaną dotąd skalę. Karen upewniwszy się, że Aleks miewa się dobrze zorganizowała Sympatyków. Bez Gestwalda, którego nie udało jej się znaleźć. Smak–i–Węch nie mogła, z powodu zainteresowania policji jej osobą, oficjalnie pojawić się w szpitalu. To było dodatkowym kłopotem w realizacji zadań. Profesor opowiedział szamance co się wydarzyło. Była tak wkurzona na przywódcę Tropicieli, że Karen cieszyła się z jego nieobecności. Po wysłuchaniu Aleksa wiedzieli już, że Liona jest w trakcie przemiany. Ale wciąż nie mogli w to uwierzyć.
Karen, Kenzin i Try, wyglądający obecnie jak sąsiadka w średnim wieku, zmierzali do Komnaty.
–Dziewczyna dwie godziny temu wyjechała z Bellago – oznajmił Try.
–Nie sądzę, aby była jeszcze związana z Kamieniem – powiedział Daabańczyk. – Sądząc po wypadkach przejął go Liona.
–Dziewczyna nie może nam pomóc? – Głos Karen był pozbawiony nadziei.
–Nie – uciął Kenzin ostro. – Oddała Kamień i koniec. Jest wyłączona z gry.
–Co będzie z Grupą? – zapytał profesor Try, który nigdy przedtem nie niepokoił się o przyszłość. – I co będzie z Kamieniem na policji?
–Przeklęty Kamień! – powiedziała Karen ze złością. – Będziemy musieli zabrać go stamtąd.


VIIII. KONIEC GRY

    Ved nie myślała o niczym. Otępiała patrzyła na przepływający za szybą krajobraz. Bellago było już daleko za nią. Nawet gdyby chciała nie mogła by tam wrócić. Miała poczucie bezsilności. Poddawała się wydarzeniom. Droga, którą jechali stała się nagle wąska. Kierowca, zmuszony do wyminięcia Tira, raptownie zmniejszył prędkość. Krajobraz za oknem spowolniał jakby w ostatnim pożegnalnym dotknięciu. Dłoń Ved błyskawicznie znalazła się na klamce. Dziewczyna szarpnęła drzwi. Skoczyła.
Czemu zamiast rwącego bólu tarki asfaltu poczuła drapieżne ale i czułe gałęzie krzaków? Wrzeszczeli wszyscy. Samochód pojechał daleko do przodu. Zahamował tak gwałtownie, że zataczając łuk huknął prawym bokiem w drzewo. Nie było to mordercze uderzenie, a w każdym razie tylko dla świateł. Senator Trudds błyskawicznie wyskoczył na zewnątrz. Rozejrzał się. Zobaczył upiorną scenę. W odległości kilkudziesięciu metrów od niego jakiś mężczyzna wciągał jego córkę do białego samochodu. Lepsza część senatora ucieszyła się, że Veda żyje. Ale ta mocniejsza część dostała szału. „Bo jestem pewny, absolutnie pewny, że to wszystko ukartowała!”. Przemknęła mu też przez głowę mrożąca krew w żyłach myśl, że porwała ją matka.
–Dokąd? – zapytał Gestwald kiedy znaleźli się w środku opla.
Ved była oszołomiona, szczęśliwa, zdziwiona. Bolała ją każda część ciała.
–Z powrotem! Tak szybko jak umiesz.
–Skoro tak – odparł z promiennym uśmiechem. – to lepiej zapnij pasy, mała.

***

        Zmierzch otulił miasto puszystymi kolorami nocnych świateł. Moc pulsowała w powietrzu tysiącem małych gwiazdek. Ralf wdychał je razem z powietrzem. Szli całą grupą przez most Diuka Borensa. Formacja Karla składała się z dwudziestu pięciu wampirów. Ludzie, którzy ich spotykali musieli mieć fatalne horoskopy na ten dzień. Równolegle z nimi miastem przemieszczały się cztery inne grupy strażnicze, a także dwie grupy atakujące, których celem było rozbijanie Wrogów w terenie.
Zmierzali do Podziemia Arrebo. Jugo od miesięcy przygotowywał je na tę noc.
–Dzieje się coś dziwnego – powiedział do swojego podopiecznego Karl.
Opuścił ciało człowieka na ziemię. Wytarł usta wierzchem dłoni.
– Czuję, że Krew powraca do Kryształu.
–To cię niepokoi? – zdziwił się Ralf.
Myślał, że taki był cel tego wszystkiego.
–To zbyt wcześnie. Niezgodnie z planem.
Doszli do otoczonego ogrodzeniem podwórza. Jeden z pilnujących wpuścił ich do środka.
–Wszystko w porządku? – zapytał Karla.
–U nas tak. Czy grupy atakujących są na mieście?
–Tak. Ale nie ma jeszcze reszty naszych.
Grupa strażnicza Ivana Saii stała na swoim stanowisku. Karl polecił swoim wampirom ustawić się na czwartym posterunku. Podeszli do Ivana. Karl wyciągnął dłoń i złożył trzy palce naprzeciw dwóch w geście pozdrowienia. Zamienili ze sobą kilka słów.
Ralf obserwował ich z boku. Coraz bardziej podziwiał Jugo. Podopieczny Minupina wykorzystał do realizacji planu wampiry o największych aspiracjach przywódczych. Te z kolei skupiły wokół siebie inne, zgodnie z odpowiadającymi sobie żywiołami. Gdyby nie stworzył grup wampiry nie dostrzegły by nigdy łączących je podobieństw. Grupa Saii była Wodami Poranka. Jasnowłosi i ciemnoblond, eteryczni lub wysocy i silni, o zimnych jakby pochodzących nie z tego świata oczach. Podwładni Karla byli Późnonocnym Powietrzem z domieszką Ziemi. Ralf w ogóle nie pasował do tego towarzystwa. Spotkania odbywały się od dawna. Gdy obserwował wampiry swojego opiekuna widział egoistycznych morderców, którzy z uśmiechem na ustach zabijali dla sportu. Czuł podziw pomieszany z niechęcią. Byli nieskomplikowani a przez to silni. Wiedzieli czego chcą i bez wahania po to sięgali. Oni też zauważali, że jest inny. Ignorowali go. Była to taka niechętna tolerancja. Karl widział to niedopasowanie. Nie był zbyt silnym wampirem. Ralf był jego pierwszym uczniem. Nie udał mu się, jak czasem myślał. Wybrał go bardzo starannie ale nie przewidział ogromnej zmiany jaka zajdzie w chłopcu po śmierci, na skutek spotkania z mocą.
Razem ze swoim podopiecznym udali się w stronę wejścia do Podziemia. Zeszli w dół.
Pomieszczenie było wolne od mebli. Miało kształt sześcianu. Podłoga wydawała się, w świetle świec, czerwona. Ściany miały kolor śliwki. Pośrodku namalowano zielono–czarną Mandalę Duchów Przodków, o średnicy dwóch metrów. Minupin miał się na nią teleportować ze swojej piwnicy dwie godziny temu. Opodal wzoru stało kilka wampirów. Główny organizator przedsięwzięcia siedział pochylony na podłodze, z boku mandali. Usłyszał wchodzących. Podniósł głowę. Ralf zdziwił się. Nie wyglądał jak dawny Jugo. Twarz wampira wciąż emanowała godnością, ale władcze zwykle oczy były podkrążone i niespokojne. Podszedł do przybyszów.
–Co się stało? –zapytał Karl.
–Minupin – rzucił nieswoim głosem, z hamowaną złością. – Coś się dzieje. Ten parszywy staruch coś wyprawia. Czuję to.
–Krew wraca do Kryształu. To nie twoja sprawa, prawda? Jej jeszcze tu nie ma?
–Wyjechała z Bellago – obłąkany uśmiech rozjaśnił na chwilę twarz Jugo. – Jest już tylko jeden Złodziej.
    Karl patrzył na niego z rosnącym zdumieniem.
–Jak więc...? – zapytał.
–Nic – powiedział tamten. – Wszystko jest inaczej – szalony uśmiech znów na chwilę się objawił. – Ale nic nie jest stracone. Odbiorę mu Kamień. Zostań tu – rozkazał. – Ja idę do Starego. Przysięgam, że jeśli mnie zdradził uczynię go Byłym Dawnym.
Z oczami płonącymi złością i ciałem wydłużonym jak do ataku przeszedł koło nich. Znikł na schodach.
–Co się dzieje? – zapytał Ralf
–Jugo miał przyprowadzić tutaj dziewczynę i, tuż po przybyciu Minupina uczynić ją wampirem. Ale Dawnego nie ma, a drugi Złodziej przejął Kryształ. I jeszcze gorsze rzeczy mogą się wydarzyć.
Karl bezradnie rozłożył ręce. Sam nie wiedział co o tym wszystkim myśleć. Jugo był najsilniejszym z wampirów. Od razu po Minupinie. Teraz doszedł jeszcze ten trzeci, poprzedni przywódca Wrogów. Trzeba było zdecydować po czyjej stronie korzystniej będzie stanąć.
–Liona, Złodziej, daje Krew Kryształowi – dodał.
Ralf znał to imię. Liona i Jugo od lat byli zaprzysięgłymi wrogami. Dorównywali sobie siłą.
–Jeśli Liona zostanie wampirem będzie znacznie silniejszy niż jako człowiek – mówił już do siebie Karl. – Muszę zamienić z kimś dwa słowa.
Zostawił swojego podopiecznego. Podszedł do rozmawiającej dalej grupki. Ralf czuł się źle stojąc samotnie jak kołek. Karl zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Po chwili napiętej bezczynności młody wampir wszedł na schody. Wydostał się z podziemi.
Zobaczył Jugo tuż przed wejściem. Wampir rozmawiał ze strażnikiem. Usłyszał Ralfa. Odwrócił się. Po raz pierwszy w życiu odezwał do niego.
–Grupy strażnicze Frauena i Barricka prawdopodobnie zdradziły. Od dawna nie ma ich na mieście – wycedził przez kły, a potem zaczął iść w stronę ogrodu.
Podopieczny Karla podążył za nim. Jugo usłyszał go dopiero za zabudowaniami.
–Czego chcesz? – zapytał zniecierpliwionym głosem.
–Chcę iść z tobą – Ralf nie miał bladego pojęcia dlaczego z taką determinacją chce towarzyszyć wampirowi. – Pomogę ci.
I nie wiadomo dlaczego tamten pozwolił mu na to. Ich żywioły nie miały ze sobą nic wspólnego.

