fahrenheit XXI

działy stałe:

 spis treści
 wstępniak
 stopka
 kontakt
 galeria
 powieść interaktywna
 erotyka

literatura:

 m. dydo
 w. gołąbowski
 w. gołąbowski (2)
 a. hałas
 a. kucharski
 e. snihur
 a. świech
 p. wróbel

publicystyka:

 a. cebula
 t. pacyński
 t. pacyński (2)

       


Vae victis
copyright © Piotr Wróbel
2000

    

Był spragniony. Niemal umierał, usiłując sobie przypomnieć jej smak. Tej, która dawała mu życie, dzięki której istniał. Kiedyż to napił się do syta? Z trudem wspomniał ostatnią ucztę. Służył wtedy jeszcze u lorda Armadta le Stradt, którego przeklęte przez Bogów szczątki już dawno rozwlekły cmentarne hieny. Zawsze był bezwzględnie wierny swym panom. Nigdy nie myślał o ich pobudkach, choć miał ku temu nader wiele sposobności. Zbyt wiele. Zazwyczaj skryty w ciemności oczekiwał na wezwanie. To było najgorsze.
     Resztkami sił odpędzał natarczywe wspomnienia dni, które na zawsze odeszły. Zdawał sobie sprawę, iż powoli wypacza swą świadomość popadając w coś na kształt kontrolowanego obłędu. Walczył z tym ze wszystkich sił. Dobrze pamiętał oślepiający blask słońca powielany w tysiącach rozbłysków, czy zagniewany podmuch jesiennego wiatru rozganiający pokurczone resztki liści. Jednak najbardziej brakowało mu jej. Tej, dzięki której istniał, której życiodajna słodycz przenikała go na wskroś, mamiąc zmysły feerią bodźców. Kochał jej smak będący kwintesencją rozkoszy. Nie mógł się doczekać chwili, gdy jej skosztuje, choć wiedział, iż przyjdzie mu za to drogo zapłacić. Takie było jego przeznaczenie i nie mógł tego zmienić.
     Strach był jego starym przyjacielem. Spotykał go tak wiele razy, iż nieomal mu spowszedniał. Bez mała czuł otaczającą go aurę przerażenia, paraliżującą wszystkich dookoła. Widział to, gdy przeglądał się w gasnących oczach ofiar odprowadzanych na ostatnie spotkanie. Było w nich jeszcze coś na kształt wyrzutu i rozczarowania, a może zdziwienia. W tym jedynym momencie spinającym dwa wymiary wszystko stawało się jasne a bezsens dotychczasowych poczynań przytłaczająco oczywisty. Jakże kontrastowało to z bezdenną pustką, która następowała zaraz potem. Matowe kule wpatrzone w nicość, pozostawione krukom na pożarcie.
     Zazdrościł im tej chwili, której można było doświadczyć tylko raz, choć byli ponoć tacy, którzy ośmielili się złamać tą zasadę. Nie z własnej woli, lecz nie miało to większego znaczenia. Liczył się sam fakt. Nazywano ich Prorokami, rzekomo dlatego, iż przyszłość odsłoniła przed nimi choć cząstkę swych tajemnic. Otoczeni przez pogardę i nienawiść niezłomnie pełnili swą powinność. Egzystowali w bezdennej otchłani ignorancji, mozolnie brnąc pod prąd narzuconych zasad. Jedynie nieliczni otwierali umysły na ich słowa. Wzmagało to niechęć pozostałych jak i lokalnych włodarzy, dla których była to zwyczajna kradzież.
     Odziani w zgrzebne szaty, wygłaszali sądy zbyt odległe od rzeczywistości. Byli inni, wręcz razili odmiennością. Opanowani, uczciwi i sprawiedliwi wydawali się nieskalani wszechobecnym złem. Choć była też i druga strona. Wyprani z wszelkich uczuć, nieprzystępni i pogodzeni ze nadchodzącym losem. Nigdy nie poddawali się w swym dążeniu do zmiany świata. Ponoć ich oczy pozostawały zawsze nieruchome, jakby zmęczone patrzeniem na uparcie powtarzane, wciąż te same błędy. Nic dziwnego, iż często doświadczali zniewag i cierpienia. Jednak w żaden sposób nie zmieniało to ich postępowania. Byli niewzruszeni. Byli ponad.
     Nie znał ich, ale na swój sposób podziwiał.

