strona główna     -     bieżący numer     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Grzegorz Żak
strona 27

Mrok miłości (2)


Ilustracje: Małgorzata "Asfodel" Jakubiak



 

***

 

Wiła znała to miejsce. Tylko zamek Pilion miał ściany zbudowane z tak dokładnie spojonych kamieni. Zdążyła się im dobrze przyjrzeć, przecież próbowała tu przez kilka tygodni. W ruinach tego miejsca. Teraz zamiast ruin wokół niej czerniał nienaruszony zamek Pilion, a ona siedziała na dziedzińcu otoczona przez kilka czarnych, kamiennych stworów i jednego człowieka. Wolała już patrzeć na maszkarony.

- Mówiłem ci, że pożałujesz - zaczął Gorran.

- Pożałujesz, pożałujesz - podchwyciły stwory z chichotem.

- Nie lepiej byłoby po dobroci? - Na sobie miał ciągle przebranie czarnoksiężnika Ghuzza - To by mi oszczędziło dużo zachodu.

Zacisnęła usta.

- Pamiętasz historię Ghuzza? - ciągnął. - Ja też, tak się składa, jestem czarnoksiężnikiem.

Gargulce zachichotały. "Tylko spokój" - pomyślała Wiła - "Jestem rusałką, dam sobie radę. Tylko spokój mnie uratuje".

- Tutaj - powiedziała - była scena. Co się z nią stało?

- Błąd moja miła - uśmiechnął się Gorran Widliszon. - Tutaj będzie scena, za mniej więcej 350 lat.

- To znaczy, że?..

- Tak.

- Jak?

- Jestem czarnoksiężnikiem. Uczniem czarnoksiężnika. Ale umiem już przenosić w czasie. Z pomocą moich sług oczywiście. - Był wiarygodny w tym, co mówił. Jak aktor -  czyli nie do końca.

- Twoich sług?

- To one. - Wskazał gargulce. Wydawało się, że kamienne potworki czekały na ten sygnał. Po chwili Wiła poczuła kamienne palce na ramieniu. Mały maszkaron wyciągał rękę, aby jej dosięgnąć. Popatrzyła na czarną, wykrzywioną twarz ozdobioną krogulczym nosem i rogami wyrzeźbionymi w onyksowych lokach. Beznamiętna - bo ten złośliwy uśmiech nie wyrażał prawdziwego uczucia.

Uścisk był silny i zimny.

- Auuu - jęknął ktoś. Obejrzała się zaskoczona. Dwa skrzydlate gargulce prowadziły za ramiona wyrywającego się Gorrana. Widok napełnił ją dziwną mieszaniną nagłej radości, niezrozumienia i bezsilności. Dała się prowadzić. Zresztą nie miała innego wyjścia.

Gdy zamknięto za nimi solidne kamienne drzwi, okazało się, że są w prostej celi z czarnymi ścianami i jednym małym, zakratowanym oknem. Na środku stało duże łoże, przykryte skórą skalnego niedźwiedzia. Na stoliku przy łóżku misa z zimnych mięsiwem, sztućce i chleb. Na twarzy Gorrana bezgraniczne zaskoczenie.

- Twoi słudzy? - Drwina w jej głosie była oznaką triumfu. Niewielką pociechą w obecnej sytuacji.

Widać było, że Gorran toczy gwałtowną bójkę ze swoimi myślami. Początkowo przegrywał, ale po chwili zdawał się prowadzić na punkty.

- Obiecały mi ciebie. I mam ciebie. Tutaj. Jesteśmy sami, ty i ja. Potrzeba ci czegoś więcej?

- Nie potrzeba mi nic więcej. Zwłaszcza ciebie.

- To nic. Już za daleko w tym zabrnęliśmy...

- Ty za daleko zabrnąłeś!

- ...żeby móc teraz przerwać. Ja cię kocham Wiła! Wiesz to. I widzisz to.

- Ja cię nienawidzę, Gorran. Niedawno to sobie uświadomiłam. Brzydzę się tobą!