***

    Było już ciemno kiedy samochód zatrzymał się pod barem szybkiej obsługi WizaWi.
–Możesz chodzić? – zapytał Gestwald z troską.
–Tak – odpowiedziała słabym głosem. – Przyniesiesz go?
–A powiesz mi potem po co jest ci potrzebny? – miał zrozpaczony wyraz twarzy.
Robił coś absolutnie wbrew sobie.
–Tak – skłamała.
Wcześniej powiedziała mu, że przy pomocy Kamienia będzie ratowała świat przed Syrianami.
    Chwiejnym krokiem, bo czuła okropny ból w kolanie, weszła do lokalu. Natychmiast skupiła na sobie wzrok klientów. Bynajmniej nie z powodu pięknych szarych oczu i zgrabnej figury. Spodnie miała uwalane ziemią, powyżej prawej łydki rozdarte i zaczerwienione pasmem zakrzepłej krwi. Szara bluzka zabarwiona w kilku miejscach głębokim brunatnym kolorem popruła się od przodu. Jednakże najdziwniejszy widok przedstawiała twarz. Ved ujrzała ją w lustrze barowej łazienki. Kilka zadrapań wzdłuż brody i na lewym policzku. Krew na czole zlepiająca pasemka strąkowatych obecnie i brązowo–ziemistych włosów. W tym wszystkim niesamowicie błyszczące, w aureoli czerwonych białek, tęczówki oczu. Pochyliła się nad umywalką i powoli obmywała twarz strugami zimnej wody. „Nie zamierzam się poddać!” myślała z jakimś szalonym uporem. „Nie mam pojęcia co zrobię, ale nie pozwolę się tak przekreślić. Choćbym miała ich wszystkich pozabijać!”. Skorzystała z toalety. Wychodząc czuła się i wyglądała trochę lepiej. Zamówiła kawę. Chciała spokojnie pomyśleć.
Gestwald doznawał obecnie naprawdę silnych wrażeń. Czuł się tak, jakby dostał młotkiem w łeb. Całe życie upływało mu właściwie na poszukiwaniu przygód. Jako policjant z szaloną odwagą łapał przestępców, a po cywilnemu z mieczem Izis w ręce walczył z magią, ufo i satanistami. Nieliczne chwile wytchnienia poświęcał na treningi indywidualne, albo na spotkania grupowe Tropicieli. Na kobiety nie miał zbyt dużo czasu. Jako 24–letni mężczyzna miał za sobą kilka flirtów, zupełnie nieznaczących, bo jego natura predysponowała go do bardziej romantycznych uniesień. Niestety, a może na szczęście najwyraźniej właśnie go uniosło.
Idąc przez hal główny Komendy Bellago natknął się na Bendera.
–Gdzie byłeś? – zapytał tamten patrząc podejrzliwie na swojego młodszego kolegę. – Dzwonił Trudds, jego córka została porwana.
Chłopak bąknął coś niewyraźnie.
–Komendant chciał cię widzieć – starszy policjant obejmował go uważnym spojrzeniem – Chłopie! – powiedział z troską. – Nic ci nie jest?
–Nie, nie, nic, już pójdę – odpowiedział Gestwald.
Przemknął obok policjanta kierując się do gabinetu Starego. Zastał go stojącego z ponurą miną przy oknie, za którym noc zataczała już ciemny krąg.
–Siadaj Waldziu – powiedział zmęczonym głosem szef, bliski znajomy rodziny Gestwalda. – Mamy tu same kłopoty. A poza tym musimy jeszcze znaleźć córkę Truddsa.
–A co się z nią stało? – zapytał chłopak najnaturalniej jak mógł.
Gruby komendant popatrzył na niego smutno.
–Tego dokładnie nie wiadomo. Może uciekła, a może ją porwali. Bo widzisz, Waldziu, mamy tu dziś jakieś wojny gangów. Zgłoszenie za zgłoszeniem. Trup za trupem.
–Znowu wojny gangów? – zapytał żywiej Gestwald.
Wiedział co to oznaczało. Szaleli syrianie, sataniści albo inne monstra. Gangsterzy byli w Bellago nic nie znaczącą grupką. W porównaniu do tamtych zachowującą się w sposób humanitarny. Musiał skontaktować się z Tropicielami. Kamień leżał na szczęście w tym samym miejscu co poprzednio, na biurku, między puszkami po coli a wielkim pudłem z na wpół zjedzoną pizzą. Wtopiony w tło. W zasięgu ramienia stojącego przodem do pokoju szefa.
– Większość policjantów wysłałem na miasto do walki z gangsterami. – powiedział szef. – Kilku ludziom poleciłem szukać córki Truddsa, ale ty masz talent do tropienia. Chciałbym abyś się nią zajął.
Chłopak wstał ze swojego miejsca. Podszedł do Archera. Stanął tak, że zasłonił sobą biurko.
–Jasne wujku – powiedział. Jego dłoń, ukryta za plecami, powędrowała między puszki po coli, chwyciła porowaty kształt i cofnęła się do kieszeni – Jasne, że zajmę się tą dziewczyną.

***

    
    Minupin siedział w piwnicy na skrzyni. Jego nalane oblicze zdobił obleśny uśmiech spodziewanego tryumfu. Liona pił przed chwilą wprost z nadgarstka jego parującą jeszcze od mocy krew. Teraz leżał na ziemi jak martwy. Siria stała obok niego. W pomieszczeniu byli jeszcze Fires i kilka innych wampirów.
–Jugo dobrze to urządził – powiedział stary wampir. – Ma naprawdę talent do formowania grup. Nie wie, że wymyślił coś znanego przed wiekami. Po przybyciu na ziemię Przywołani zmaterializowali się. Przybrali kształty podobne do ludzkich i połączyli się według odpowiednich żywiołów.
Siria nie rozumiała tego o czym opowiadał Dawny. Dla niej najważniejsze było to, że Krew wraca do Kryształu. a jej podopieczny zostanie Cesarzem. Nie, nieprawda. Najważniejsze było to, że Cesarz zabije Jugo.
–Dlaczego cały czas mówisz o Złodzieju? – zapytała. – Nie chodzi ci już przecież o niego – wskazała na Lionę. – On jest teraz jednym z nas.
–Oczywiście, że nie mówię o nim. Gwiazdy wróciły na swoje przedwieczne miejsce. Wróg znowu zechce odebrać Kryształ.
–Chodzi o tę dziewczynę? – nie dawała za wygraną. – Ona przecież nie jest już Złodziejem. Nie ma łączności z Kryształem.
Mówiła to z nienawiścią w głosie. Jej kości policzkowe były zaokrąglone.
–Nie jest już dla nas ważna – powiedział czytając w jej myślach. – To zwykła osoba o szarych, wstrętnych oczach – twarz Dawnego nabrzmiała złością. – która przychodzi i niszczy pierwotną jedność!
Ostatnie słowa wywrzeszczał. Obecne w piwnicy wampiry łącznie z Sirią zamarły ze strachu. Po chwili jego twarz wygładziła się.
–Wszyscy wy – jego głos zabrzmiał złowieszczo. – I Jugo, moja pijawka, jesteście tylko częścią odwiecznej układanki.
Minupin pogrążał się w transie. Z dawnych czasów pamiętał głównie wydarzenia i uczucia. Jedynie postać Złodzieja, pielęgnowana nienawiścią była wyrazista. Inne obrazy zamazały się z czasem. Tylko w ważnych chwilach, jak ta, wyostrzały. Kiedy czynił Jugo wampirem nie zauważył podobieństwa. Nie zdawał sobie sprawy, że to przeznaczenie kieruje jego posunięciami. Teraz z mroków pamięci wyłaniała się pewność. Jego podopieczny wyglądał niemal identycznie jak Przywołany, który wszedł w związek z Wrogiem. Aby Troje znowu było razem, w układzie nieodparcie przyciągającym Kryształ, brakowało jeszcze Rayoi, brata Złodzieja.
Minupin był pewien, że i on się pojawi.

***

    Zastał ją przy stoliku. Pochylała się z nieszczęśliwą miną nad kubkiem kawy. Na widok chłopaka jej oczy zabłysły.
–Masz? – zapytała.
Wyjął przedmiot. Wydał mu się nieprzyjemny w dotyku. Położył go przed nią na stole. Wpatrzyła się w niego zachłannie. Z przerażeniem dostrzegła, że się zmienił. Nie był teraz srebrzysto szary. Ściemniał a jego ostre brzegi krwawo pobłyskiwały. Dotknęła Kamienia. Poczuła cieple pulsowanie. Był gdzieś daleko, obojętny, nie miała z nim już żadnej więzi. Nie odpowiadał na próby kontaktu. Przez twarz dziewczyny przemknął cień rezygnacji.
–Na mieście źle się dzieje – powiedział Gestwald siadając na krześle obok. – Rozmawiałem z Tropicielami. Przywódca waszej grupy, Liona, podobno przeszedł na stronę nieprzyjaciół. Na mieście jest bardzo dużo syrian. Co zamierzasz?
–Czy wiesz gdzie jest Kenzin, albo Smak–i–Węch?
–Z tego co wiem walczą. Nie można się do nich dodzwonić. Chcesz ich szukać?
Kiwnęła głową. Wzięła Kryształ do ręki. Nie przejmując się, że był temu niechętny schowała go do kieszeni.
–Czym jest ten wasz Kamień?
–Pomoże mi przywrócić ład w galaktyce – roześmiała się.
–Musimy być ostrożni – powiedział. – syrianie są teraz bardzo silni.
     „Wiem” pomyślała. Bała się teraz tak, jak każdy zwykły człowiek. I nie miała żadnego dalekosiężnego celu przed sobą.

***

    Ralf i Jugo przyklękli za murem okalającym ogród od północy. Przed chwilą wślizgnęli się do domu. Zastali tam zamordowanych właścicieli, dwa białe wampiry. Prześlizgnęli się bocznymi alejkami ogrodu. Jugo znał go jak własną kieszeń. Obecnie obserwowali z ukrycia dwie grupy strażnicze kręcące się przy altance. Widzieli czarnowłosego, barczystego Korma von Frauena i jego Pierwotnych, Czarną Ziemię i Ogień. Obok siedziały na ziemi rozleniwione wampiry Barricka. Rude lub jasnowłose, z charakteru zabawne i niefrasobliwe. Ich żywiołem było Poranne Powietrze i Ziemia. Przewijało się też kilku nie zrzeszonych. Jugo obserwował ich wszystkich z zimną nienawiścią. Na jego ciele nie było znać przemiany. Nigdy nie oczekiwał od wampira lojalności. Sam był uczciwy tylko wobec siebie.
–Wejdziemy tam?– zapytał cicho Ralf.
–Jeszcze nie. Muszę coś wymyślić – odpowiedział Jugo.
Był silny i razem z tym zapalczywym młodzieńcem rozgromili by wielu strażników. Może udało by im się wejść do środka. Niewykluczone było też to, że nikt by ich nie zatrzymywał. Jednak tam na dole... Minupinowi i Lionie, bo czuł, że tamten też tam jest, mogliby nie dać rady. Jugo nie miał pomysłu co robić. Wszystko jego plany były związane z dziewczyną. Ich moc miała się połączyć. Zerknął na siedzącego obok wampira o oczach przypominających ciemne nurty Tut–Ure. Nie rozumiał czemu pragnie jego towarzystwa. Całe wieki nikogo nie potrzebował. Dał mu znak. Cicho wycofali się z ogrodu.
–Idziemy na miasto – zdecydował. – Będziemy szukać.
Sam nie wiedział czego. Poszli w stronę mostu Diuka Borensa. Po drodze mineli członków grup Camilli Rud i Florense Villa. Jugo zagadnął je ale nie dowiedział się niczego istotnego. Robiły po prostu to, co miały w planach. Zamieszanie utrzymujące Wrogów z dala od spraw wampirów. Spotkali nawet samą Camillę. Zatrzymała się przed nimi razem z dwójką przyjaciół. Jej strój rodem z filmu o Robin Hoodzie był w kilku miejscach podarty i pokrwawiony. Na twarzy miała długą ranę.
–Pojawili się Szaleni – poinformowała.– Ale za to tamci tracą moc. Smak–i–Węch oberwała ode mnie.
–Camilla, czy Minupin lub kto inny kontaktował się z wami? – zapytał starszy wampir. Przypuszczał, że akurat ona była by lojalna bo wynikało to z jej natury. Była Drzewem, Wodą i zachodzącym słońcem. Ktoś taki jak Jugo był dla niej energetycznie idealnym przywódcą.
–Nie – zdziwiła się. – Czy coś się dzieje?
–Mała zmiana – odparł. – Nie przyjmujcie żadnych rozkazów od nikogo poza mną.
Kiwnęła głową. Oddaliła się.
Weszli na tereny tanich spelun, gdzie życie toczyło się zwykłym trybem.
–Jesteś głodny? – zapytał Jugo z troską, której nawet u siebie nie podejrzewał.
Ralf pokiwał przecząco głową. Wiry Mocy unosiły się groźnie w powietrzu. Czuli pobudzenie i koncentrację.
Nagle ciszę rozdarł krzyk. Z krzaków wyskoczyli Wrogowie. Zabłysły błękitne miecze Izis. Ralf cofnął się w ostatnim momencie. Stal przesunęła się kilka milimetrów od jego gardła. Mocna rana szyi lub głębokie przebicie małego punktu dokładnie pośrodku piersi były dla wampira śmiertelne. Przemienili się w jednej chwili. Tropiciel, który złapał Jugo za włosy został w błyskawicznym uderzeniu podrzucony do góry. Następnie, już na ziemi wampir rozdarł pazurami jego krtań. Dwaj pozostali przy życiu wrogowie nie należeli do ułomków. Ralf zranił jednego mocnym uderzeniem dłoni. Drugiemu udało się wbić mu ostrze w bok między prawe żebra. Wampir skulił się z bólu. Błękitna stal uniosła się do góry. Kierowała się ku obnażonemu karkowi Ralfa. Tropiciel wykonujący cięcie poczuł nagle ucisk na szyi. Jugo szarpnął. Kark człowieka chrupnął. Trzeci, ostatni człowiek skoczył z wrzaskiem do przodu. Starszy wampir uchylił się przed mieczem. Mężczyzna stracił równowagę. W ułamku sekundy jego gardło zostało rozerwane.
–Może jednak jesteś głodny? – zapytał Jugo.
Ralf był zraniony. Musiał jeść, aby nastąpiła regeneracja.