*

      Rytmiczne odgłosy kroków odbijały się głuchym echem w wiecznie zimnych, zamkowych korytarzach. Ciężkie podkute buty podzwaniały ostrogami, wzbudzając ciekawość wszędobylskich szczurów. One doskonale znały ten dźwięk. Stawały na swych krótkich tylnych łapkach, obnażając trupio blade zęby. Niektóre próbowały wpełznąć na pokryte wilgocią ściany upstrzone żelaznymi obejmami, na których w nieregularnych odstępach pozatykano nieliczne pochodnie. Inne chciwie chłeptały bure krople wody, leniwie ściekające wzdłuż spękanych, granitowych atlantów, z trudem dźwigających łukowato wygięty strop.
      Zamek był stary. Wyszczerbione blanki już dawno pokryły się zgniłozielonym porostem ostro odcinającym się od wapiennych skał Wilczego Szańca, strażnika okolicznych włości. Narożne wieże, spięte zębatym murem, pochyliły się ku obszernemu dziedzińcowi jakby nasłuchując sekretnych wieści. Na jednej z nich zatknięto zaśniedziałą iglicę podtrzymującą porwany proporzec z herbem Lorda Sifra – pana zamku. Dwa jednorożce spętane srebrnymi okowami podrygiwały w takt nierównych oddechów nadciągającej nawałnicy.
      Okoliczna ludność rzadko miała sposobność, by ujrzeć swego pana, a i te nieliczne okazje były dla niej niczym klątwa wiecznie złośliwego Lookusy. Sifr cieszył się dobrze zasłużoną złą opinią, co mógł potwierdzić każdy w promieniu stu mil. Ludzie mówili, że już dawno powinien był spocząć dwa łokcie pod ziemią, choć po jego twarzy nie znać było wieku. Ostre, niemalże drapieżne rysy sprawiały wrażenie niedbale wyciosanych w marmurowym bloku. Jednak z bliska nie sposób było nie dostrzec delikatnej pajęczyny płytkich bruzd, oplatających oczy aż po kości policzkowe. Choć mało kto miał okazję podejść na tyle blisko, by je zauważyć. Jeszcze mniej było zaś tych, którzy takie spotkanie przeżyli i nadal mieli ochotę o tym rozpowiadać, dajmy na to przy kuflu piwa.
     Lord niechętnie opuszczał progi swego zamczyska, co jednak nie przysporzyło mu opinii domatora. Zazwyczaj przesiadywał w swym obitym amarantowym suknem tronie, będącym centralnym punktem obszernej, aczkolwiek przeważnie opustoszałej sali audiencyjnej. Owinięty w barwiony na morski granat, ciężki skórzany płaszcz, upodabniał się do zmokniętego kruka wciśniętego pomiędzy skalne rozpadliny. Masywny miedziany kandelabr stojący po jego prawicy słał wokół migotliwe cienie, rozciągające się leniwie na biało–czarnej szachownicy posadzki. Resztę sali spowijał całkowity mrok, wręcz namacalnie wyczulający słuch. Gdzieś daleko na zachodzie, pewnie jeszcze w Artemii, szalała burza, na tyle jednak wychowana, by zapowiedzieć swe przybycie. Głuche grzmoty nie brzmiały jeszcze zbyt przekonująco, lecz atłasowe kotary strzegące strzelistych okien komnaty napinały się niczym prostokątne żagle Yarfli, przeklętych morskich korsarzy.
     Rytmiczne odgłosy ciężkich, podkutych butów nabrały głębi. Kopulaste sklepienie sali doskonale ogniskowało dźwięk. Był to jeden z wielu powodów, dla których nikt nie szeptał podczas audiencji. Bynajmniej nie najważniejszy.
     – Lye Strest – drażniące pobrzękiwanie ustało, oddając pole szybko nadciągającej nawałnicy – jakiż to problem zalągł się w twej żałosnej powłoce? Durny wyraz twej gęby każe mi wnosić, iż ten sam co ostatnio. Czyż nie wyraziłem się dostatecznie jasno?
     – Teren jest trudny panie, niełatwo ich znaleźć...
     – Nie chodzi mi o tą bandę obszarpańców, są bez znaczenia. Dawno powinni być już martwi. Chcę jego głowy, tylko jej. Reszta mi zbywa, choć nie przeczę lubię pamiątki.
     – Wielu już schwytaliśmy, pozostali są kwestią czasu...
     – To ciągnie się zbyt długo. Chcesz zrobić z niego męczennika?
     – Czasami mam wrażenie, iż czyta w moich myślach. Zupełnie jakby wiedział co
     zamierzam uczynić...
     – Głupcze, czyż nie przykazałem ci nosić pierścienia z akwedianem? Lye Strest – szorstki głos lorda wręcz kapał od nienawiści – wykorzystałeś swój limit błędów. Zajęło ci to nieco więcej czasu niż pozostałym, ale dopiąłeś swego. Jeśli wierzysz w Bogów poleć im swą marną duszę, pora zaznajomić cię z odwieczną tajemnicą... – bezwładne ciało zakute w czarną szmelcowaną zbroję z hukiem zwaliło się na posadzkę. Nigdy nie lubił odgłosu uderzenia metalu o kamień, był stanowczo zbyt hałaśliwy. „Po co ten dureń nosił na sobie tyle żelastwa? Czy oni nigdy nie zrozumieją w czym tkwi prawdziwa siła?”
     Zamkowe szczury znały ten dźwięk, rezydowały na zamku wystarczająco długo, by wiedzieć kiedy nadchodzi pora uczty. Menu nie miało tu większego znaczenia, nie były wybredne. Były przystosowane.

