Kot Wiedźmy (3)
- A czas byłby wielki! - odezwała się zjadliwie jedna z niewiast. - Zanadto się ostatnimi czasy rozbisurmaniła, bezwstydnica, zdołoby jej nieco swobody ukrócić a wędzidło w pysk włożyć. Bo do czego to podobne, żeby ona co nockę goła po polu latała, jeszcze się chytrze w młódkę odmieniwszy. A cięgiem z innym chłopem!
- Ano gadają ludzie, że się onegdaj z waszym Kowlikiem w stawach rybnych pławiła i w tataraku pospołu okrutnie zbytkowali. - Ortyl uśmiechnął się wrednie. - Może stąd właśnie wasza na Babunię zaciekłość, żeście swego chłopa upilnować nie potrafili.
- A żeby cię, ścierwo, nagła zaraz sparła! - rozdarła się kobieta. - Żebyś oparszywiał, kozojebco! Żeby ci się chwost w supeł zawiązał!
- Dosyć! - Kordelia nie życzyła sobie wrzasków na świątynnym dziedzińcu i nie zamierzała dopuścić, aby przeszkadzano proboszczowi w nabożnym skupieniu. - Trzeba się było pierwej zastanowić, potem przybłędę pod pierzynę brać. A jakeście chcieli zwyczajnego drapichrusta w dom wprowadzić i bez ślubu, bez błogosławieństwa kapłana z nim żyć, jakoby z prawowitym małżonkiem, to się teraz nie dziwujcie, że za innymi gania. Co łatwo przychodzi, to i postradać nie żal. Insza rzecz zgoła, jak się z rodziców namowy i przyzwolenia w pokrewieństwo wejdzie z mężem uczciwym a pobożnym. Bo ja wam powiadam, że ze świętej pamięci małżonkiem mym przeżyłam w spokojności nieledwie trzy tuziny lat i ani razu nie zhańbił mnie choćby cień podejrzenia w jego małżeńską uczciwość i ku mnie przychylność. - Uniosła w górę palec i ciągnęła z namaszczeniem: - Nie chadzał do wiedźmiej chaty i nie szukał niegodziwego towarzystwa ladacznic. Dnie wiódł na pracy, wieczory na modlitwie i rozmowach pobożnych, uciech lekkich nie pożądając. Nawet wiedźma znała stałość jego umysłu i nie próbowała go uwieść czartowskimi sztuczkami.
Niewiasty popatrzyły po sobie i spuściły wzrok. Żadna nie śmiała przerwać Kordelii, ani też napomknąć, że może Betka młynarz istotnie świecił wzorem cnót małżeńskich, ale był to człek gruby, mrukliwy, stroniący od łaźni i nazbyt brzydki, by go Babunia miała zachęcać do wiarołomności. Bo Babunia wielce sobie ceniła cielesne uciechy, by nie rzec, że chuciom folgowała, jednak z czymś, co cuchnęło niby cap sypiała jedynie pod postacią kozy.
- A co z Babunią będzie, to się jeszcze pokaże - rozprawiała Kordelia. - Bo mnie się widzi, że nasz proboszcz, może człek po miastowemu miękki i cokolwiek młody, ale przecie rozumny. Niech jeno przed Babunią o ogniu bardzo nie gada, jak ów kleryk Sosisek, co go jeszcze dawnymi czasy z opactwa przysłali, to się jakoś po trochu utrzęsie. Może będą po staremu, jedno w lesie, drugie we świątyni siedzieć. Przecie Babunia jest niewiasta przemyślna, wiedząca, że nam tutaj duchowna osoba potrzebna. Byle pleban z początku czym jej nie uraził...
- O co łatwo być może - mruknął Ortyl. - Wykładacie sobie, jak on będzie Babunię modlitwą a świętymi olejami do pobożności nakłaniać? A może się na jej progu położy? Przecie on od poranka krzyżem leży, pośniadać nawet zapomniawszy.
- No, zawdy jakaś odmiana, bo dawniejszy proboszcz to raczej na Rozalce zwykł polegiwać - mruknęła któraś z bab.
- Nie gadajcie! - Kordelia rozeźliła się na dobre. - Miał proboszcz swoje ułomności, pierwsza mu to w oczy gadałam, jak między nami mieszkał. Ale był człek z kośćmi dobry i nikt go z Rozalką w grzechu nie przydybał.