***

     Noc wydawała się spokojna tak jak zawsze. Paliły się kolorowe latarnie. Na niebie unosił się żółty, pełny księżyc. Ludzie wychodzili na romantyczne spacery do parków. W dzielnicy teatralnej odbywały się zgodne z repertuarem występy. Bary szybkiej obsługi i miejsca rozrywki cieszyły się zwykłym zainteresowaniem klienteli. Świat był teraz tylko odrobinę bardziej niebezpiecznym miejscem. Ale ten kto się o tym dowiedział zaraz umierał i nie opowiadał innym.
    Pewnemu bardzo niepozornemu policjantowi udało się niepostrzeżenie dostać do gabinetu komendanta Archera na Komendzie Głównej miasta Bellago. Tam ze zdziwieniem stwierdził, że Kamień został już przez kogoś zabrany.
Wampiry w mniej lub bardziej dyskretny sposób atakowały mieszkańców Bellago. Kilka bardziej bezczelnych decydowało się na rzezie zbiorowe w klubach i kawiarniach. Grupy Sympatyków, wariatów pod wodzą Smak–i–Węch, i parę innych stowarzyszeń zaprzyjaźnionych z Karen walczyło z nimi wszelkimi dostępnymi ludziom metodami. Nadludzkie moce były w członkach grupy na wyczerpaniu.
W pomieszczeniu nazywanym przez grupę Komnatą zgromadzili się spadkobiercy starej nauki Mincze, systemu religijnego, od którego wieki temu odszczepili się Mroczni Przywołujący pod wodzą Minupina. Pokój był idealnie okrągły. W środku stał dębowy stół. Wokół niego równomiernie rozmieszczono dziewięć grubych, łososiowych foteli. Światło padające z wiszącego u góry żyrandola nadawało pokojowi beżową barwę. W Komnacie było razem z Kenzinem i Aleksem zaledwie siedem osób. Do idealnego kręgu brakowało jeszcze dwóch, ale znalezienie kogoś o odpowiednich predyspozycjach było zadaniem wyjątkowo trudnym. Wszyscy obecni byli w tradycyjnych strojach kapłanów Daabanu. Mieli na sobie długie szafirowe tuniki lamowane złotym wzorem z wyhaftowanymi na piersiach znakami Mincze. Ponadto każdy miał na łańcuszku na szyi zawieszony swój indywidualny symbol w postaci złotej, grawerowanej płytki.
–Neptun spotkał się z księżycem w 17–stym stopniu skorpiona – mówił Aldoro, stary mężczyzna o siwej brodzie. – Ponadto są w trygonie do marsa i plutona. Siły ciemności zyskały impuls do działania. Pluton i Uran są w takiej samej konfiguracji co Wtedy, przed wiekami. Gwiazdy wróciły na niemal takie same pozycje. Minupin będzie chciał to wykorzystać.
–W jaki sposób? – zapytał młody mag Grabio.
Kiepsko znał dawne historie. Wiedział, że Talagi wykradł Kryształ i zginą. Kapłani pierwotnej lini Mincze odnaleźli Kamień, przejęli go i chronili przed nieprzyjaciółmi. Dzięki temu wampiry były słabsze, a ich magia ograniczona.
–Mimo nieustających wysiłków wampirów nawet wtedy, gdy Krew wracała do Kryształu coś uniemożliwiało im pełne przejęcie – wyjaśnił Aldoro. – Zazwyczaj pierwszy Przywódca odbijał nie w pełni oddzielony od niego Kamień. Zdarzało się też, że Zastępca, który dawał krew kryształowi nie wytrzymywał przemiany i umierał. Albo też był zabijany przez Przywódcę. Obecnie żadne z tych rozwiązań nie jest możliwe. Liona rozpoczął przemianę i jest dla nas stracony.
–A dziewczyna? – odezwał się Aleks.
–Jeśli raz oddała Kamień to nie może już go przejąć.
–To kto jest teraz Złodziejem? – zapytała młoda kapłanka Kler, żona Grabia.
–Wyglądało by na to, że teraz nie ma kogoś takiego – zabrał głos Kenzin. – Złodziej to energetyczna funkcja jaką przyjmują następcy Talagiego wchodząc w związek z Kamieniem. Przestają być wtedy ludźmi, ale nie są też wampirami. Liona i dziewczyna nie pełnią już tej roli, ale... – zawiesił głos. Trójka starszych, Aldoro, Margerita i Nautilio popatrzyli na niego ze zdziwieniem. – W moich snach widziałem Talagiego wielokrotnie. Zanim zetknął się z kamieniem nie przypominał Złodzieja.
Aleks przymknął oczy. On też widywał Talagiego w swoich snach. Musiał przyznać, że wydawał mu się zawsze zwykłym człowiekiem, pozbawionym tej drapieżnej cechującej przywódców mocy.
–Nawet jeśli tak było – powiedziała z wyraźnym niezadowoleniem drobna starsza kobieta o ciemnej skórze, Margerita. – Jakie to ma teraz znaczenie?
–Wydaje mi się, że Krew nie mogła wrócić do ich Kryształu, bo zawsze brakowało podstawowego elementu. Nie było kogoś kto by znowu chciał go odebrać. Tak jak kiedyś Talagi – tłumaczył Daabańczyk. – Potrzebny był rytuał i bez niego nawet najbardziej skuteczne działania wampirów zawodziły. To wyższa magia, której nawet my nie rozumiemy.
Na twarzach Margerity i Nautilia malowały się niedowierzanie i niechęć.
–W tym może coś być – Aldoro zamyślił się. – Gwiazdy rzeczywiście powtarzają jakiś układ. Nigdy wcześniej nic takiego się nie działo.
–Chcecie powiedzieć, że waszym zdaniem Talagi powróci z Krainy Śmierci? – zapytał rozdrażnionym głosem Nautilio.
W magii był praktykiem. Wierzył tylko w to, czego doświadczał.
–Nie mam pojęcia w jaki sposób i czy w ogóle to się odbędzie – stwierdził Kenzin spokojnie. – Dziewczyna jest do niego bardzo podobna fizycznie. Poza tym zachowuje się tak jak on.
–Sam mówiłeś, że wyjechała i nie jest już Złodziejem – zauważył Grabio.
–Złodziejem nie jest już z całą pewnością – potwierdził Daabańczyk – ale i Talagi kiedyś nim nie był. Chciałbym, żebyśmy spróbowali dowiedzieć się gdzie ona jest. I co robi.

***

    
    Przed udaniem się w dalszą drogę wpadli do mieszkania Gestwalda po miecz i błękitną przepaskę. Potem pojechali aż do czwartego Mostu Drogowego. Veda zdecydowała, że dalej będą iść piechotą. Zamknięta w samochodzie miała poczucie oddzielenia od rzeczywistości. Chłopak zgodził się na to tylko pod warunkiem spotkania z grupą Tropicieli. Zadzwonił po nich i teraz czekali przy bocznym, prowadzącym na zaniedbane, wąskie uliczki, wyjeździe z miasta. Powyżej, po moście przemykały samochody. Tuż obok miejsca gdzie stali ruch był znikomy. Drogi prowadziły stąd do strefy z rzadka zabudowanej, wypełnionej starymi parkami i cmentarzami.
Nie czekali długo. Kilkunastu ludzi w błękitnych przepaskach na czołach pojawiło się od strony parku. Tropiciele byli to dobrze zbudowani młodzi, lub wciąż jeszcze młodzi, ludzie. Veda dostrzegła wśród nich dwie kobiety. Sądząc po muskulaturze spędzały sporo czasu na siłowni.
–To Veda – przedstawił dziewczynę Gestwald. Jego ludzie mruknęli coś na powitanie patrząc na nieznajomą niezbyt przyjaźnie – Będziemy ją ochraniać. Ma plan.
–Jaki plan? – zapytała podejrzliwie jedna z tropicielek, czarnowłosa heroina o oczach węża.
–Musimy odnaleźć Kenzina albo Smak–i–Węch – odpowiedziała Ved. Czuła, że lepiej przedstawić im jakieś konkretne zamierzenia. – Wiecie gdzie są?
–Kenzina nie ma na mieście – oznajmił jeden z mężczyzn. – Smak–i–Węch walczy gdzieś. Nie ma z nią kontaktu.
–Jak zamierzasz ją znaleźć? – zapytała kobieta o wężowych oczach.
Dziewczyna czuła, że prosta odpowiedź „Nie wiem” nie zadowoli Tropicieli.
–Wiem gdzie może być – skłamała.
–Gdzie?
–Po prostu pójdźcie za mną.
Wahali się.
–Idziemy – zarządził Gestwald stanowczo. – Ona wie co robi.
„Nie wie, mój drogi, kompletnie nie wie” pomyślała Ved.