**

     Oczekiwanie było najgorsze. Był to czas, gdy pojawiały się wątpliwości. Kąsały celnie, szepcząc zarzuty, mnożąc wątpliwości. Cena była wysoka, to wiedział, ale czy warta celu. Cóż, może kiedyś się o tym przekona.
     Lubił rześkie powietrze poranka. Było chłodno, nocna burza ziębiła ich do szpiku kości. Skuleni w wilgotnych pieczarach daremnie szukali snu, wsłuchując się w monotonne zawodzenie nieustępliwego wiatru. Już niedługo spadnie pierwszy śnieg. Na północ od Bran Vast zima nadchodzi naprawdę szybko. Okolica była tu tyleż niegościnna, co malownicza. Zważywszy mnogość szkieletów zalegających tutejsze groty, wielu zbłąkanych wędrowców miało okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Liczne wąwozy okolone zalesionymi wzgórzami sprzyjały banitom i renegatom.
     Od kiedy wkroczyli do Candaru nie byli niepokojeni przez nikogo, jednak wcześniejsze potyczki z podjazdami Wilczej Chorągwi dały im się mocno we znaki. Zdawał sobie sprawę, iż nie można uciekać bez końca, zresztą nie to było celem. Wiedział, że jeśli Sifr podjął pościg odnajdzie ich szybko, zostawiają zbyt wiele śladów, są zbyt wolni, zbyt...
     Zdusił w głowie natrętną myśl. Owinął się szczelniej resztką wypłowiałej onucy, odprowadzając wzrokiem wysoko szybującego sokoła. Pospólstwo nieraz szeptało za jego plecami. Mimowolnie słyszał wiele zabobonów na swój temat. Także ten, iż nigdy nie porusza oczyma. Nieśmiały cień uśmiechu przemknął przez jego umęczone oblicze, nadając mu niemal łagodny wyraz. Trwało to krótko, niczym nerwowy dotyk błyskawicy łaskoczący zaskoczoną ziemię.
     Bywały chwile kiedy i jego opuszczała cierpliwość. Wtedy, gdy patrzył w puste, nieobecne oczy, tych którzy na próżno starali się zrozumieć czego od nich chce. Czy przypadkiem nie pożąda tej mizernej resztki dóbr doczesnych, które stały się ich udziałem. Kiedy indziej żądza posiadania, chorobliwe wręcz uzależnienie, przybierało formę jakże odmienną od zwykłego wieśniaka czy miejskiego handlarza. Przystrajała się w obfite fałdy tłuszczu ozdobione złotymi łańcuchami i bransoletami, należącymi wraz z nieprzebranym inwentarzem dóbr wszelakich do możnych tego świata. Szczęściem ich władza nie sięgała poza granice wyznaczone przez wrota śmierci. W przeciwnym razie wszelka nadzieja umęczonych i poniżanych w życiu doczesnym byłaby kolejną ironią losu.
     Jednak najgorsi byli ci, których podniecała nie tyle możliwość posiadania dóbr materialnych, co nieograniczonej władzy. Zrozumiawszy, iż sami nie mogą korzystać ze wszystkiego w sensie czysto fizycznym, żyli świadomością, iż są panami losu nieprzebranych legionów poddanych. Niemal widział ich jak rozdygotanymi łapami rozkładają mapę świata zastanawiając się czego jeszcze nie zdobyli, nie posiedli, nie ujarzmili...
     Kto nakręcił sprężynę, która nieprzerwanie pcha ludzkość do przodu? Mimo, iż znał odpowiedz wydawała mu się zbyt okrutna, by podzielić się nią z innymi. Wciąż szukał dowodów swej pomyłki, wciąż daremnie...
     Jest ich zaledwie kilku, tych którzy wiedzą. Są niczym puchar najlepszego wina przelany do oceanu goryczy. W niczym nie zmienia to smaku całości, choć może zdoła ukoić czyjeś sumienie. Kiedyż to przestał zadawać odwieczne pytanie – dlaczego? Dawno temu, chyba więcej jak tuzin mgnień. Kawał czasu, nawet jak dla niego. Każda kolejna inkarnacja zalewała go obfitszym strumieniem goryczy. Gdyby choć miał okazję świadomego wyboru, ale przecież nikt nie zapytał go czy ma ochotę uchodzić za zbiorowe sumienie. Nigdy też nie miał okazji podziękować za dar, który wypaczył jego żywot. Za pamięć minionych pokoleń, którą nieodmiennie czuł w sobie ilekroć unosił powieki odganiając resztki snu.
     Myśli krążyły leniwie po rozkołysanych torach, zatracając sens, płynąc gdzieś w dal...
     – ... na poranny spacer – tubalny, może nieco zbyt basowy głos mógł należeć tylko do Vladco, młynarza z Wysokich Stajen. Jego zwalista sylwetka, przyodziana w bure niedbale wyprawione skóry, przypominała mu niedźwiedzia. Gęsta ruda czupryna i krzaczaste, niemal zrośnięte brwi nadawały mu wygląd dzikiego zwierza. Kto jak kto, ale on doskonale wkomponował się w niegościnne otoczenie. W drodze byli już od letniego Ekliptorium. Przez cały ten czas Vladco służył mu wydatną pomocą, ciesząc się zasłużonym posłuchem pośród pozostałych. Mimo pozornie ospałych ruchów tkwiła w nim niespożyta energia. Jasne, szczere oczy patrzyły ufnie, choć kryła się w nich ukryta obawa. Podobnie zresztą jak u pozostałych. Poza tym wyczuwał w nim głęboką wiarę, był więc dla niego swoistym zadośćuczynieniem, a po części także usprawiedliwieniem dla wszelakich dotychczasowych poczynań.
     – Wyszedłem powitać kolejny dzień.
     – Z reszty, która została nam darowana?
     – Pamiętaj, że ja tylko przedstawiam możliwe alternatywy, wybór należał i należy tylko do was.
     – Jak zawsze szczery, aż do bólu.
     – Znasz zasady, kto ich nie przestrzega jest już martwy. Mimo, iż może mu się wydawać coś wręcz dokładnie odwrotnego – wiedział, że Vladco lubi jego zawoalowane poczucie humoru. Tak mu się przynajmniej wydawało. Nigdy nie posunął się do ingerencji w jego umysł. Znał granicę, także i to, co jest za nią. Na razie odczuwał pokusy jej przekroczenia. Uznał to za dobry omen.
     – Cóż, dawniej powiedziałbym: słodkie życie, gorzka śmierć, ale dziś gotów jestem rzec coś zgoła odmiennego... – mięsiste wargi młynarza rozciągnęły się w niedbałym uśmiechu, ukazując lekko pożółkłe zęby.
     – Zaiste pojętny z ciebie uczeń. Wyrosłeś ponad stan, nawet pośród tutejszych standardów.
     – Szkoda, iż jeno ty się na mnie poznałeś. Daję głowę, nasz niedawny pan lord Sifr nie dałby wiary twym wywodom.
     – Każdy winien znać swe miejsce w szeregu.
     – Tylko nie zaczynaj znów opowieści o ziarnach i plewach, znam to, że się tak wyrażę z autopsji. Arlen, Astad, Caetorn, Fraspen i cała reszta też zapewne znali swe miejsce. Niewielu nas się ostało. Nasz szlak znaczą jeno płytkie groby...
     – Czas to nasz sprzymierzeniec, może ciężko ci to teraz zrozumieć. Spróbuj mi zaufać, już niedługo... – szorstki niemal agresywny ton złagodniał pod koniec, jakby zdając sobie sprawę z ciążącej nad nim odpowiedzialności. – Nieśmiertelność czasem wymaga nieco poświęcenia. Twoje wnuki będą ci dziękować... – dodał szeptem po chwili wahania, bardziej do siebie niż do zastygłego w milczeniu towarzysza.