Nie usłyszeli, jak zaskrzypiały drzwi. Nie usłyszeli znaczącego chrząknięcia. Ani tego drugiego. Dopiero trzecie, najgłośniejsze:

- Ehem! Wybaczcie proszę, że w tak zacnej pogawędce przeszkodzę. - Przepraszający był starym, niskim i niemal całkiem łysym mężczyzną z brzuszkiem, ubranym w szarą, długą szatę. Uśmiechał się nieśmiało.

- Mistrzu! - Zerwał się Gorran Widliszon - Mistrzu, zostałem potraktowany haniebnie. Wtrąciły mnie tutaj razem z nią. Siłą!

- Zali nie tego chciałeś, Gorranie?

Wiła stanęła pod ścianą, przyglądając się staruszkowi i badając możliwość sięgnięcia po nóż albo widelec ze stolika. Staruszek zdawał się nie zwracać uwagi na dziewczynę.

- Taki pomysł gościć w twojej głowie nie winien - rzekł nagle. Wiła poczerwieniała.

- O czym pomyślała, mistrzu? - spytał Gorran zapalczywie.

- Nie o tym, zakochany głupcze.

- Mistrzu!

- Zamilcz. Nie wiem, czyliś dobrze wybrał. Ona nie dla ciebie.

- Mistrzu!

- Znałam jeszcze niedawno inną osobę, do której mówiłeś mistrzu - odezwała się ponuro Wiła. - Teraz już go nie ma...

- Jeszcze go nie ma - wtrącił staruszek.

- ... wszystko zepsułeś Gorran.

- Wiele jest prawdy w jej słowach, Gorranie. Ale to był twój wybór. Teraz możecie zrobić jedną tylko rzecz. Musicie ją zrobić. Będziecie ją robić aż do skutku. Spodoba ci się, młody Gorranie.

- Cóż to jest, mistrzu?

Staruszek podniósł kąciki ust do góry. To był dobroduszny uśmiech.

- Zostawiłbym to twojej domyślności, alem jej niepewny. Wiedz, że cała sytuacja mnie mierzi, ale innej drogi nie ma.

Wiła stała jak wmurowana i bała się myśleć.

- Więc ...? - Gorran spojrzał pytającą.

- Dziecko - powiedział starzec beznamiętnie. - To, czego potrzebujemy, to dziecko.

Myśli, złe, paniczne, przebiły się przez zbudowane w umyśle tamy. Wiła krzyczała:

- Potwór! Jak możesz, przecież...?! Jesteś okrutny!

- Nie. Jestem praktyczny.

- Rozumiem mistrzu - Gorran też miał nietęgą minę. - że to dziecko będzie panować nad całym Sargalem?

- Nic nie pojmujesz, mój młody przyjacielu. - Starzec pokiwał głową z wyraźnym politowaniem - Ono obroni Pilion. Przed niechybnym bankructwem. Z gargulcami nikt nie chce robić interesów - mimo, że mają najtańszą i najlepszą porcelanę w całym Sargalu. Kiedy mnie nie stanie, zamek popadnie w ruinę. Zresztą znacie jego obraz. Chcę zmienić przyszłość.

- Dlaczego w ten sposób? - Wiła oddychała głęboko - Dlaczego moim kosztem?

- Nie wiem. - Wzruszył ramionami starzec. - Ten tu młodzieniec o pomoc mnie prosił. Dwie pieczenie na jednym ogniu... Szkoda mi ciebie, dziecko, ale muszę stać o mój lud.

- O te... o gargulce?

- Powtarzam, że mi ciebie szkoda. Wychowam twoje dziecko z całym szacunkiem i troskliwością. Nie ucierpi przy mnie.

- Jesteś potworem!

- Nie. Jestem... Właśnie, młody Gorranie i ty, dziewczyno. Nie nazywam się Myrrdin. Jestem Ghuzz. Czarnoksiężnik Ghuzz.

To było jak uderzenie młotem w tył głowy. Zamarli oboje - dla Wiły zaskoczenie Gorrana Widliszona było jak dodatkowe wbicie gwoździa w potylicę.