- Bo plebania była na noc żelazną kłódką zawarta! - Babina w pasiastym fartuchu rozciągnęła usta w uśmiechu, ukazując bezzębną szczękę.
- A nawet jeśli! - Kordelia aż posiniała z oburzenia. - Cóż stąd? Lepiej z Rozalką żył niźli niejeden chłop, co przed ołtarzem i bogami ślubował. Bo ja pomnę, jak wasz chłop, upiwszy się jako wieprz, do naszej Jarosławny w zaloty chadzał i nocami popod młynem wył niby pies. Ale nie dla psa kiełbasa i oskoma podobna, nie dla niego Jarosławna przeznaczona, jeno dla...
- Tego księcia, coście nam o nim do znudzenia prawili? - zarechotała niewiasta. - To powiedzcież nam jeszcze, cna Kordelio, czemuż wasza Jarosławna, ta czysta i szlachetna dziewica w rok potem od owego księcia uciekła, dwoje dziatek precz porzuciwszy? I to z kim jeszcze? Z najemnikiem pospolitym, chłopem grubym a sprośnym, co ją pewnikiem do tejże pory zdążył zostawić gdzie pode płotem z bachorem nowym.
- Oż, ty małpo! - ryknęła Kordelia. - Ja ci ten jęzor parszywy własnymi rękoma wydrę, abyś nim więcej oszczerstw nie kłapała, przeklętnico!
I wzięły się za łby, jako było we zwyczaju u bab z Wilżyńskiej Doliny. Kaniuk zaś, który od dłuższej chwili przysłuchiwał się ich wrzaskom, szczelniej przylgnął do chropawej podłogi świątyni. Rozumiał bowiem, że jego misja będzie trudniejsza, niż się spodziewał - i to nie tylko za przyczyną popędliwości wiejskich bab.
***
Podczas następnego tygodnia Kaniuka z wolna ogarniało straszliwe podejrzenie. Nie, żeby doświadczał szczególnych trudności za przyczyną wieśniaków, bo ludek Wilżyńskiej Doliny obserwował go bacznie, ale z należnym szacunkiem. Jednak rzeczy nie szły, jak iść powinny. O zmroku z kątów chaty dobiegały go dziwne szmery i chroboty; zrazu podejrzewał myszy, które i w kościele czyniły harce straszliwe podczas najświętszych ceremonii, ale nigdy nie zdołał ich w izbie przydybać. Co gorsza, kiedy z kagankiem w ręku zaglądał pod skrzynie i inne statki, zdawało mu się, że w cieniach przy ścianie coś smyrga przy samej ziemi i chichocze złośliwie z jego wysiłków.
A nie były to jedyne znaki złej mocy, która nocami szalała po jego obejściu. Rankami znajdował swą izbę uprzątniętą do czysta, zamiecioną starannie, z posadzką wysypaną czyściutkim piaskiem i świeżym tatarakiem. Z początku łudził się nadzieją, że któraś z białogłów zakrada się we ćmie na plebanię i czyni babską posługę - której nie życzył sobie bynajmniej, podobnie jak niewieściej kompanii, gdyż w klasztorze przywykł sam dbać o swoje potrzeby, a nie były one wielkie. Zwierzył się nawet z tego podejrzenia Kordelii młynarzowej, która wydawała mu się kobietą zacną i stateczną, choć słyszał, że córka jej pobłądziła straszliwie, porzuciwszy ślubnego małżonka. Kordelia z początku wydęła wargi i poczęła rozwodzić się nad wszetecznością niewiast, pozbawionych mężowskiej troski i nadzoru. Rychło też wyłożyła Kaniukowi bardzo dobitnie, acz wbrew jego intencji i napominaniu, która z bab wzięła sobie za kochanka jednego ze sprowadzonych przez wiedźmę huncwotów, na jego strapienie jednak nic poradzić nie potrafiła.
Jednej nocki Kaniuk osobiście zasadził się w ocieniającej plebanię brzezinie, chcąc na gorącym uczynku przyłapać wszeteczną zalotnicę. Nic jednak nie pomogło. Noc całą dygotał w chłodzie, przepowiadając pod nosem modlitwy dla odstraszenia złej mocy, jednak rankiem izba była po staremu wysprzątana, malowane talerze na ścianach omiecione z kurzu, a poduchy na łóżku wytrzepane starannie i ułożone w zgrabny stosik. Na stole świeżo upieczony drożdżowy placek z jagodami pachniał tak wspaniale, że ukroił sobie kawałek. Nie trzeba dodawać, że wszystkie garnki i misy lśniły jakby ich nikt nigdy na ogniu nie kładł, drew nie ubyło nawet o marną szczapę, a popielnik połyskiwał czystością. Dobrą chwilę siedział przy stole z czereśniowego drewna, głowę nisko zwiesiwszy, i rozpaczał nad swymi grzechami i ułomnościami, co doń moce przeklęte zwabiają. I nic, zupełnie nic nie umiał poradzić.