X. POŁĄCZENIE

    Pierwszym co poczuł była pełnia mocy, siła wypełniająca całe ciało, od palców stóp aż po czubek głowy. Wstał. Nie był już istotą ludzką. W obliczu mocy wszechświata, która go przenikała, nie istniały dla niego dylematy etyczne, nie było dobra i zła. Uśmiechnął się na przypomnienie swojego lęku, nieustannego uciekania od życia. Na twarzy stojącej przed nim Sirii malował się podziw i szacunek. Już jej nie kochał. Był zbyt potężny by ulegać komukolwiek.
–Jesteś Cesarzem Kryształu – powiedział Minupin. – Teraz musisz przejąć go fizycznie, połączyć ciało z ciałem, krew z krwią.
–Mam go szukać? – zapytał.
–Nie – Dawny uśmiechnął się obrzmiałymi wargami. – Złodziej sam ci go przyniesie. Wtedy ją zabijesz.
–Chcę zabić Jugo – oczy Cesarza zabłysły krwawo.
Nienawidził podopiecznego Minupina od dawna. Myślał teraz tylko o nim.
–On też przyjdzie. Będzie cała trójka.
–Trójka? – zdziwił się Liona.
Stary wampir z rozkoszą przymknął oczy. Oto jak niegdyś stał przed nim Cesarz Kryształu. Kryształu, który Przywołani sprowadzili ze sobą, ale który nie należał nawet do nich. Pochodził z miejsca we wszechświecie, o którym nie można już mówić. Ostatniemu z Dawnych zdawało się, że po wielu wiekach nareszcie go rozumie. Przywołany, człowiek i wampir. Duch, Kamień i Krew. Trzy elementy tego samego.

***

    Ved szła wraz z Tropicielami Piątym Mostem. Wokół spacerowały leniwie grupki ludzi. Nagle rozległy się potworne wrzaski. Przechodnie zaczęli w popłochu uciekać. Trening życia w Bellago wyrabiał pewne odruchy.
–Wampiry! – krzyknął Gestwald. – Do Ataku!
Zabrzmiał szczęk oręża i bojowe okrzyki. Tropiciele rzucili się do przodu. Wampiry porzuciły swoje ofiary. Odpowiedziały świszczącymi, złowrogimi okrzykami.
Ved stanęła w miejscu. Nie wiedziała co ma robić. Walka toczyła się kilkanaście metrów przed nią. Miecze błyszczały, lała się krew. Stworzenia o wydłużonych kształtach skowytały w szale walki. Nagle coś skoczyło w jej stronę. W jednym ruchu było już przy niej. W drugim chwyciło ją silnie za włosy. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Usłyszała łupnięcie. Zalały ją strugi chłodnej cieczy.
–Szybko – zawołał przywódca Tropicieli.
Przed chwilą obciął atakującemu dziewczynę wampirowi głowę. Pociągnął Ved za sobą. Oszołomiona poddała się temu całkowicie. Zatrzymali się dopiero za wyludnionym obecnie mostem. Krew wampira nieprzyjemnie szczypała. Dziewczyna próbowała zetrzeć ją rękawem z twarzy i szyi. Gestwald podał jej chustkę.
–Musimy ukryć się dalej – powiedział. – Jest ich bardzo dużo. Jeśli moi sobie nie poradzą będą uciekać. Musisz być daleko. Przy następnym moście mam kwaterę. Idziemy.
Skierowali się w stronę mostu Diuka Borensa. Chłopak bezskutecznie próbował dodzwonić się do swoich towarzyszy. Ponad miastem, na ciemnym niebie unosił się wielki, żółty księżyc. Ten widok napełnił ją dziwnym spokojem. Chciała znaleźć się w jakimś domu, zasnąć i obudzić w innej rzeczywistości. Nie miała już siły walczyć o cokolwiek. Okropnie bolało ją prawe kolano. Szła kuśtykając. Gestwald widząc to wziął ją na ręce. Nie opierała się. Przymknęła oczy w jego ramionach.
Kwatera Tropicieli była położona w mało zachęcającej okolicy tanich barów i burdeli niedaleko Szóstego Mostu. Dzięki temu była tania. Szli teraz przez zupełnie wyludnione tereny.
–Jesteśmy blisko – usłyszała jego szept.
Nagle zatrzymał się. Postawił ją na ziemi. Rozejrzała się sennie. Otrzeźwiała w ciągu sekundy. Stali naprzeciw siebie. Po jednej stronie Veda i Gestwald z uniesionym do ataku mieczem. Po drugiej wysoki wampir o skośnych oczach wraz z innym, szczupłym i ciemnowłosym. Dziewczyna i Jugo patrzyli na siebie zdumieni.
–Nie było cię! – powiedział wampir wstrząśnięty.
Na jego twarzy nie było widać przemiany.
–Wróciłam – odparła niepewnie.
–Nie rozmawiaj z tym syrianinem – rzucił ostro przywódca Tropicieli.
Kości policzkowe Jugo gwałtownie się uwypukliły.
–Czego chcecie? – zapytała.
–Możesz odzyskać Kryształ? – odpowiedział pytaniem wampir.
–Odzyskam go! – głos dziewczyny zabrzmiał napastliwą mocą.
–Czemu z nim rozmawiasz? – zirytował się Gestwald.
Umiał ocenić siłę tamtych i wiedział, że ze starym wampirem nie ma dużych szans. Był jednak gotowy na wszystko. Jugo i Veda patrzyli sobie w oczy.
–Miałem po ciebie przyjść, chciałem dać ci moją moc – mówił Jugo z wyrzutem. – A ty odeszłaś! Kryształ został przejęty.
Widok szarych, zmęczonych oczu dawał mu nową nadzieję. Na nienawiść nie było teraz miejsca.
–Co się dzieje? – zapytał z niepokojem Gestwald odwracając się w stronę dziewczyny.
Ta chwila nieuwagi wystarczyła wampirowi. Dokonał błyskawicznej przemiany. Skoczył. Uderzył chłopaka szponami w czoło. Miecz potoczył się ze szczękiem po płytkach chodnika. Człowiek nieprzytomny i zakrwawiony padł na wznak. Wampir pochylił nad nim swą wydłużoną upiornie postać.
–Nie! – wrzasnęła Ved.
Obrócił ku niej żółte, złe oczy. Ralf przestraszył się, że ją zaatakuje.
–Dlaczego nie miałbym go zabić? – Jugo obnażył kły – Mogę rozszarpać i ciebie.
Znowu pochylił się nad chłopakiem. Usłyszał jakiś dźwięk. Uniósł głowę. Dziewczyna chwyciła miecz Izis. Zamachnęła się. Krzyknął w furii. Złapał ją za kark i rzucił o ziemię. Pochylił się nad nią. Na twarzy Ved nie było widać lęku. Szare oczy patrzyły dumnie.
–Zostaw ją! – rzucił Ralf ostro.
Stanął tuż przy nich. Jego czarne oczy świeciły złością. Ciało było wydłużone. Palce rozcapierzyły się w gotowości do ataku. Podopieczny Minupina popatrzył na niego. Westchnął niecierpliwie. Cofnął przemianę.
–Jesteśmy mordercami – zwrócił się do dziewczyny zimnym głosem. – Zabijamy dla przyjemności. Nie łudź się, że jest inaczej.
–Nie mam żadnych złudzeń – odpowiedziała wstając.
–Czego ty chcesz? – zapytał ze złością.
Milczała. Nic niestety nie przyszło jej do głowy.

***

–Hekesto! – zawołał Minupin. – znaczy Odwaga. Takie było pierwotne imię Kryształu.
Liona patrzył na niego zdziwiony. Przed chwilą zachwiał się a teraz czuł piekący ból w piersi.
–Czy myślałeś, że to będzie łatwe? – zapytał stary wampir uśmiechając się – Myślałeś, że Złodziej nie spróbuje ci go odebrać?
Liona zrozumiał. Nagły odpływ mocy spowodowany był z osłabieniem związku z Kamieniem.
–Ta dziewczyna? – wycedził Cesarz ze złością. – Chcę ją dopaść. Zabiję ją jeśli spróbuje go tknąć. Jak
to możliwe? – ostatnie zdanie wywrzeszczał.
Mimo silnych emocji w jego ciele nie zaszła przemiana. Nie był w pełni wampirem. Dawny trząsł się ze śmiechu.
–Kryształ sam do niej powraca – zawołał uradowanym głosem. – To strasznie wyrachowany bydlak. Wie z kim trzymać.
Liona patrzył na niego z ponurą nienawiścią.
–Nie martw się – pocieszył go wampir. – Sama do ciebie przyjdzie. Będziesz mógł ją zabić. Jeśli zdołasz.

***

    
    Zostawili Gestwalda na ziemi. Udali się w kierunku piwnicy Minupina. Szli obok siebie. Milczeli. Dziwnie dobrze czuli się razem we trójkę. Ved i Jugo obserwowali to z niepokojem. Ralf bez zdziwienia.
–Mam Kamień – powiedziała nagle. – ale to niczego nie zmienia.
Sięgnęła ręką do kieszeni i wyciągnęła go stamtąd. Zatrzymała się zdziwiona. W blasku latarni wydał jej się mniej czerwony niż poprzednio. Ponadto poczuła...
–Patrzy na ciebie – zauważył Ralf.
Widzieli to wszyscy troje. Kryształ nie był obojętny. Wydawał się zaciekawiony.
–Coś się z nim dzieje. Wraca – powiedział Jugo.
Stanęli bardzo blisko siebie. Ved trzymała Kamień a oni instynktownie podnieśli dłonie. Podłożyli je pod spód jej rąk. Patrzył teraz na wszystkich. Na Ciemną Wodę, Złoto Ognia i Ziemi, Srebro Powietrza. Po raz pierwszy złączyli się. Trzeba było tysięcy lat aby taki sam układ się powtórzył. Niczego nie brakowało.
–Kim wy jesteście? – zapytała dziewczyna słabym głosem.
Nie oczekiwała odpowiedzi. Spoglądali na siebie zdziwieni. Tęsknota znikła z ich serc tak niespodziewanie jak ciemności rozpraszają się w ostrych promieniach poranka.

***

    Była ciemna, głęboka noc. Karen ze Smak–i–Węch walczyły razem z członkiniami Feministycznego Bractwa Walki z Wyzyskiem Kobiet Przez Istoty Demoniczne. Szamanka poczuła nagle, że moc wraca.
–Koniec świata – krzyknęła do przyjaciółki w przerwie między jednym podcinanym gardłem a drugim. – Nie wiem już co się dzieje.
–Nikt tego nie wie. Byle do rana – odkrzyknęła Karen.
Na czubkach jej palców pojawiło się błękitne, magiczne światło. Skierowała dłonie w stronę atakującego ją wroga. Poraziła go wiązką energii.
Tymczasem kapłani Mincze właśnie zamykali krąg mocy. Ręce oddzieliły się od siebie.
–Potrafisz odszukać centrum mocy wampirów? – zapytał Aleksa Aldoro.
Chłopiec miał duży dar. Rozmawiał z duchami. Był silny jak dawni kapłani.
–Tak – odpowiedział.
Wiedzieli, że dziewczyna jest w mieście. Wszystkie siły zmierzały w jednym kierunku.
–Moc się burzy – powiedział Grabio, który najlepiej wyczuwał fluktuacje energii – Tak jakby Kamień wracał do niej.
–Do niej? – rzucił niezadowolonym głosem Nautilio. – Nie byłbym taki optymistyczny. Widzieliście.
Kenzin kiwną głową. Widzieli. Dziewczyna nie była w ich wizji sama. Siły męskie i żeńskie, zło i dobro zmieszały się ze sobą.
–W ostatecznej chwili być może będziemy musieli przejąć Kamień – powiedziała Margerita do Daabańczyka cicho, aby Aleks jej nie słyszał. – I wiesz co zrobić.
Wiedział. Będą musieli ją zabić.