- Młodego Gorrana zdążyłem już poznać. A ty, pani rusałko, zwiesz się...?

- Ki... - przełknęła ślinę. - Wiła. Zwę się Wiła.

 

***

 

- Jak to nie wiedziałeś?! - Chudy młodzieniec z nieco rozmazanymi symbolami księżyca na twarzy tracił pewność siebie z każdym słyszanym słowem. - Nie wiedziałeś, kto jest twoim mistrzem?!

- Nie, to nie tak, to było inaczej.

Spokój, o który tak prosiła, uleciał:

- To jest czarnoksiężnik Ghuzz, znasz jego historię, prawda? Wiesz, co uczynił? Do czego jest zdolny?

- Robiłem to dla ciebie...

- Dla siebie, Gorran, dla siebie!

- Masz rację, ale... To przez te gargulce. Ja... poczułem się ważny. Poczułem, że mogę wszystko. Że mogę ciebie zdobyć. Ja go nie widziałem. To znaczy widziałem... W lustrach. Powiedział mi wszystko. Powiedział, że nauczy mnie magii, że...

- Jesteś durniem Gorran...

- Chciałem ciebie. Dalej chcę ciebie... On powiedział, żebym przyprowadził ukochaną, a on już sprawi...

- To Ghuzz - morderca, bezlitosny, zły!

- Nie wiedziałem, przecież tłumaczę ci! On nie wygląda na Ghuzza!

Przyznała mu w myślach rację. Właściwie to młodzieniec bardziej się z nim kojarzył. Ale to nie było żadne usprawiedliwienie:

- I co teraz? - spytała.

- No...

- Nie myśl o tym nawet! - ryknęła.

- Wiła, on nie jest zły, on chce przecież zrobić coś pożytecznego. Jego cel, motyw...

- Jego motywy mnie nie obchodzą.

- Ja...

- Musimy spróbować się stąd wydostać. Z powrotem.

- Ale jak?

- Trzeba próbować. Myśleć.

Zapadła chwilowa cisza.

- Widziałaś, jak on na ciebie patrzył?

Widziała. To nie było niemiłe wspomnienie. Prawdziwy czarnoksiężnik Ghuzz miał mądre, nawet sympatyczne oczy. Nie było w nich zła. Była wielka tęsknota. Nie wiedziała, za czym.

Drzwi otworzyły się tym razem niemal bezszelestnie. Stanął w nich czarnoksiężnik Ghuzz - ten prawdziwy:

- Wiła, czy zechciałabyś pójść ze mną na przechadzkę? -zapytał.

- Tak - odrzekła. - Oczywiście.

Wyszli.

- Cholera! - zaklął Gorran Widliszon, patrząc na drzwi. Poczuł się oszukany. Poczuł się ... Poczuł zazdrość. Głupia, ale natrętna myśl przebiegła przez jego głowę - że ten starzec osobiście zechce zatroszczyć się o dziecko. A może to nie była wcale taka głupia myśl? - Cholera! - powtórzył.

Drzwi otworzyły się po raz kolejny. To nie był maszkaron. To nie był czarnoksiężnik. Dziewczyna - ale nie Wiła. Też piękna. Elfka.

- Znam cię skądś - wymamrotał zdezorientowany Gorran. - Gdzieś cię już widziałem.

- Garderobiana Bionnasay - szepnęła dziewczyna. - Pospiesz się Gorran. Czas uciekać.

 

***

 

Lustra stały w najwyższej komnacie wieży. Tam zmierzali. Dziwnym trafem udało im się przebiec przez dziedziniec niezauważenie. Drzwi do wieży były otwarte. Elfka prowadziła szybko i pewnie, odsłaniając w biegu długie smukłe nogi.

- Tędy przybyłam. - Pokazała na lustra ustawione w trójkąt. Gorran dyszał ciężko. Byli na ostatnim piętrze wieży.

- I... ufff... co teraz? - spytał Gorran podejrzliwie. - Umiesz czarować, tak?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- Nie umiesz?! No to jak tu przybyłaś?