W stajence nie lepiej się działo. Krowa i kozy, podarunek starego ojca opata, który rozumiał dobrze, że ziemie w Górach Żmijowych straszliwie splądrowano, były zawsze wydojone przed świtem, a mleko czekało na Kaniuka w pięknie malowanych dzbanach. Pić go nie śmiał, lękając się jakowejś zdrady piekielnej, więc niósł je co rano do świątyni i błogosławił uroczyście. Że zaś zdawało mu się grzechem dary bogów marnować, kazał je szalonemu Koflikowi, który czasem przychodził na plebanię do cięższej posługi, rozdzielać pomiędzy najbiedniejsze białki. A przecież na mleku się nie kończyło. Jego kasztanek zawsze był pięknie zgrzebłem wyczyszczony, nawet czerwone wstążki mu ktoś we grzywę wplatał. W ogródku za plebanią kapusta i rzepa rosły jak oszalałe, zdziczałe róże, co je własnymi rękoma szczepił i piastował, przed czasem pokryły się kwieciem tak wonnym, że z całej wioski niewiasty zbiegały się je podziwiać.
Ludek Wilżyńskiej Doliny zaczynał gadać, że z jakichś powodów Babunia Jagódka osobliwie sprzyja nowemu plebanowi. Posądzenie owo okrutnie Kaniuka bolało.
Ale najgorsze były koszmary, co go nieledwie każdej nocy nawiedzały, cisnąc i gniotąc niby młyński kamień. Oprócz tamtej pierwszej nocy nigdy nie udało mu się zmory przydybać, ale pomniał ślepia gorejące niby piekielne węgliki i głos niski, chropawy, jak szepcze mu do ucha plugawe zaklęcia. Odurzony sennym majakiem czuł, jak doń podchodzi, dotyka powoli, ostrożnie, łaskocze oddechem w gardło i szyję. A, co przerażało go najbardziej, we śnie jej dotyk nie był mu niemiłym. I kusiło go, aby przygarnąć mocniej ową miękką, delikatną obecność, która pochylała się nad nim każdej nocy.
Budził się ze świtem, z pierwszym pianiem wioskowych kurów i widział na poduszkach zgnieciony odcisk jej ciała, wciąż ciepły i zapraszający. Rozglądał się po izbie, wysprzątanej i jasnej od porannego słońca, co wpadało przez uchylone okiennice, choć pamiętał bardzo dobrze, że zamykał je na skobel przede zmierzchem. I chwytał go jakiś żal dojmujący za własną słabość i skłonność ku mocy nieczystej. Z wolna zaczynał się też zastanawiać, czy ojciec opat nie przecenił aby jego świątobliwości i czy nie powinien wrócić do klasztoru, gdzie dźwięk świętych dzwonów i modły pospólne mnichów oczyszczą go i wyzwolą spod omamienia.
Aż razu jednego ocknął się Kaniuk w izbie posrebrzonej miesięcznym światłem i w pełnej krasie ujrzał swą prześladowczynię. Mara siedziała na kufrze z nogą założoną na nogę, zalotnie odsłaniając rąbek jedwabnej pończochy. Wijące się, kruczoczarne włosy upięła pojedynczym srebrnym grzebieniem i luźno puściła na plecach, usta ukarminowała paskudnie, rzęsy ani chybi podkręciła i węglikiem pomalowała, a jej ślepia skrzyły się i połyskiwały prześmiewczo. Suknię z czerwonej kitajki miała na gorsie przybraną falbanką i tak wyciętą, że Kaniuk, który czegoś podobnego nie oglądał nawet na obrazach ze świętymi, co poskramiają pogańskie ladacznice, aż pokraśniał ze wzburzenia. Zmora niezawodnie dostrzegła jego spojrzenie, bo uśmiechnęła się z rozbawieniem i oblizała wargi ostrym języczkiem. Tego było już za wiele.