***

     Czuł ją. Była blisko, wiedział, iż tym razem zasmakuje jej do woli. Wewnętrznie ciągle był podzielony, zmagając się ze strzępami sumienia. Przecież to śmieszne, nie posiadał woli, więc gdzie tu miejsce na sumienie. Podświadomość nie dawała mu jednak spokoju, szepcząc cicho wciąż te same zarzuty. Nie potrafił się przed nią ukryć. Zawsze, gdy go dopadła wił się w męczarniach, przeklinając swój zawieszony w niebycie żywot. Na początku sądził, iż tak właśnie wygląda czyściec. Potem domyślił się, iż nie zasłużył nawet na piekło. Był tylko niemym obserwatorem, obdarzonym świadomością i to było jego największym przekleństwem. Nie sądził, iż można zasłużyć na gorszą karę.

****

     – Są w Siwym Jarze panie, tak jak mówiłeś – gniada klacz zwiadowcy dreptała niespokojnie wciąż pobudzona po niedawnym galopie. – Rozbili prowizoryczny obóz zupełnie się z tym nie kryjąc. Wygląda na to, że się nas spodziewają.
     – To teraz bez znaczenia. Czy Gartand zamknął okrążenie?
     – Wedle rozkazów, nikt stąd nie ujdzie.
     – Teraz nasza kolej, uderzamy.
     – Panie, dawniej bodaj kruchta tam stała, choć dziś próżno jej szczątków wyglądać. Wedle zwyczaju miejsce to pod auspicje Bogów podlega. Nikomu kto z czystym sercem przybywa krzywda stać się nie może... Pod groźbą klątwy – zwiadowca spuścił spłoszony wzrok – tak miejscowi prawią. Ponoć ten co świątynie złupił przepadł bez wieści, choć siłę wojska prowadził. Nikt przy zdrowych zmysłach z wyprawy nie powrócił. Od tego czasu miejsce to złą sławą się cieszy...
     – Sława nie ma tu nic do rzeczy. To bardziej kwestia wyższych zasad, starszych niźli tradycja. Dla twojej wiadomości Croys – mimo, iż twarz lorda wydawała się pogodna, ton nie wróżył nic przyjemnego – to taki odwieczny zakład, w którym nikt nie chce przegrać. Nie ja go podjąłem, nie ja zakończę, ale swoją cegiełkę z radością dołożę.
     – Nie moje to zmartwienie, lecz wielu szepcze, dziwując się czemu za bandą buntowników cała chorągiew ciągnie. Po gościńcach pełno podobnych renegatów, zawsze oni rozlicznych utrapień dostarczali. Jeno nigdy królewskie wojsko nie zwykło za nimi gonić. Choć po prawdzie zawsze na wszelakich Proroków uwzięci byli, a taki ponoć tą bandę prowadzi.
     – Zaprawdę nie twoje to zmartwienie, bacz by przyczynkiem do rozpaczy twych bliskich się nie stało.

*****

     Zmęczone słońce słało ostatnie słabe promienie, z trudem przebijające się przez stężałe purpurowe chmury, obficie oblepiające zachodni widnokrąg. Zmierzch nadchodził wielkimi krokami, niosąc z sobą zimny, kąśliwy wiatr. Pokurczone resztki liści raz po raz wznawiały swój nieudolny pląs, to wznosząc się, to opadając. Szeptały zapamiętale między sobą, nie zwracając uwagi na ciche pojękiwanie bystrej strugi błądzącej pomiędzy białymi otoczakami płytkiego koryta. Sercowate liście żywokostów przykucnęły nieopodal zbitej kolonii łopianu rozciągającej się aż do wapiennych, wyrzeźbionych erozją skał. Strome, niemal pionowe ściany powleczone gdzieniegdzie cienkimi smugami pawężnicy zdawały się sięgać nieba. Naznaczone licznymi bruzdami, wznosiły się naprzeciw siebie niczym dwie gotujące się do boju armie. Siwe, bez mała trupio blade wapienie spozierały na siebie pustymi oczodołami rozlicznych jaskiń.
     – Zdaje się jakby coś nas obserwowało. Te przeklęte nory sięgają ponoć samych trzewi ziemi – Vladco otulił się szczelniej poprzecieranym niedźwiedzim futrem, na którym wyraźnie znać było trudy podróży.
     – Taka jest natura rzeczy. Wszystko, co ma swój początek, niezłomnie dąży do zakończenia, nawet jeśli jest on jednocześnie kolejnym początkiem.
     – Takoż i nasz żywot.
     – Źycie śmiertelników jest jak rozległy labirynt. Łączą je dwa punkty, wejście i wyjście. Wszystko pomiędzy jest sztuką świadomego wyboru lub, jak wolą inni, kwestią przypadku. Wy dokonaliście wyboru. Czy było warto? Mam nadzieję, że tak, choć nie mnie to oceniać.
     – A ty, co się z tobą stanie?
     – Mam tu naznaczone spotkanie. Wiele od niego zależy, także i to czy nasza ofiara właściwie spożytkowana będzie – spokojny matowy głos nie zdradzał cienia emocji. – Dzięki wam dopełniło się moje przeznaczenie. Mogę więc odejść z czystym sumieniem, a to chyba największa nagroda jaka mogła mnie spotkać. Niewielu może tak o sobie powiedzieć.
     – To już koniec, tak po prostu...
     – Ciężko im będzie utrzymać wszystko w tajemnicy, przebyliśmy wszak niemal trzy królestwa. Dotarliśmy do kresu naszej podróży. Sifr jest już blisko, czuję jego skondensowaną nienawiść. Nie sądzę, aby bawił się w sądy, odbędzie się to raczej nieco bardziej spektakularnie. Jeśli jednak chodzi o meritum sprawy, tak to koniec pewnego etapu. Zawiedziony?
     – Tak jak mówisz, pewnego dnia spytam swoich wnuków. Niech one rozsądzą. Przeto jeśli wybił nasz czas, dajmy bardom materiał na tęskną balladę, może jaka łza spłynie po policzku...