***

    Byli przygotowani na walkę. Żadne z nich się nie bało. Ich moc, podniesiona łaskawym spojrzeniem Kamienia, wzrosła tylko nieznacznie. Będąc razem czuli się jednak dziwnie bezpiecznie. Na podwórzu zobaczyli grupy Korma i Barricka. Stała tam także Camilla Rud. Na widok Jugo opuściła głowę. Wampiry stężały w postawie obronnej. Żaden nie zaatakował.
–Minupin pozwolił wam nas wpuścić? – zapytał Jugo ironicznie. – Czy też nie macie dosyć odwagi by zaatakować?
Twarz Barricka wydłużyła się.
Przeszli ścieżką utworzoną przez rozstępujące się przed nimi wampiry. Otworzyli drzwi i zeszli po schodach na dół. Na końcu długiego pomieszczenia siedział na swojej skrzyni Minupin. Obok po jego prawej stronie stał Liona. Nie przypominał dawnego siebie. Był teraz wyższy. Jego szeroka twarz miała bezwzględny wyraz. Wydawał się bardzo silny. Kryształ, choć niezupełnie wierny, był jednak coraz mocniej z nim. Siria stała w pewnym oddaleniu od tych dwóch, pod ścianą, w towarzystwie kilku innych wampirów. Jugo rzucił jej jedno pogardliwe spojrzenie. Następne skrzyżował z Dawnym. Nie było już między nimi kontaktu telepatycznego. Nie był pewien intencji tamtego. Około dwóch metrów przed Minupinem i Cesarzem Kryształu, na ziemi namalowana była wielka żółto–czarna Mandala Mrocznego Mincze, o średnicy kilku metrów. Zatrzymali się przed nią.
Wszyscy oni wreszcie spotkali się ze sobą. Silne emocje pojawiły się na ich twarzach. Nienawiść zmieszała się z podziwem, zazdrość ze strachem. Na widok żółtego, tłustego stwora w purpurowo czarnej szacie Veda poczuła znajomy wstręt, jakby widzieli się nie po raz pierwszy. Wampir zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Jego obleśne wargi zaokrągliły się. Nie oddała tego uśmiechu.
–Jestem teraz silniejszy niż ty – powiedział tryumfalnie Cesarz patrząc na Jugo.
Przez wszystkie te lata zazdrościł mu mocy i spełniania wszystkich pragnień. W jego oczach podopieczny Minupina bardziej niż jakikolwiek inny wampir uosabiał absolutną wolność. Był zaprzeczeniem wiecznego lęku i rozpaczliwego chronienia siebie.
–Kto jest silniejszy jeszcze nie wiemy – chłodno odpowiedział Jugo.
On, Veda i Ralf stali bardzo blisko siebie. Wzrok Liony powędrował na dziewczynę. Teraz dopiero poczuł się nieprzyjemnie. Nienawiść do wampira obecnie była dla niego niemal przyjemną namiętnością. Do niej czuł agresję wypływającą z przykrego, a przecież nieuzasadnionego, lęku.
Minupin obserwował trójkę przybyłych zmrużonymi oczkami. Ciało dziewczyny, wampiryczna energia Jugo, dziwna dusza ciemnego chłopca. Kryształ, Krew Kryształu i jego Duch. Znowu się połączyli. Tak jak wieki temu Talagi, jego młodszy brat Rayoa i Przywołany. I tak jak wtedy stali przed Cesarzem Kryształu.
Ved popatrzyła na Mandalę, w koncentrujący energię środek. Poczuła zagrożenie. I fascynację. Wyjęła Kamień z kieszeni i położyła go na jego miejsce. W czarny trójkąt wewnątrz wzoru. Opalizował szaro, gdzieniegdzie tylko dotknięty smugą czerwieni.
Cesarz zbliżył się. Stanął dokładnie po drugiej stronie, na skraju mandali.
–Zginiesz – powiedział do dziewczyny mściwie – A potem zginą ci dwaj idioci.
Ralf i Jugo , wydłużeni i gotowi do ataku byli tuż za nią.
–No to moi państwo! – zawołał wesołkowato Minupin. – Zaczynamy!
Liona uśmiechnął się krwistymi wargami. Spróbował dokonać przemiany. Jego kości policzkowe uwypukliły się nieznacznie. Ale i bez metamorfozy emanował potworną siłą. Wszyscy troje zrozumieli, że nie wygrają z nim. Jugo i Ralf nie myśleli jednak o swoich szansach. Byli gotowi do walki. Ved czuła ból i słabość ciała. Wbrew jej najskrytszym oczekiwaniom nowa energia nie przebudziła się w niej nagle. Nie miała żadnego pomysłu na ratunek. Cofnęła się z przerażeniem do tyłu, bliżej swoich sprzymierzeńców.
Kryształ zabłysł gwałtownie. Liona poczuł falę mocy. Zadrżał Przez chwilę był aż słaby od nadmiaru. Pochylił się. Kamień zabarwił się purpurą. Wyglądał jak zalany krwią. Przypominał kawałek mięsa. Patrzył na tchórzostwo Vedy z pogardą. Nie chciał jej teraz.
Kiedy Cesarz się podniósł zobaczyli zupełnie nową postać. Zmieniał się w istotę, która nie była wampirem ani człowiekiem. Miał metaliczne, wydłużone oczy. Twarz przypominała trójkątną, ciemną maskę. Spod warg wystawały srebrzyste kły. Jego ciało rozrosło się pod obszerną koszulą. Przyjął postawę drapieżnika gotującego się do skoku. Patrzył w duże, szare oczy Ved. W piwnicy było teraz tak cicho, że słyszała bicie swojego serca. „Serce zajączka” pomyślała z autoironiczną goryczą „Zaraz, czy to jedyne serce jakie bije w tej piwnicy?”. Miała za chwilę umrzeć. Dlatego, że nie okazała odwagi. Doskonale to rozumiała. Przymknęła oczy ze strachu przed tym co musiała uczynić.
–Wyzywam cię na pojedynek!– wykrzyknęła.
Z całkowitą determinacją weszła do wnętrza mandali.
Coś pękło z hukiem jak niewidzialna błyskawica. Cesarz zatoczył się do tyłu. Wampiry obserwujące całe zdarzenie spod ścian skuliły się. Jugo i Ralf jak zamrożeni stali bez ruchu za Kręgiem. Minupin uśmiechał się. Kamień był teraz wyraźnie poruszony. Krew zdawała się z niego odpływać. Przemiana Liony cofnęła się. Ukazał ludzką twarz. Błyszczały na niej, jakby przyrośnięte, zupełnie nieludzkie srebrzyste ślepia. Rozpostarł dłonie. Wykonał krok do przodu. Dziewczyna zamarła z przerażenia. Zatrzymał się. Centrum wzoru wypierało go. Kryształ był zaciekawiony pojedynkiem.
–Przyjmuję wyzwanie – powiedział niechętnie. Czuł, że Kamień tego właśnie oczekuje – Jak chcesz walczyć?
„To bardzo dobre pytanie” Ved ogarnęło nieadekwatne do sytuacji poczucie humoru. Rozejrzała się wokoło. Obecni patrzyli na nią w oczekiwaniu. Żółty stwór rozdziawił usta. Wyglądał jakby zdychał. Ralf i Jugo stali za dziewczyną jak dwa posągi. „ Gotowi na najmniejszy znak” pomyślała. „Znak!” olśniło ją. Może. Jej ręka powędrowała do wzoru zawieszonego na szyi. Brakowało dwóch błogosławieństw.
–Proszę o pięć minut zwłoki – powiedziała głośno.
Cesarz najchętniej rozszarpał by ją nawet bez przemiany, gołymi rękami.
–Proszę bardzo – odparł uprzejmie.
Odwróciła się w stronę swoich sprzymierzeńców. Powiedziała coś cicho. Wampir o czarnych włosach wyszedł z pomieszczenia. Dziewczyna uklękła.
–Mari igeden warrrato! Isme Fey, aateri wei samoa noe... – zaczęła cicho inwokować.
Liona cofnął się kilka kroków.
–Co ona robi? – zapytał Minupina.
–..citterro wei, citerro wei Fey...
–Próbuje wykonać rytuał, który pozwoli jej zostać Czarownicą Natury – powiedział Dawny. – Przywołuje jakąś Fey, zapewne swoją przodkinię.
–Aname, elterro, aname...
–Uda jej się?
–Bardzo wątpię – zaszeptał stary wampir. – Za chwilę Kryształ znudzi się tą zabawą. Będziesz mógł ją zabić.
Wrócił Ralf. W dłoni miał średniej wielkości gałąź. Położył ją przed dziewczyną. Cofnął się. Wzięła
gałąź do ręki.
–Fey, aateri wei samoa noe...
„Fey, błagam! Wiem, że zrobiłam źle. Nie znalazłam czarownic, zaniedbałam dawnej wiedzy i nie mam błogosławieństw. Ale błagam, pomóż mi mimo wszystko!"


XI. WALKA

    Kiedy zbliżali się do centrum była głęboka noc. Pod samą posiadłością kapłani Mincze wyraźnie poczuli to co prowadziło Aleksa. Ciemny zasysający wir. Wezwane przez nich telefonicznie Karen wraz ze Smak–i–Węch już czekały. Sympatycy i inne sprzymierzone ugrupowania ukrywały się w pobliskich zaroślach gotowe na sygnał do walki.
–Ilu? – zapytał szeptem Kenzin.
–Na zewnątrz jest kilkudziesięciu. Wewnątrz, w piwnicy nie wiadomo – odpowiedziała szamanka.
–Dacie sobie z nimi radę?
–Jest nas o połowę mniej, a moc jest teraz z nimi. Magia?
–Nasza grupa włączy się do walki, ale my też jesteśmy słabi – oznajmił. –Energia koncentruje się na dole.
Kiwnęła głową. Była poraniona i zmęczona ciągłymi fluktuacjami mocy. Złożyła dłonie do ust. Powietrze rozdarł dźwięk przypominający ptasi krzyk. Sygnał do ataku.
–Wrogowie! – rozległy się świszczące krzyki wampirów.
Obie strony były przygotowane. Rzucili się na siebie w hałasie, błyskach stali, oczu i kłów. Ciemność zdawała unosić się ponad walczących. Do ataku ruszyła także grupa kapłanów Mincze. Kenzin prowadził. Jego towarzysze, osłonięci tarczą własnej magii, szli spokojnie między walczących. Szeptali zaklęcia po czym dotykali wampiry w małe miejsca na piersi. Robili to delikatnie, z precyzją chirurgów. Te, które tego doświadczyły upadały całkowicie pozbawione sił lub martwe.
Aleks podążał za nimi skupiając się głównie na ochronie. Nie był jeszcze wprawny w zaklęciach osłabiających. Jakiś wampir przetoczył się obok próbując go dopaść, ale błękitna stal jednego z Sympatyków w jednej chwili odcięła mu głowę. Chłopiec nie był pewny czy to jego czary są skuteczne, czy też po prostu ma dużo szczęścia. Nagle coś mocno nim szarpnęło. Dreszcz lęku wytrącił go z medytacji. Przy nim stała dziewczyna.
–Ved? – zawołał w pierwszym odruchu.
Nie odpowiedziała. Walczący wokół nich przesuwali się w pewnym oddaleniu, jakby odsunięci niewidzialnym okręgiem. Była wyższa i starsza niż Veda. Miała długie, sięgające aż na plecy włosy. Jej ubranie stanowiła brązowa suknia. Chłopiec wiedział, że duch nie może się odezwać zanim mu nie pozwoli.
–Mów – powiedział.
–Jestem Fey z rodu Blouville. Potrzebuję pomocy.