- Idź precz, maro przeklęta! - krzyknął, czyniąc znak odstraszający złe. - W imię Cion Cerena wzywam cię, odstąp, siło nieczysta!
- Co wy tak wszyscy z tą czystością? - Zmora skrzywiła się nieznacznie, lecz w żaden sposób nie okazała strachu czy zawstydzenia. - Myją się mnisi najtężej na rok cztery razy, a i to jak słonko mocniej przypiecze, ale drzeć się o czystości to zawdy pierwsi. A nie wstyd tak obcym przyganiać, hę? A czy ja się pytam, czemu deszczówka na kąpiel tak się wam w beczce zastała, że się w niej żaby polęgły?
Kaniuk na podobną bezczelność zaniemówił ze szczętem. Zresztą i tak nie bardzo by wiedział, co dalej gadać. W przypowieściach sukkuby pierzchały co sił, kiedy tylko mnich ocknął się i wezwał świętego imienia, nie był więc przygotowany na dłuższą konwersację.
- No, nie gapcie się na mnie niby bazyliszek - Sukkub wzruszył ramionami. - Toż was nie zeżrę i w capa nie zaklnę. Rozmówić się z wami przyszłam. Tak po sąsiedzku, wedle obyczaju.
Kaniuk poprawił się lepiej na poduszkach, usiłując przybrać godniejszą pozę. Co nie było łatwe, zważywszy że zmora przypatrywała mu się nader nieoględnie.
- Wyście tutejsza niewiasta? - zapytał ostrożnie. - Wybaczcież, ale imienia waszego wspomnieć nie potrafię i chyba wcześniej was w świątyni nie oglądałem...
Tutaj Kaniuk wspomniał przytomnie wioskową ladacznicę o wdzięcznym mianie Gronostaj, która takoż nie zaglądała w poświęcone progi, na rozmaite sposoby okazując mu swoją niechęć. Nieznajoma była co prawda bogaciej przyodziana, lecz gapiła się nieprzystojnie i przygadywała świątobliwej personie równie bezczelnie jak Gronostaj, a jej suknia była nad wyraz nieskromna i wyuzdana.
- Pora wprawdzie cokolwiek niestosowna - napomknął delikatnie, nie chcąc urazić nieszczęsnej grzesznicy - ale ja ci jestem wielce rad, moje dziecko. Ogromnie. A jeszcze bardziej rad będę, jeśli się zechcesz do nas w modlitwie przyłączyć. I nie lękaj się, że ci w świątyni kto krzyw będzie, albo słowem nieopatrznym przykrość wyrządzi, bo ludzie w Dolinie dobrzy i pobożni... - Zawahał się cokolwiek, wspomniawszy, jak onegdaj, przechodząc obok gospody, posłyszał, jak się Ortyl z Waligórą przechwalali dawnymi przewagami, co je wedle mostku na Krtynie świadczyli, kupców łupiąc i mordując. Jak się na jego widok porwali ze stołków i pozdrowili z uszanowaniem, kryjąc za plecami kości do gry i kufle z piwskiem, dla większej mocy spichrzańską gorzałką przyprawionym. - No, w każdym razie natura ich ku pobożności skłania, choć ciała wciąż mdłe i do grzechu nawykłe - dodał niechętnie, gdyż był człowiekiem prawdomównym i uczciwym, jak rzadko. - Ale własnym słowem ręczę, że nie będą ci przeciwni. Dość, byś się występku wyrzekła plugawego i do niewieściej poczciwości powróciła. Rychło się dla ciebie jakie zajęcie znajdzie i dach nad głową, i strawa. I między ludźmi sława dobra. Jest też w Wilżyńskiej Dolinie ziemi dość, co od ostatniego najazdu ugorem leży, chwastem i tarniną porasta. Dość, żeby dla ciebie zagon jaki wykroić. A jesteś młoda i nadobna, wnet i męża sobie poczciwego znajdziesz, dziatki mu rodzić będziesz, jadło warzyć, bydlątka oporządzać...
Niewiasta przysłuchiwała się jego perorze z głową przekrzywioną na ramię i dziwnym wyrazem twarzy. Potem roześmiała się. Bez złości, ciepłym, gardłowym głosem. A jeszcze później pochyliła się nad Kaniukiem, który w swej wykrochmalonej, zapiętej pod samą szyję nocnej koszuli tkwił pod puchową pierzyną, sztywno oparty o stos poduch, i nim cokolwiek zdołał uczynić, pocałowała go prosto w usta.