******

     Wyczekiwanie stawało się nie do zniesienia. Był bliski obłędu szamocząc się zamknięty w niewidzialnej klatce. Złapany w sidła własnej próżności. Ścigany przez resztki sumienia. Dotychczas nie chciał się przyznać do porażki, nawet przed samym sobą, a może przede wszystkim przed sobą. Teraz zmuszony był uznać swą klęskę. Upokorzony własnym pożądaniem, stracił resztki dumy. Niespodziewanie poczuł się znacznie lepiej. Przez chwilę, jakże ulotną...
     Pokusa była zbyt wielka. Leżała na wyciągnięcie ręki. Jego obecny pan lord Sifr nie przysparzał mu ostatnio zbyt wielu okazji do ucztowania. Przeto pragnienie nieomal wyżerało mu myśli, zagłuszając wszystkie inne odczucia. Jednak tym razem było coś jeszcze. Chyba niepokój... Uczucie zupełnie mu obce, niemalże mistyczne. Jeszcze nie wiedział co może być jego powodem, jednakowoż był pewien, iż niedługo przyjdzie mu czekać w nieświadomości.

*******

      Kawaleria z Wilczego Szańca, duma Candaru, słynęła w całym królestwie. Nie zawsze była to sława chwalebna, lecz nikt nie mógł odmówić jej waleczności. Fanatycznie oddana swemu panu jeszcze nigdy nie poddała pola. Zawsze stała w pierwszej linii, niejednokrotnie służąc samemu królowi za osobistą gwardię. Czasy były niespokojne, tedy odziani w krucze płaszcze jeźdźcy byli częstym widokiem, wszędzie tam, gdzie wymagały tego szeroko pojęte interesy królestwa.
      – Toż to zbyteczny hazard, w jar kawalerię słać. Ledwie na tuzin sążni szeroki, a po flankach mrowie jaskiń. Na domiar złego zmierzch za pasem.
     – Nie poznaję cię Croys, czyżbyś przestraszył się bandy wieśniaków? Czy też zabobon stracha ci napędził i klątwy się obawiasz?
      – Za pozwoleniem panie...
      – Zawsze ceniłem w tobie szczerość.
      – Rzeź chwały nie przynosi, ale... mam dwie córki na wydaniu...
     – Tedy proza życia musi ci za usprawiedliwienie wystarczyć. Naprzód, stępa. Dość już czasu zmitrężyliśmy – spuszczona głowa zwiadowcy świadczyła za odpowiedź.
     Posępna kolumna jeźdźców zwolna zagłębiła się w wysłany długimi cieniami jar. Dźwięczny stukot podków, zwielokrotniony przez wszędobylskie echo, momentalnie rozlał się po okolicy. Jechali w milczeniu wsłuchani w zgrzytanie metalu o kamień i ledwo słyszalny szept strumyka przemykającego pod końskimi kopytami. Droga wiodła prosto na zachód, kreśląc łagodne łuki, to w lewo, to w prawo. Gasnące słońce przyoblekło się w krwawy całun zapowiadający nadejście rychłych ciemności.
     Barczysty mężczyzna prowadzący kolumnę gwałtownie zatrzymał wierzchowca. Bez słowa ujął głowicę miecza zwieńczoną esowato wywiniętym jelcem. Poczuł jak legion mrówek przechadza się po jego prawicy. Mentalny przekaz był zadziwiająco czysty, nareszcie dotarł do celu.
     „Witaj Koim. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że spotkam cię jeszcze raz.”
     „Sifr... Nadal fascynujesz się tytułami, lordzie?"
     „Kwestia gustu, wolę to od mamienia bandy obszarpańców."
     „Tak nazywasz prawdę? Przyszłość należy do nas."
     „Przyszłość to nieskończony tunel znaczony krótkimi postojami, które inni zwą śmierć. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Z satysfakcją będę patrzył w twe rybie oczy, gdy odejdziesz... Daruj, ale cię nie odprowadzę. Znasz chyba drogę, który to już raz ?
     „Ostatni."
     „Jak zawsze marzyciel z ciebie. Kiedy wreszcie pogodzisz się z losem i zaczniesz korzystać z życia?"
      „Bez urazy, lecz twa ignorancja staje się z czasem irytująca. Czy jest jeszcze coś, czego nie zasmakowałeś? Wyjąwszy rzecz jasna zrozumienie."
     „Są rzeczy, których smak nigdy nie przemija."
     „Nadal bawi cię przestawianie pionków, które rozsypią się w proch nim zdążysz spamiętać ich imiona?"
      „Nie doceniasz skali. Zbyt zajmują cię losy jednostek. Jestem jednak elastyczny, wskaż zatem drogę, która pozwoli mi na kontrolowanie tego wezbranego morza ludzkiej głupoty, tej masy bezrozumnych powłok pałętających się bez celu, tego nawozu."
     „Nigdy nie nadawałeś się na jednego z nas. Nigdy też nie dotrzesz do prawdy.”
     „Prawda po trosze w każdym z nas zamknięta jest, przeto by ją w pełni ogarnąć trzeba by ją cęgami z czerepów łuskać. Co też w istocie czynię, tak jak umiem najlepiej. Chyba nie możesz odmówić mi konsekwencji. Poza tym jak sam zapewne wiesz, nikt nie jest doskonały."
     „W istocie. Tym bardziej na ironię zakrawa fakt, iż twa nienawiść, wrodzone zło, którym przez wieki przesiąknąłeś przysłuży się twej zgubie. Sługa, którego istnienia nawet nie podejrzewasz wymaże twe imię na wieki."
     „Ja ewoluuję, mnie nie można wymazać. Jestem na wieki wpisany w koło życia. Pomyśl przez chwilę, jeśli wszystko byłoby doskonałe samo istnienie zamieniłoby się w koszmar. Czyż nie?”
     „Czas rozsądzi nasze racje. Pospiesz się, jest zimno..."
     „Wedle życzenia, to jedno mogę dla ciebie uczynić” – kary ogier lorda niemal przysiadł na zadzie, gdy dosiadający go jeździec stanął w strzemionach – Dalej wilki, pora zatańczyć z kostuchą. Za następnym załomem wielu z was spotka swe przeznaczenie. Nie pozwólcie by się rozczarowało – przez chwilę wydawało się, iż w skłębione szeregi kawalerzystów wkradł się chaos. Zaraz jednak czoło kolumny uformowało się w szpicę błyskając obnażonymi mieczami. Szerokość jaru nie pozwalała na rozwinięcie szyku, toteż ledwie ośmiu jeźdźców mieściło się w najszerszym gildzie. Tętent galopujących koni szczelnie wypełnił skalną gardziel, jęczącą pod ciężarem nacierającej jazdy.