***

    Był wschód słońca, zimny dzień w Daabanie. Biegli za Talagim aż nad skraj przepaści. W dłoni trzymał Kamień. Jego twarz wyrażała rozpaczliwą determinację. Przywołany, Rayoa i dwaj kapłani Mincze stanęli naprzeciwko mężczyzny. Rayoa zmieniał się coraz wyraźniej. Minęło kilka tygodni od kiedy Przywołany dał mu swoją krew. Chłopak nie był już istotą ludzką. Jego oczy lśniły dziwnym blaskiem. Skóra połyskiwała Wodą i Mrokiem. Przywołany uśmiechał się. Jego złote, skośne oczy były spokojne. Nie wierzył, że Złodziej skoczy. Natomiast pozostali byli przerażeni.
–Nie chcesz ode mnie odejść – powiedział do Talagiego. – Chcesz być ze mną. Jesteś częścią mnie.
Tak, chciał być z nim. Kiedy Talagi, Rayoa i Przywołany byli razem Krew wracała do Kamienia, a jego Duch powstawał. Na myśl o tym człowiek poczuł znajomy lęk. Ale nie to było najstraszniejsze. Najgorsza była odpowiedzialność.
–Nie jesteście tacy jak ja – jego głos drżał. – Jesteście złem. Nie mogę mieć z wami żadnych spraw.
–Tali, błagam! – krzyknął Rayoa widząc, że brat zbliża się jeszcze bliżej przepaści.
Przywołany przestał się uśmiechać.
–Wolisz ludzkie życie w kłamstwie, obłudniku? Bez prawdziwych namiętności? W wiecznym strachu? – zapytał zaciekle jeden z kapłanów, Minupin.
–Ty, zdrajco milcz! – wrzasnął do niego Talagi z nienawiścią. – Sprzedałeś swoich braci. Sprzedałeś całą ziemię. Jesteś najgorszy ze wszystkich.
Minupin nigdy nie wybaczył mu tych słów. Poderwał się jakby chciał pchnąć człowieka w przepaść. Przywołany odsunął go nagłym ruchem. On i Rayoa przybliżyli się. Przywołany wyciągnął dłoń.
–Wiesz, że chcę być z tobą – powiedział patrząc z niemal ludzką rozpaczą. – Nie możesz beze mnie żyć!
–Nie mogę – Talagi uśmiechnął się nagle.
Skoczył. Mroźne powietrze przeszył krzyk Rayoi.

***

–Musimy tam zejść – powiedziała Fey.
–Jak? – zapytał Aleks.
Dopóki stali walczących odgradzało od nich pole mocy. Wzbudzone zostało przez pojawienia się ducha. Częściowo pochodziło także od przywołanej poprzednio magii Mincze. Chłopiec wiedział, że było statyczne. Nie dało by się go utrzymać podczas ruchu. A wejścia do altany broniła potężna brygada wampirów.
–Znasz Praktyki Woli? – zapytała.
–Trochę wstęp do AjPeLot – powiedział czerwieniąc się. – I trochę próbuję sam...
–Może być. Pomogę ci. Utwórz ścieżkę i powtarzaj za mną zaklęcia.
–Mamy zupełnie inne systemy, inną wiarę... – zawahał się.
–Chcesz jej pomóc, czy będziesz miał teraz dylematy religijne? – rzuciła ostro.
Potulnie kiwnął głową. Odwrócił się w stronę altany. Zwizualizował białą ścieżkę biegnącą od nich aż do drzwi. Wyobraził sobie, że wampiry rozpuszczają się w jasnej mgle energii.
–Dobrze – czarodziejka uniosła do góry ręce. – Ożywiamy.
–Nadire się – mówił Aleks głosem Fey idąc przed siebie. – Sato mi moro.
Był tak skoncentrowany, że nie widział efektów swoich działań. A były one ciekawe. Wampiry i walczący z nimi rozstępowali się przed nim nawet go nie zauważając. Kenzin obserwował go z daleka, samotnie kroczącego wprost do centrum. Zrozumiał, że chłopiec musi być w kontakcie z duchami. Zmówił krótką modlitwę z intencją, aby to czym Aleks podążał było Drogą Nieskończoności.

***

    Ved umilkła. Opadła bezsilnie na ziemię. W dłoni ściskała gałąź.
–Gotowa?– Zapytał Liona ironicznie.
Znowu przypominał człowieka, ale jego oczy nie odzyskały dawnej, piwnej barwy. Były metalicznie szare. Wstała. „Cóż, wiedziałam przecież, że nic z tego nie będzie” pomyślała. Świadomość rychłej śmierci pocieszyła ją nawet. „Po takim ośmieszeniu się!”. Kamień powoli, jakby niepewnie, odpływał od niej. Cesarz czuł wzbierającą w nim moc. Wiedział, że dziewczyna nie miała możliwości przejęcia Kryształu od momentu kiedy go oddała. Mogła go tylko przyciągać imponując mu. Po piętnastu minutach nieudanych zaklęć, poobijana i pokrwawiona nie była już imponująca. Odwróciła się. Posłała zrezygnowane spojrzenie Jugo i Ralfowi. Poruszyli się niespokojnie. Dała im znak aby się nie zbliżali. Wiedziała, że Kamień i tak nie wpuścił by ich do środka Mandali.
    Minupin patrzył na całą scenę w najwyższym skupieniu. Wiedział, że przeznaczenie nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Czekał na swoją kolei z cierpliwą nadzieją istoty pielęgnującej mściwe marzenia przez tysiące lat. Jugo spojrzał na niego pytająco. Dawny posłał mu uspakajające spojrzenie.
Jugo powstrzymywał chęć zaatakowania Liony. To nie był jeszcze jego czas. Gubił się w uczuciach. Przedtem znał tylko namiętności wampira: pożądanie i nienawiść.
    Ralf bezradnie obserwował wydarzenia. Nie był już ani dawnym człowiekiem, ani dawnym wampirem. Jego szczupła ciemna postać wydawała się należeć do kogoś młodszego i dojrzalszego zarazem. Oddałby siebie za tych dwoje: złotookiego wampira i dziewczynę. Nic innego nie liczyło się dla niego. A już najmniej odwieczna wrogość.
    Wampiry zgromadzone pod ścianą były zupełnie zdezorientowane. Chciały śmierci dziewczyny, ale i Cesarz wzbudzał w nich niechęć. Momentami wciąż wyczuwały w nim energetyczną strukturę Złodzieja. Wiedziały jednak, że rozgrywające się przed nimi wydarzenia przywołują jakieś dawne moce. Nie śmiały z nimi zadzierać.
Sirią obsesyjnie wpatrywała się w Jugo.
Liona wszedł w mandalę. Zbliżył się doVedy. Jugo i Ralf skoczyli do przodu, ale tuż przed wzorem zatrzymali się jakby uderzyli w niewidzialną ścianę.
–Nie masz już problemów z zabijaniem? – zapytała Ved cicho.
Tylko Liona ją słyszał. Wobec nieuniknionego losu prawie nie czuła już lęku.
–Nie mam – odpowiedział.
Jego złość wraz z odzyskiwaniem Kryształu zanikała.
–Tylko mi nie mów, że to nic osobistego – dodała widząc jego spokojne spojrzenie.
Zacisnął pięści.
–Wamira Veda el soloi da Fey como terri wei – usłyszeli nagle kobiecy głos.
Po schodach schodził chłopiec. Ręce, wokół których unosiła się błękitna mgiełka magii miał wysunięte przed siebie. Patrzył gdzieś w bok, jakby na coś niewidzialnego.
–Wamira Fey, da wida Fey el sora! – krzyknęła Ved potężnym głosem.
Liona odskoczył odruchowo.
–Admi Ved roa mi doro – mówił Aleks przechodząc obok wampirów.
Nie ośmieliły się go zatrzymać. Chłopiec stanął kilka kroków od Jugo.
–Adoa! –  „Przyjmuję” krzyknęła dziewczyna.
Z rąk Aleksa uderzyła błękitna błyskawica. Piwnica rozbłysła. Zdawało się, że zadrżała w posadach.
Kamień był oczarowany. Gdy światło znikło Liona był słaby. Przed nim stała Czarownica Natury o szarych, pełnych mocy oczach. Jej ciało jarzyło się błękitnym blaskiem. Gałąź, którą trzymała w dłoni drżała magiczną czerwienią.
–To nic osobistego – uśmiechnęła się.
Zanim zdążył zareagować różdżka jak strzała przemknęła w powietrzu. Trafiła go w głowę. Zawył z bólu. Upadł na kolana. Spróbował dokonać przemiany. Szpony wyostrzyły się.
–Tara Mi Su – zawołała Ved.
Nie miała pojęcia skąd jej takie zaklęcie przychodzi do głowy. Coś żółtego zalśniło wokół gałęzi. Zamachnęła się, ale i on był szybki. Poderwał się unikając ciosu. Chwycił ją rękami za gardło. Krzyknęła czując przeszywające jej szyję szpile pazurów. Uderzyła w brzuch. Mężczyzna odpadł od niej. Krew bryzgnęła z rany.
–Comirro domei! – rzuciła szybko zaklęcie działające tylko w pierwszych sekundach po zranieniu. Dotknęła szyi gałęzią, która przybrała teraz błękitny kolor. Nie czekał. Uderzył zaciśniętymi pięściami.
Upadła na wznak tuż obok Kamienia. Mienił się srebrzysto i krwiście tuż przy nich. Gałąź wypadła z jej ręki. Liona rzucił się na dziewczynę. Przywarł do niej mocno nie pozwalając na najmniejszy ruch.
–To twój koniec – powiedział przez zaciśnięte zęby. – I to jest bardzo osobiste.
–Rozmowa z tobą to rozkosz – rzuciła pogodnie. Różdżka przyciągnięta mocą wpadła w jej dłoń – Or doa! – zakrzyknęła.
Gdyby znał się na czarach zatkałby jej usta. Zielony, złowieszczy błysk gałęzi podrzucił go do góry. Wstała w jednej chwili. Zamachnęła się. Kamień już go nie wspierał. Uderzyła. Strugi krwi zalały twarz Cesarza. Nie myślała o niczym. Uderzyła raz jeszcze. Nie poruszył się.
–Zabij go! – krzyknął Jugo.
Kamień wpuścił jego i Ralfa do kręgu. Veda uniosła różdżkę do góry.