- A to się nam dziwo w Wilżyńskiej Dolinie trafiło! - powiedziała, rozbawiona jego konfuzją. - Od jednorożca rzadsze i bardziej płochliwe. Uczciwy a nabożny pleban. Choć nierozgarnięty i w świecie nieobyty. Przyznać trzeba, żeście jedno dobrze zgadli. Wedle mego bydlątka przyszłam.
- Bydlątka? - powtórzył ogłupiały Kaniuk.
- Ano bydlątka. - Niewiasta znów uśmiechnęła się ślicznie. - Kota konkretnie. Kota mi, wasza wielebność bałamucicie, ot co! Ostatnimi czasy ledwie ją oglądam, może przed świtem nażreć się przychodzi, ale po nocy, to już ze szczętem u was na zapiecku siedzi. Dobytku nie pilnuje, ludzi nie tumani, złego nie odstrasza. Mamuny tak się rozzuchwaliły, że mi przeszłej niedzieli pół nocy w ogrodzie tańcowały, lulek i piołun ze szczętem zadeptawszy. Chłopstwo rozbestwione, nie dalej jak wczoraj sama jakiegoś pachoła naszłam, jak mnie w kąpieli podglądał w tataraku ukryty. No, ten sobie prędko na baby nie popatrzy - dodała mściwie, aż Kaniuka ciarki przeszły - chyba że mu jaskrę z oczu przed figurą wymodlicie. Toż sami rozumiecie, że tak dalej być nie może!
- Wybaczcież, dobra kobieto - zdołał wreszcie wtrącić Kaniuk - ale ja waszego kota na oczy nie oglądałem.
- A jak wam się wydaje? - Czarnowłosa aż się żachnęła i jęła wyliczać na palcach. - Kto wam nocnicę zadusił, co się tutaj na dachu nieomal zalęgła? Kto koboldy ze starego młyna sprowadził, żeby wam w gospodarstwie pomoc czyniły? Kto skrzaty moje, i to moje własne, w kominie hodowane - rzuciła z pasją - na wasz łaskawy chleb przynęcił, żeby koniom grzywy plotły, a mleko od kwaśnienia chroniły? Kto was tutaj co noc strzeże i od uroku broni? Przecie nie opat z klasztoru i nie figury wasze, jeno mój kot! Mój własny, na likworach magicznych wypasiony i zbezczelniały, bo kot wiedźmy to nie może być byle pachruście, ale bestia potężna, groźna i zajadła! - Podrzuciła głową, a srebrne kolczyki zadzwoniły dźwięcznie.
Kaniuk odczekał jeszcze chwilę, by upewnić się, że wybuch wściekłości minął na dobre, a potem uspokajająco położył dłoń na jej ramieniu - w żaden inny sposób nie potrafił okazać swego zatroskania. Teraz już rozumiał dobrze, dlaczego wcześniej nie oglądał jej w świątyni, jednak nie mógł nic więcej uczynić dla nieszczęsnej, szalonej niewiasty. Musiała nocką z lasu przyjść, pomyślał ze smutkiem. Wojna bowiem srożyła się okrutnie w Górach Żmijowych i wciąż jeszcze we kniei kryło się sporo luda, zbiegłego z wiosek albo i dworców szlacheckich przed podjazdami rozswawolonego żołdactwa. Było między nimi niemało niewiast, choćby i szlachetnego rodu, które poszalały od oglądanych mordów i okrucieństw; Kaniuk własnymi rękoma wynosił im pożywienie popod mur opactwa, ale żadnej nie udało się na długo zatrzymać, ani tym bardziej do rozumu przywieść. Wciąż dźwięczały mu w uszach przeraźliwe krzyki jasnowłosej dziewki, która przywlokła się ku nim zeszłej zimy. Brnęła przez świeży śnieg, nieledwie naga, w poszarpanym gieźle, nawołując kogoś - męża, syna, czy brata, nigdy się nie dowiedział. Podobnie jak ani zgadnąć potrafił, czy ta kruczowłosa niewiasta tylko bredzi o jakimś zwierzaku.
- Kota twojego jutro poszukamy - powiedział miękko. - Na razie prześpij się trochę i wypocznij. We ćmie go nie znajdziemy. - I począł się gramolić z łóżka, bo w izbie było tylko jedno posłanie: nie wydało mu się stosownym dłużej w jej kompanii przestawać i zamierzał się przespać w stodółce.