     „Do jasnej cholery, szarża w ciemno. Świetny sposób na samobójstwo. Mogłem zostać kowalem, jak ojciec przykazał” – pomyślał Croys przyciskając policzek do ciepłej szyi, pędzącej na złamanie karku Jasnożki.
     Rozpędzony szpic minął łagodne zakole nie tracąc nic ze swego impetu.
     „Pierwszy szereg synu. Stój zawsze w pierwszym szeregu, cokolwiek byś robił. Dzięki ojcze...” – mimowolne wspomnienie pomarszczonej twarzy starca było pierwszą myślą, która dotarła do skołatanego umysłu zwiadowcy, gdy zobaczył nastroszony las pik, gizarm, runek i wideł tarasujący całą szerokość jaru.
     Podkute kopyta krzesały iskry, sypały żwirem i piachem.
     – Candaaar, za króla!!!
     – Bij, zabij!
     Narastający zgiełk eksplodował naraz kakofonią dźwięków. Kwik kaleczonych koni zlał się w jedno z chrzęstem dartych kolczug i szczękiem żelaza. Zaraz też dołączył do nich rozdzierający wrzask konających ludzi. Impet uderzenia naruszył zwarte szeregi obrońców. Stalowy klin począł powoli wgryzać się w głąb, brnąc po trupach, ślizgając pośród krwistej mazi stratowanych ciał. Nikt nie prosił o litość, nikt też jej nie wyglądał.
     Zakrzywione żeleźce rohatyn raz po raz wznosiły się ponad skłębioną ciżbę, ściągając w dół jeźdźców w kruczych płaszczach znaczonych srebrną haftką wilczego kła. Cepy i korbacze nieustannie kreśliły ciasne łuki, bryzgając naokoło szkarłatną posoką. Spieniona struga spłynęła czerwienią, upodabniając się do tonącego za horyzontem słońca.
     Chłopska zbieranina nie mogła stawić czoła zaprawionym w boju weteranom. Mogła jednak drogo sprzedać swe życie, co też w istocie czyniła. Tak, jak umiała najlepiej. Umierali godnie, walcząc do końca z wiarą w szeroko otwartych oczach. Zwierzęce skóry, tudzież karaceny czy przeszywanice nie były wyzwaniem dla kutych z flandreńskiej stali mieczy. Wydawało się, iż starcie ma się ku końcowi, tym bardziej, iż oddział Gartanda natarł na tyły buntowników zamykając ich w żelaznych kleszczach.
     „Gotuj się Koim, twój czas nadchodzi. Czujesz jak umierają twe dzieci?” – potężny cios przełamał drzewce halabardy, druzgocąc gifes i grzęznąc po zastawę w rozpłatanym barku. Rudy olbrzym zatoczył się patrząc nieprzytomnym wzrokiem na bezwładnie zwisające ramię. Sifr z trudem wyszarpnął ostrze. Poprawił krótko, na odlew. Ciepła struga krwi trysnęła prosto w twarz. Instynktownie oblizał wargi. Była słodka, jak zawsze.
     „Gdzie jesteś?” – mrowienie w prawicy wzbierało na sile. „Jak to jest, patrzeć bezradnie, gdy umierają ci, których kochałeś. Nieliczni, którzy uwierzyli w twe brednie? Nie żal ci?” – okuty żelaznymi listwami bijak boleśnie zabębnił o bigwanty. Siekł ze złością, z całych sił. Bezgłowe ciało postąpiło jeszcze dwa niezdarne kroki. Niczym żywy gejzer buchający szkarłatną posoką.
     Syknęły bełty. Czarny mur poszczerbił się, zafalował. Uderzyli z furią, wyjąc dziko, wręcz nieludzko. Wybiegli z okolicznych jaskiń, godząc w rozciągnięte i zmieszane szyki. Oszalałe z bólu konie daremnie próbowały strząsnąć wbite w bok piki. Padały grzebiąc pod sobą jeźdźców, wzmagając narastający chaos. Zewnętrzny gild runął niczym rażony piorunem.
     – Równać szereg, frontem.
     – Za króla, dalej Candaaar!!!
     Kilka gardłowych rozkazów z trudem sformowało słaniający się szyk. Starczyła jednak chwila by okrzepł, dał odpór. Strzaskane drzewce opadły bezradnie. Źelazne podkowy młóciły wściekle, krusząc wraże czerepy. Drewniane pawęże sypały się w drzazgi, zimna skała mroziła w plecy.
     „Moje uznanie Koim. Pokazałeś na co cię stać, czas jednak przejść do sedna... Tu jesteś! Nie wstyd ci, kryć się za plecami niewolników?” – ostatnia większa grupka buntowników skupiła się wokół kościstego mężczyzny okrytego jedynie strzępami opończy. Przypominał pustelnika, którego złośliwy los rzucił w wir bitwy. Wsparty na sękatym kosturze ze spokojem wpatrywał się w sobie tylko wiadomy punkt, leżący gdzieś wysoko ponad postrzępioną krawędzią jaru.
     Olbrzymi oladrowany karosz lorda brnął w skłębionej ciżbie, znacząc swój szlak krzykiem i cierpieniem. Rozmigotane ostrze rozsiewało wokół śmierć, pławiąc się we krwi. Mrowienie w prawicy stało się nie do zniesienia.
     „Ten przeklęty miecz pali mi dłoń...”
     „Cóż to lordzie, czy to możliwe? Wahanie? Zdziwienie? Zawsze jest ten pierwszy raz... Może to doświadczenie wzbogaci twą sterylną duszę. Wiesz, wydaje mi się, iż w pewien szczególny sposób będzie mi ciebie brakowało. Jako jedyny potrafiłeś przyznać się do zwątpienia. Może nie otwarcie, ale tła nigdy nie można całkowicie ekranować."
     – Pochlebiasz mi Koim. Mimo wszystko wciąż karmisz się złudzeniami. Zatem do zobaczenia, już wkrótce. Przy następnym spotkaniu opowiesz mi jakież to doświadczenia wyniosłeś z tego mgnienia – wzniesiony miecz opadł ze świstem.
     – Ostatni... to już ostatni raz... – nikły cień uśmiechu, zaburzony grymasem bólu, wypalił się i zgasł na bladym, zwykle strapionym obliczu. „Panie, obyś miał rację, nie zniósłbym brzemienia porażki. Oby ich ofiara była tego warta” – puste matowe kule, jeszcze przed chwilą z nadzieją wpatrzone w niebo, schły pośród zamierającego zgiełku.
     Zapaliła się pierwsza gwiazdka, patrząc ze smutkiem na krwawe żniwo.