***

     Noc dobiegała końca. Smak–i–Węch poraniona i zmęczona walczyła ostatkiem sił. Nagle poczuła, że moc wraca. Odepchnęła przytrzymującego ją wampira. Wbiła miecz aż po rękojeść. Zaśmiała się swoim popisowym złowieszczym śmiechem. W ciągu kilku sekund załatwiła następnych dwóch wrogów. Grupa Mincze siała tymczasem spustoszenie pod altaną. Kenzin, również wzmocniony, roztrącał napastników wiązkami energii. Szamanka ścieląc drogę ciałami dołączyła do niego.
–Wygrywamy! – zawołała. – Schodzimy?
–Tak – odpowiedział gdy byli już blisko siebie. Otworzyli drzwi.
Grabio dotknął wampira w pierś. Kiedy ten osunął się martwy podbiegł do nich.
–Idę z wami – oznajmił.
–I ja – Aldoro wyłonił się przed nimi znienacka.
Zanim weszli pochylił się w stronę Kenzina.
–Jeśli przeszła na ich stronę... Jesteś przygotowany?. – zapytał cicho.
Daabańczyk dyskretnie odchylił rękaw szaty. Pokazał Aldoro ukryty w nim Rytualny Sztylet Mincze.
–Bez wahania? – upewnił się astrolog.
–Bez wahania – odparł Kenzin.
Zbiegli po schodach do pomieszczenia. Przebiegli przez połowę długiej piwnicy. Tam zatrzymali się. Przyjęli postawy obronne. Niemal natychmiast zorientowali się, że nie będą atakowani. Na końcu pomieszczenia znajdowała się wielka Mandala mrocznego Mincze. Za nią zobaczyli Minupina. Przed nią zastygłe w bezruchu wampiry. Z prawej strony stał Aleks. To co działo się w środku Mandali było ważniejsze. Pośrodku wzoru leżał Kryształ. Szary jak zwykle, bez smugi czerwieni. Nad nim stała Ved, w brudnym i pokrwawionym ubraniu. Była połączona z Kamieniem. Była Złodziejem. W dłoni trzymała gotową do uderzenia jarzącą się czerwono gałąź. Tuż za nią, wewnątrz mandali stali Jugo i drugi czarnowłosy wampir. Obok na ziemi leżał nieprzytomny, zupełnie ludzko wyglądający Liona. Smak–i–Węch krzyknęła na jego widok. Podbiegła do Mandali ale nie mogła przekroczyć jej krawędzi. Kenzin, Aldoro i Grabio również musieli zatrzymać się obok Aleksa. Kamień ich nie wpuścił.
–Zabij go! – mówił Jugo wewnątrz Mandali. – Nie wahaj się. On będzie chciał zabić ciebie.
–Marati gassa zoe – zawołał Aleks kobiecym głosem.
„Tak, wiem. On nie jest niczemu winny, Fey” rozpaczliwie myślała Ved w odpowiedzi „Ale kiedy się przebudzi będzie chciał zabrać mi Kamień”. Nie czuła już jednak nienawiści. Ogarniała ją litość. Ona i Liona nie różnili się tak bardzo. Zamachnęła się raz jeszcze. Nie umiała uderzyć.
–Ved – krzyknął Kenzin. – Wyjdź z kręgu. Weź kamień i wyjdź z kręgu!
Jugo posłał mu mordercze spojrzenie. Pochyliła się. Wzięła Kryształ do ręki. Minupin uniósł się nad swoją skrzynią i przelewitował w okrąg. Na jego widok uniosła różdżkę do góry.
–Nie bój się. Przekrocz swoje lęki – zaszeptał cichym, hipnotyzującym głosem.
–Nie słuchaj go! – zawołał daabańczyk.
–Chcesz przez lata cierpieć tak jak on? – zapytał wampir wskazując na dawnego przywódcę Grupy – Czego pragniesz?
W tym momencie dokonał teleportacji. Zniknął. Dziewczyna stała bardzo blisko Jugo. Dotknął jej ramienia.
–Musimy iść – powiedział . – Zabij go, albo sam go zabiję.
Wiedziała, że to zrobi.
Kenzin sięgnął ręką do ukrytego sztyletu. Cicho wypowiedział zaklęcie Rzutu. Miało przekroczyć krawędź wzoru.
–Zabij ją – Aldoro dotknął go ponaglająco – Zanim ona albo wampir zabiją przywódcę. On może jeszcze przejąć Kamień.
–Dajmy jej jeszcze chwilę.
Ved popatrzyła na Jugo i na Ralfa.
–Chcesz być z nami ? – zapytał starszy z wampirów.
Jego postać była wydłużona, kości policzkowe zaokrąglone. Wysunął się w stronę Liony. Chciała tego bardziej niż czegokolwiek, ale nie zapomniała kim byli. A kim byliby wszyscy troje razem z Kamieniem? I co się wydarzy gdy Krew powróci do Kryształu? Nie umiała dokonać wyboru. Ale podjęła decyzję. Podniosła gałąź do góry, ponad Lionę. „Jestem tchórzem” pomyślała.
–Wamira goro sai! – krzyknęła.
Różdżka zalśniła błękitem. Jugo cofnął się.
–Teraz!– syknął Aldoro.
Kenzin uniósł rękę do góry.
–Nie! – krzyknął do niego Aleks, który rozumiał zaklęcie, ale było za późno. Sztylet pomknął do przodu wprost na dziewczynę. Miał trafić w serce. W tym samym momencie gałąź dotknąwszy mężczyzny, zamiast ranić okryła jego i Ved niebieską mgłą ochrony. Sztylet odbił się od niej ze szczękiem. Jugo wrzasnął przeraźliwie widząc co się dzieje. Chciał chwycić dziewczynę ale bariera była nieprzekraczalna. Wrogowie wbiegali do środka Mandali. W ostatniej chwili złapał Ralfa. Objął go mocno ramionami. Dokonał teleportacji.
Smak–i–Węch przecięła mieczem pustkę.
–Uciekli! – krzyknął rozżalony Grabio.
– Nie możemy za nimi pójść – potwierdził daabańczyk.
Dotknął niebieskiego, twardego jak stal płaszcza ochronnego. Postacie wewnątrz wyglądały jak w zatrzymanym kadrze filmu.
–Co z nimi? – zapytała szamanka
–Czar zaraz minie – odpowiedział. – Łap wampiry.


XII. POCZĄTEK

    Słońce unosiło się wysoko nad miastem. Ralf zasnął. Jugo obserwował go przez chwilę. Okrył swojego podopiecznego jedwabną chustą. Przeszedł do drugiego pomieszczenia. Usiadł na czerwonym fotelu naprzeciw lewitującego Minupina.
–Masz obsesje na jego punkcie – powiedział żółty stwór.
–Zazdrosny?
–Nie. Wszystko jest tak, jak dawniej.
–Jak dawniej? – zdziwił się Jugo. Czyżby staruch liczył na to, że będą jeszcze razem?
–Teraz to nieważne. Rozmawiałeś już o nim z Karlem?
Jugo pogardliwie skrzywił wargi.
–Karl go nie rozumiał. Nie miał pojęcia o niczym. Ale tak, rozmawiałem. Powiedział, że go nie potrzebuje. Poza tym jest w euforii bo udało mu się nie widzieć całego zajścia.
Milczeli przez chwilę. Od czasu Istotnych Zajść nie byli już w kontakcie telepatycznym. Parzyli na siebie przenikliwie. Każdy próbował odczytać z oczu zamiary drugiego. Nic nie osiągnęli.
–Wciąż chcesz ją zabić? – zapytał Dawny.
–Wciąż jest Złodziejem, prawda? – twarz Jugo rozjaśnił przewrotny uśmiech. – Skąd twoje wątpliwości?
–Liczyłem na to, że pójdzie za nami od razu – powiedział stary wampir – ale brałem też pod uwagę tę możliwość, że będzie się opierała. Powolna zemsta cieszy mnie nawet bardziej.
Przymknął oczy. Wiedział, że jego dawny podopieczny jest próżny. Wciąż chciał zostać Cesarzem. Przeznaczenie powoli się dopełniało. Minupin pogrążył się w transie. Jugo wstał i włączył Garro. Wiedział, że musi zmienić wszystko. Chciał być silny, zimny jak dawniej. Ale znaleźć też miejsce na to co wytworzyło się między nim a Ralfem. Pocieszał się myślą, że obaj byli w rzeczywistości potworami. Jugo nie stał się taki wtedy, gdy w tropikalnej dżungli spotkał Minupina. Złotooki syn misjonarzy już za życia nie był dobry.

***

    Przed sobą zobaczyła poruszający się rytmicznie złoty kształt.
–Twoja zdolność do wpadania w trans mnie przeraża – powiedział Kenzin.
Otworzyła oczy. Przez chwilę była spokojna. Następnie wrzasnęła. Uczepiła się Daabańczyka obiema rękami.
–Gdzie oni są? Gdzie są? – zapytała w najwyższej panice.
–Kto?
–Wiesz kto. Zabiliście ich?
Patrzył na nią z niepokojem. Zanim tu przyszedł miał poważną rozmowę. Starszyzna uważała, że dziewczynę należałoby zabić korzystając z jej chwilowej słabości.
–Jest zatruta. Nie będzie dobrym przywódcą. Będzie chciała wrócić do tamtych. A rośnie w siłę – twierdzili kapłani.
Nie mieli jednak nikogo na jej miejsce. A brak Przywódcy również mógł się okazać katastrofalny.
–Nie udało nam się ich zabić – powiedział Kenzin do Ved chłodnym głosem.
Dziewczyna nie kryła ulgi. Uśmiech rozjaśnił jej twarz.
–A co z Lioną? – zapytała z dużo mniejszym zainteresowaniem.
–Czuje się dobrze. Kazał ci powiedzieć, że nigdy więcej nie chce widzieć ciebie i Kamienia. „Astalawista, baby” czy coś takiego. Godzinę temu wyjechali ze Smak–i–Węch w góry. Na zawsze. „Cienia wdzięczności!” pomyślała Ved.
Pokój skąpany był w świetle południowego słońca.
–Która godzina? – zapytała.
–Około dwunastej – odezwał się siedzący przy stole młody mężczyzna o czarnych włosach.
–A więc nie spałam zbyt długo – popatrzyła na niego z ciekawością.
–Dodaj dobę – powiedział Kenzin.
–Spałam cały dzień? To niemożliwe!
–Możliwe – nieznajomy wstał.
Miał na sobie dżinsy i beżową koszulę. Był przystojny ciepłą, spokojną urodą. Podał jej dłoń.
–Grabio Aneado vel Mag Grabio– przedstawił się. – Czy mam przyjemność z moją ulubioną rozmówczynią internetową, Ostatnią z Rodu Blouville?
Jej duże oczy stały się jeszcze większe.
–To ty? Mag Grabio? – zawołała zdumiona ściskając jego dłoń.
Po raz pierwszy spotkali się w rzeczywistym świecie.
–Rozpoznałem cię po Znaku dziś rano. Dla mnie to też było niewiarygodne. I poznasz jeszcze Szalonego Kapłana.
–Jest tutaj?!
–Właściwie jest w domu i robi obiad – uśmiechnął się nieśmiało. –To moja żona Kler.