- Że też z wami zawsze tak samo! - Niewiasta wzięła się pod boki. - Darmo język sobie strzępić, bo jak grochem o ścianę! Żaden nie słucha po dobroci! - Tutaj zwinęła się jakoś dziwnie, skurczyła w sobie.
W izbie zafurgotało coś, zaszurało w kątach. Cienie przemknęły po posadzce, okiennica szarpnęła się i rozwarła z głuchym stukotem.
Na niskim stołeczku przed łóżkiem babina, o twarzy pomarszczonej i wyschłej niby gruszka suszona na zimę w kominie, gniewliwie owinęła się chustą; jej dłonie były pokrzywione ze starości i pokryte niebieskim żyłkowaniem. Kaniuk jęknął bezgłośnie i uczynił znak odpędzający złe, ale starucha zbyła go machnięciem ręki i wygładziła ciemną spódnicę, która sterczała dobre pół łokcia od ziemi na warstwie nakrochmalonych halek. Spod chustki, ciasno zakutanej i związanej pod brodą na solidny węzeł, łysnęły ku niemu przejrzyste, bursztynowe ślepia wiedźmy.
- Ot, tak to jest, jak się człek z wizytą wyszykuje - sarknęła, skrobiąc się obcasem po łydce. - Jeno ziół dla was namarnowałam za dobrych parę groszy. I po co, skoro żeście się okazali zwyczajny niedowiarek nieużyty? No, przestańcież! - mruknęła, widząc, że sięga do szkaplerzyka. - Toć gadam, że po sąsiedzku przyszłam, bez złej myśli, i krzywdy wam żadnej też uczynić nie zamyślam. Jeno kota mojego chcę.
- Ale ja wam wedle sprawiedliwości obiecuję - odezwał się słabo Kaniuk - że waszego kota w izbie nie trzymam.
- Przecie wiem. - Uśmiechnęła się bardzo niemiło. - Jakbyście go umyślnie przynęcili, inna byłaby rozmowa. Jestem niewiasta słabowita i zgodna, że do rany przyłóż, ale swojego dobytku rozkradać nie pozwolę. Co to, to nie! A tak, po dobroci do ładu z wami dojść próbuję. Bo wy i tak pożytku żadnego z podobnej bestii mieć nie będziecie. Aby sobie nie myślcie, że jej się u mnie jaka krzywda dzieje. - Wyciągnęła ku niemu sękaty paluch, a kapka na czubku jej nosa zachybotała się niebezpiecznie. - Legowisko ma na zapiecku postrojone, myszy w piwnicy dość i śmietankę z porannego udoju co dzień świeżą. Z pustoty tylko i na złość podobne brewerie wyczynia, na osławę mnie wystawia. Bo, wykładacie sobie, jaki by był między ludźmi śmiech a szyderstwo, gdyby się o tym wieść rozeszła, że wiedźmi kot na plebanię gania jakby mu kto soli na ogon nasypał?
- Ale czegóż on tu szukać może? - Kaniuk bezradnie pokręcił głową. - Toż ja nic nie mam, ani złota, dobytku żadnego, ani strojów paradnych. Sam w chacie żyję, w spokojności, czas na modlitwie i nabożnej lekturze trawiąc...
- A skądże wiedzieć, co to zwierzynie do łba strzeli? - rzekła filozoficznie wiedźma. - Dość, żeście jej wielce miłym. Czemu ja przeciwna nie jestem, bo powiadają ludzie, że człek z was dobry i z kośćmi poczciwy. Jako mówiłam, w szkodę wam wchodzić nie zamierzam, ale też sobie bruździć nie pozwolę. Wy wedle obyczaju w świątyni modły odprawiajcie, wieśniaków przed grzechem napominajcie, bo ludek w Wilżyńskiej Dolinie mamy niespokojny, do pijaństwa, łupiestwa i poróbstwa nawykły. Pola trza będzie od chrabąszczów poświęcić, utopce na strudze kadzidłem postraszyć, niewiasty z kazalnicy napomnieć, aby, skoro już pobożne być nie potrafią, niechaj się chociaż łajdaczą ostrożnie a rozważnie.
Kaniuk aż oklapł na posłaniu, słuchając podsumowania swej duchowej posługi dla wilżyńskiego ludku, jednak nic nie powiedział. Po prostu zabrakło mu sił.
|
|