********

     Krztusił się nią. Pławił, tonąc w zalewających go szkarłatnych falach. Oblewała go zewsząd, przepełniając euforią. Pił chciwie, wciąż daleki od nasycenia. Rozkoszował się wciąż tym samym słodkim smakiem. Ściekała obficie po szerokim zbroczu, od sztychu po zastawę. Źałował każdej uronionej kropli, wciąż pamiętając niedawne pragnienie.
     Czy warto było cierpieć, czekając na ulotną chwilę spełnienia? Gdyby tylko wybór leżał w jego mocy. Nie znosił uczucia bezsilności, które niezmiennie dopadało go w chwili, kiedy uświadamiał sobie, iż użala się nad sobą. Teraz w momencie największego uniesienia czuł jak narasta w nim niepokój.
     Podświadomość rozgrzebywała dawno zasklepione rany. Wyklęte wspomnienia ożyły tysiącem oślizgłych węgorzy wijących się, szukających ujścia. Rozkosz przemieniła się w wyszukaną torturę, karmiąc jego wygłodniałą potrzebę ekspiacji.
     Ziemista twarz kapłana zniekształcona paroksyzmem bólu sączy zaklęcie. „Nie zaznasz szczęścia, spokoju, ni łez póki do cna krwią nie udławisz się. Krwią co przelałeś w obliczu Bogów, którzy na próbę wystawią cię. Będziesz więc sługą zaklętym w stal, katem co sam ostrzem miecza jest. Panem twym Zło, przyjacielem strach. Naucz się od nich jak zmienia się świat. Lecz przyjdzie dzień, gdy krąg zamknie się, powrócisz a Oni ocenią cię. Wtedy twa myśl znów w ciało oblecze się. Wskazana droga otworzy się...” Kopulaste sklepienie świątyni wali się w deszczu złotych iskier ukazując kobaltowe niebo ściśnięte wapiennymi ścianami. Wszechobecne płomienie harcują w najlepsze, hucząc z radości. Swąd palonej skóry miesza się z gryzącym dymem. Nogi ślizgają się na mokrej od krwi posadzce. Mentalne szczypce rwą umysł na strzępy. Ból. Bezkresne więzienie zimnej stali. Znajomy smak pierwszej uczty. Bezsilność, służba...
     Czy to możliwe? Kto splątał jego ścieżki bacząc, by powrócił tam, gdzie wszystko się zaczęło? Klątwa za zbrodnie, czy Boże igrzyska? Przeklęta świątynia, której mury już dawno rozwiał wiatr. Ironia losu, czy dobry omen? Skryta nadzieja odżyła z nową siłą, targnęła skołatanym umysłem. Wiedział, że jest blisko...
     Kolejna szkarłatna fala rozbiła się o stalowe ostrze. To nie była krew. Raczej płynny ołów palący ciało do żywego. Ciało, którego nie posiadał. Stal, w którą został zaklęty.
     Obca jaźń brutalnie wtargnęła do jego królestwa, do jego więzienia. Przez chwilę niebezpiecznie ocierającą się o nieskończoność, zmagał się ze strachem i nadzieją. Wiedział, kogo spotkał, choć nadal nie był pewien co z tego wyniknie.
     Ich umysły splotły się, przeniknęły buszując pośród bezbrzeżnych pokładów pamięci. Był zbyt słaby, nie potrafił stawić mu czoła. Nie Prorokowi. Czuł jak obnaża jego najskrytsze lęki, wdzierając się coraz głębiej, aż do samego sedna. Niemal widział jego ironiczne spojrzenie kwitujące zebrane przez wieki doświadczenia, żałosne namiastki odpowiedzi, mrowie wątpliwości, złudne nadzieje, rezygnację i strzępy honoru...
     „Nadszedł kres twej pokuty. Zatoczyłeś pełny krąg, powinieneś zatem być gotów. Czas wracać na właściwą drogę, choć nie wiem, czy to słuszny wybór. Nie mnie to oceniać. Jestem tylko posłannikiem, białym pionkiem w odwiecznej grze.”
     Natrętna myśl mozolnie krystalizowała się w jego umyśle z trudem brnąc przez grzęzawisko wątpliwości.
     „To koniec... Tak po prostu?"
     „Zaledwie początek, zresztą zobaczysz sam. Może jeszcze się spotkamy. Nie zmarnuj swojej szansy, drugiej już nie dostaniesz.”
     „Cóż mam czynić? Jaki jest...
     „Wyrok... Miałeś dość czasu by poznać świat. Mimo to nie zwątpiłeś w ludzi, wciąż zachowałeś strzępy honoru. Poznałeś ich lęki, pragnienia, żądze. Wypiłeś je razem z ich krwią. Spróbuj ich zmienić, nadać ich życiu sens. Pokaż im cel, poprowadź. Może tobie się uda...
     „Ale..."
     „Dziś narodzisz się ponownie, choć twój umysł zachowa wszystkie wspomnienia."
     „A ty? Koim..."
     „Nie ma nic za darmo, zawsze jest ten, który musi zapłacić... Zajmę twoje miejsce."
     „Czy jest na świecie czyn, zasługujący na taką karę?"
     „Spiesz się, czekają na ciebie..."