***

–Nie jesteście pierwszymi, którzy przeszli na naszą stronę – oznajmiła Margerita przechadzając się po pokoju w błękitno–żółtym dresie. – Zresztą nie macie wyboru. Jeśli się nie zgodzicie czeka was śmierć.
–My nie umieramy! – powiedziała głośno Siria.
„Ludzie to potworni ignoranci!” pomyślała.
–Ach! Zapomniałam – Margerita spojrzała na nią ironicznie. – Odchodzicie.
–Wracamy tam, skąd przyszliśmy! – powiedział dumnie chudy wampir w stroju Robin Hooda.
Wszystkie cztery patrzyły na kapłankę jadowicie.
–Ale chyba nie chcielibyście wrócić tam już teraz? – zapytał Nautilio z uśmiechem, na widok którego wampiry przestały się groźnie prężyć.
Jak dotąd siedział w fotelu i w milczeniu przypatrywał się werbowaniu. Umiał idealnie wykorzystywać brak lojalności i instynktów społecznych wampirów. Wstał. Podszedł do krzeseł, na których siedziały. Jego potężna postura wzbudzała respekt. Czarnowłosa wampirzyca w nowoczesnym kostiumie koloru śliwki była jedyną, która oddała mu spojrzenie.
–Czy tamta będzie o nas wiedziała? – zapytała.
Już przedtem mówiła w ten sposób o Przywódczyni Grupy.
–Nie – odparł. – Będziecie pracowali dla nas. Może nawet przeciwko niej.
–W takim razie ja się zgadzam. – w żółtych oczach Sirii pojawiła się jakaś nowa siła –A te trzy wampiry będą mi podporządkowane.
Rey z grupy Camilli Rud, Fires i niezrzeszony wampir Szawante siedziały z opuszczonymi głowami. Słowa Sirii przyjęły z całkowitą obojętnością.
–Może tak być – powiedział Nautilio – Jeśli i oni się zgadzają.
Wiedział, że nie wybiorą swojego mitologicznego powrotu. Wampir, który wybrałby śmierć nigdy nie dałby się złapać.

***

    
    Siedzieli przy dębowym stole. Przed nimi leżały półmiski zapełnione makaronem sojowym z warzywami, koftami w pomidorowym sosie, naleśnikami. Między talerzami postawiono butelkę z lekkim winem obiadowym. W świetle nowego dnia wszystkie smutne pożądania, tęsknota i rozpacz zdawały się Vedzie snem. Miała na sobie nowe ubranie. Przed posiłkiem wzięła też prysznic.
–Co zrobił Betalem? – zdziwiła się. – Chyba nie wyemigrował? Te dżiny od dawna już tam nie mieszkają.
–Niestety – Grabio kiwał głową pochłaniając niewiarygodne ilości makaronu. – Czy wiesz, że nasz internetowy znajomy Rob–Roj okazał się kobietą?
–Nie wiem. Do Zooferii żaden przyzwoity mag nawet nie zajrzy.
–Jeśli mogę wam choć na chwilę przerwać! – zawołał zirytowanym głosem Kenzin.
Nie był pewien czy wytrzyma dwóch magów Natury naraz. Umilkli. Spojrzeli na niego.
    – Ved, porozmawiajmy o ważnych sprawach.
Odłożyła widelec. Wiedziała, że w końcu to powie.
–Jesteś naturalnym Przywódcą. Masz związek z Kamieniem. Co zamierzasz? – zapytał.
Teraz w jasnym świetle dnia nie wiedziała już czego chce. Dziwna radość towarzyszyła jej od przebudzenia. Czuła jednak, że pod nią, w mroku kryje się tęsknota. I Kamień. A teraz miała zdecydować czy zanurzyć się w ciemności czy też uciec od niej. Zresztą czy naprawdę miała jakikolwiek wybór?
–Na razie zostanę z wami – powiedziała powoli.
–Tylko do czasu aż znajdziemy kogoś na twoje miejsce – dodał.
Gdyby jej spojrzenie mogło mówić, powiedziało by „Przestań chrzanić”.
–Muszę wrócić do Zooferii.
– Więc przeniesiemy się tam – stwierdził Grabio.
Zawahała się.
–Czy i wampiry się tam przeniosą?
Wyraz twarzy Kenzina stał się podejrzliwy.
–Te, o które pytasz na pewno. I wiele innych.
Na myśl o wampirach szalejących w Zooferii ciarki przebiegły jej po plecach. Grabio pogłaskał ją przyjacielsko po ramieniu.
–One i tak tam były, Ved – powiedział.
–Pewnie ojciec mnie szuka? – zawołała nagle.
Rodzice byli ostatnimi, o których sobie przypomniała.
–Ojciec i matka – potwierdził Daabańczyk. – Wysłaliśmy im anonimową wiadomość, że żyjesz. Podobno cały czas siedzą na komendzie.
–Cholera! – zawołała Czarownica Natury. – Muszę do nich jechać.
–Zawołam Gestwalda – powiedział Grabio.
Wyszedł z pokoju.
–On tu jest? – zdziwiła się.
–Tak. Został członkiem naszej grupy – wyjaśnił Kenzin
–Niemożliwe!
–Ostatnie wydarzenia bardzo go zmieniły. Był gotowy na wszystko bylebyśmy go przyjęli. Oddał przywództwo Tropicieli Belansowi Tyho, a sam wszedł na miejsce Smak–i–Węch. Ma zresztą predyspozycje do tej roboty.
Wszedł Gestwald. Wyglądał jakoś inaczej. Szlachetniej. Na czole miał krwawą bliznę. Ved naprawdę ucieszyła się na jego widok.
–I co? Jedziemy do tatki? – zapytał pogodnie.
–Jasne! – wstała.
W drzwiach zatrzymała się nagle.
–Gdzie moje spodnie? – zapytała gwałtownie.
Miała na sobie ubranie szamanki. Zieloną bluzkę i czarne leginsy.
–Jeśli masz na myśli te zakrwawione kawałki szmat – powiedział Kenzin. – to kazałem je wyrzucić.
Jęknęła.
–Sprowadź je z powrotem. Natychmiast! – zażądała rozpaczliwym głosem.
–Nie jestem czarodziejem – odparł spokojnie Daabańczyk.
Grabio zaśmiał się.
–To nic śmiesznego! – wrzasnęła. – Muszę mieć moje spodnie. Inaczej... nie mam zamiaru zostać z wami ani przez chwilę.
Kenzin popatrzył na nią uważnie. W końcu nie miała jeszcze siedemnastu lat. Westchnął i wyszedł. Kiedy wrócił z krwawymi strzępami w ręku prawie mu je wyrwała. Szukała niecierpliwie. Kiedy znalazła kości uśmiechnęła się promiennie. Kapłani Mincze wymienili spojrzenia. Wiedzieli, że jest to jej krótka chwila radości. Dobry początek przed trudnościami jakie miały nadejść.
–Jedziemy – rzuciła do Gestwalda. – Tylko nie prowadź jak wariat.

***

    Bellago jako społeczność prawie nie odczuło Niesamowitego Uderzenia Mocy. Nie przejęło się też układem planet. Wampiry zdezintegrowały się wkrótce po śmierci, a inne trupy nadwerężyły statystyki policyjne w stopniu przewidywanym na to lato. Nareszcie robiło się naprawdę ciepło. Na ulicach pojawiło się wielu uśmiechniętych przechodniów.
    W piwnicach ukrywali się ci, dla których w pełni dnia nie było już czaru. Śnili o mroku, albo rozmyślali o swoich sprawach.
    Srebrzysto szary Kamień leżał oszołomiony i niewinny na czerwonej chuście w nowym schronieniu.
    W pokoju gościnnym komendy Bellago Megan Blou zapalała chyba kilkudziesiętnego z kolei papierosa. Trudss odwołał swoją obecność na dalszych częściach Obrad Kołowych tylko po to, by móc kłócić się z byłą żoną do woli. Oboje spali bardzo niewiele. Od ponad doby czyli od kiedy dostali wiadomość, że ich córka żyje, mogli wrzeszczeć na siebie zupełnie spokojnie. Ale i wcześniej znając jej pomysły nie martwili się za bardzo. Obecnie, już trochę zmęczeni, milczeli. Senator siedział na kanapie. Megan stała przy oknie. Nagle drzwi otworzyły się. W progu stanął porucznik Bender. Trudds poderwał się na równe nogi.
–Znaleźli ją? – zawołał.
Policjant odsunął się. Za jego plecami stała Veda. Wpuścił ją i dyskretnie zamknął za sobą drzwi. Rodzice zamarli widząc ją w takim stanie. Na twarzy miała potworne wprost siniaki i zadrapania. Emanowała przy tym spokojem i optymizmem.
–Boże! Ona się jeszcze uśmiecha – zawołał senator patrząc na córkę z przerażeniem. – Czyś ty zidiociała?
–Nie – odpowiedziała. – ale od razu wam mówię, że nie chce mi się słuchać waszych kłótni. I nie pojadę nigdzie z żadnym z was. Chcę zostać w Bellago i uczyć się w którejś z tutejszych szkół.
–Natychmiast wracasz do Zooferii! – Matka podeszłado niej.
Chwyciła Vedę za rękę. Ojciec odsunął żonę brutalnie. Złapał córkę za ramię.
–Nigdy więcej! – rzucił ostro. – Przez te wasze czarownice zupełnie jej odbiło. Zabieram ją do siebie. I wygram każdy proces!
–Pieprz się! – zawołała spuchnięta ze złości Megan Blou. – Po tym do czego Mo doprowadziły wakacje u ciebie nie masz najmniejszych szans.
–Chwila! – wrzasnęła nagle przeraźliwie Ved.
Miała dość tej szarpaniny. Siniaki, które miała na całym ciele przypomniały o swoim istnieniu. Wyrwała się z uścisku matki. Podeszła do stołu. Obserwowali ją osłupiali. Podniosła dłoń do góry ukazując im małą niebieską kostkę. Zamknęła ją w dłoni i potrząsnęła.
–Co ty robisz, dziecko? – Megan zaczęła podejrzewać u córki chorobę psychiczną.
–Zaraz rzucę i pojadę z tym kogo wskażą mi kości.
–Czyś ty zgłupiała? – zapytał słabym głosem Trudds.
Jego żona stała z otwartymi ustami.
–Nie zgłupiałam. I zaraz rzucę kością. Od 1do 3 jadę z tobą, od 4 do..
Na czoło senatora wystąpiły krople potu.
–Czy tu jest jakaś odpowiednia szkoła? – zapytał wkładając w ton głosu resztki stanowczości.
–I internat? – dodała Megan Blou. „I szpital psychiatryczny” pomyślałą.
Ved zatrzymała dłoń.
–Nie będę mieszkała w internacie – powiedziała. – Wynajmijcie mi mieszkanie.

***

    Ralf obudził się w środku dnia. Miał bardzo realistyczny sen. Szedł brzegiem pięknego jeziora razem z szarookim mężczyzną.
–Muszę jechać do Daabanu – powiedział Talagi. – Mam zająć się kapłanami Mincze, którzy zdradzili i przywołali jakieś groźne istoty. Nie wiem dokładnie co się dzieje, ale to coś naprawdę fascynującego – zaśmiał się.
Uwielbiał nowe przygody. Położył dłonie na ramionach brata.
–Sam wiesz Rayoa, że nie mogę się oprzeć – spojrzał mu w oczy. – Nie bądź smutny. Wkrótce wrócę.


–Co się stało, Ra? – zapytał Jugo podchodząc do Ralfa.
–Nie wiem – odpowiedział wampir cicho. – Coś dziwnego się dzieje. Coś mi się przypomina. Tak jakbym był kim innym.
Jugo usiadł obok niego na łóżku. Spojrzał w smutne, ciemne jak wody Tut–Ure oczy. On też miał niepokojące wrażenie, że nie jest już sobą.

Ewa Snihur
VI–VIII. 2OOO

kontakt z autorem
spis treści
początek