*********

     – Tak było, iście jak Malvest wyłożył – przyprószony siwizną staruszek niespiesznie pokiwał głową w zwyczajowym geście akceptacji. Nie odrywając wzroku od hipnotycznych pląsów złocistych płomieni zamkniętych w kamiennym kręgu, pewnie ujął sosnową szczapę – powiadają też, iż jeno tuzin z pogromu uszedł. Dwunastu co świadectwo zbrodni po świecie rozniosło. To oni dali początek... – do cichego trzasku łapczywie pożeranego chrustu dołączył odległy skowyt wilków.
     Szeroki krąg słuchaczy ciasno opasujący dogasające ognisko poruszył się niespokojnie, zaszemrał. Wielka blada kula łypała spoza żakardowej zasłony postrzępionych cirrusów, racząc ich mdłym światłem skradzionym swemu starszemu bratu.
     – W Betelleyn wierzą, iż tego dnia narodził się Wybraniec. Ponoć nim świat ujrzał, w piekielnej otchłani cierpień doświadczał, by nasze grzechy odkupić. Nie wiem, czy to jeno czcze plotki, lecz tak mój zięć Triftyn Eastemris prawi. A trzeba wam wiedzieć, że to nadwyraz obyty człek. Na dworze w Artemii nie raz gościł, a i do Candaru często mu droga wypada – korpulentny jegomość okryty aksamitnym płaszczem przerwał przedłużającą się ciszę. Rozejrzał się nerwowo próżno szukając linii horyzontu, po czym powrócił do skubania srebrnej spinki naznaczonej cechowym znakiem wolnych kupców Ligi Auxfaldzkiej.
     Siedzący obok wędrowiec z nieukrywaną zazdrością przypatrywał się wysadzanej rubinami ozdobie.
     – Kto w te brednie wiarę da. Lepiej zapytajmy mości Magnifusa, co w Akademii Duisterskiej mądrości rozliczne zgłębiał. Przeto jego eksperiencje w rzeczonej materii daleko ponad naszymi stoją. On prawdę bez fałszu wyłoży. Zechcesz nam mistrzu genezjum naszego Conwersum wyłożyć.
     Wzmiankowany mędrzec machinalnie poprawił togę, odchrząknął znacząco splatając ręce na piersiach.
     – Źródła nowego ładu, które notabene za kanwę rozlicznych poematów służą, hen głęboko w mrokach dziejów nikną. Jednakże z całą pewności stwierdzić można, iż zapoczątkowany został słynnym po wsze czasy marszem alorian, co kres swój w Siwym Jarze znalazł. Ekscesum to dało asumpt do przewartościowania ówczesnego systemu wartości i na zawsze zmieniło oblicze tamtych mrocznych czasów. Jak pisze Aloxius Beltazzari w swym „Istorium Describus”, po naszemu „Dziejów Opisaniu” mało jest czynów, które swymi implikacjami tak dalece w przyszłość wybiegły i żywoty rozliczne na insze tory wywiodły. Przeto, gdyby ówcześni władycy wiedzieli jaką lawinę swym niecnym postępkiem obruszą, z pewnością inną drogę by obrali.
     – A co z lordem, o którym Malvest prawił? On przecie pogromu winien – dopytywał się nieco roztargniony kupiec, którego uwadze nie uszły zazdrosne spojrzenia sąsiada.
     – Lord Sifr to postać fikcyjna. Wytwór nadpobudliwej imaginacji skorych do konfabulacji bardów. W oficjalnych pismach próżno o nim choć wzmiankę znaleźć. Zachował się jedynie niewielki fragment pamiętników niejakiego Alurta Croys, pełniącego podówczas zaszczytną funkcję dowódcy awangardy Wilczej Chorągwi. Pisze on – przymknięte powieki uczonego świadczyły, iż musiał sięgnąć naprawdę daleko w głąb pamięci – "Po prawdzie muszę przyznać, iż rozkazy lorda Sifra nosiły niekiedy znamiona szaleństwa, lecz nikomu nie przyszło do głowy ich kwestionować. Tym niemniej, pamiętna szarża w Siwym Jarze była podłóg mnie szczytem lekkomyślności.”
     – Prawda to nadwyraz oczywista – przytaknął Raskert zapamiętale czyszczący zaśniedziały jelec sztyletu. Jak na dowódcę podjazdu nie był zbyt lotny, lecz na wojaczce znał się niezgorzej.
     – Prawda – bladolicy staruszek zmarszczył swą zwykle strapioną twarz w przerażającej karykaturze uśmiechu – po trosze w każdym z nas zamknięta jest, przeto by ją w pełni ogarnąć trzeba by ją cęgami z czerepów łuskać.
     Zgrabiałą ręką dorzucił ostatnią szczapę w żarzące się karminowe węgle. Patrzył jak migotają w takt nierównych oddechów wiatru. Przeciągłe wycie wilków zabrzmiało jakby bliżej, zwielokrotnione głuchym echem odbitym od niemal pionowych ścian jaru, zwanego przez okolicznych mieszkańców Siwym. W chwilę potem dał się słyszeć wzbierający tętent podków, nieprzyjemny zgrzyt drażniący uszy. Nigdy nie lubił odgłosu uderzenia metalu o kamień, był stanowczo zbyt hałaśliwy. Mimo, iż potrafił się przystosować, do tego chyba nigdy nie przywyknie. Cóż, przecież nikt nie jest doskonały...

Piotr Wróbel
2000

kontakt z autorem
spis treści
początek