Miała duże, ciemne oczy i pięknie wycięte czerwone usta. Znów wzruszyła ramionami. Rozłożyła ręce.

- Nie wiem. Ja po prostu dużo myślałam. Byłam tam, no, w ruinach, przy tamtych lustrach. Myślałam.

- O czym myślałaś?!

- O tobie.

Była naprawdę piękną, nieodgadnionego raczej wieku, choć z pewnością dojrzałą już elfką. Miała lśniące czarne włosy i lekką zieloną suknię. Patrzył na nią z przyjemnością. Pięknie się ruszała. To mu coś przypomniało.

- Wiła. Ona...

W jej czarnych oczach zobaczył dezaprobatę. Złość - błyskającą jak pioruny.

- Przecież nie możemy jej tu zostawić - usprawiedliwił się cicho.

- Myśl o powrocie - rozkazała krótko. Miała w sobie majestat typowy dla swojej rasy. A nawet coś więcej. "Dziwne, że jest tylko garderobianą" - pomyślał. A potem pomyślał o powrocie. Coś mu przeszkadzało.

- Posłuchaj, ja...

- Chcesz wrócić? - ucięła, nim zdążył cokolwiek powiedzieć. - To skup się.

- Ale czy to zadziała? - wybuchnął. - Dlaczego w ogóle tu jesteś? Nic nie rozumiem! O czym mam myśleć?

- Myśl o powrocie.

- Nie mam po co wracać. Tu jest moja miłość, tu zostanę.

To nie było rozsądne.

- Tak? I będziesz bezskutecznie próbował rozkochać w sobie tę śmieszną małą rusałkę? Tak jak przez ostatni miesiąc? Życzę powodzenia!

- Ale...

- Chcesz mi jeszcze coś powiedzieć?! - w sarnich oczach błyszczały łzy. - Dobrze, zostań! Wrócę sama.

- Bionnasay - powiedział cicho i chwycił ją za ramię. - Ja wiem dlaczego przybyłaś. Ja... Nie wrócisz sama.

W mgnieniu oka odzyskała kontrolę nad sobą.

- Myśl.

Gdy stali w lustrzanym trójkącie, patrzył na nią z coraz większą przyjemnością. Myślał... Myślał, jak też może wyglądać bez tej zielonej sukienki. Zawstydził się. Pomyślał o powrocie, o scenie, o Rajmondzie Cyferkuferze, o Puk-Puk. O czarnoksiężniku Ghuzzie i Wile. Myśl o Wile wkradała się między inne myśli. Westchnął głęboko.

Wtedy usłyszeli kroki.

- Skup się - szepnęła Bionnasay.

Strach dodał mu ostrości umysłu - nagle całym sercem zapragnął znaleźć się daleko stąd. Zerknął na dziewczynę. Zapragnął znaleźć się gdzieś daleko z nią u boku. To była jasna, prosta i konkretna myśl - ucieczka. Drzwi otworzyły się.

- A tu jest moja pracownia, piękna panno - doszedł do ich uszu głos staruszka.

- Ach tak- W drzwiach stanęła jasnowłosa rusałka w białej sukni. Weszła głębiej. Wtedy ktoś złapał ją za rękę i wciągnął do trójkąta ustawionego z dużych, owalnych zwierciadeł.

- Wiła! - krzyknął Gorran. - Chodź prędko, wracamy do domu!

- Zostaw ją!

- Zostaw mnie Gorran.

- Gorran, to ja cię kocham!

- Wiła, ja cię kocham!

Wtedy otworzyły się wszystkie okna i na zewnątrz wypłynął przez nie oślepiający blask. Połowa sprzętów stojących w pracowni czarnoksiężnika Ghuzza rozbiła się, druga połowa rozsypała się po podłodze bez szwanku. Powiał wiatr, a wraz z nim jakaś tajemnicza energia przefrunęła przez komnatę. Staruszek otworzył zamknięte wcześniej w obronnym odruchu drzwi. Pracownia przedstawiała widok, jakby przeszło przez nią tornado.

- Jak ty komu, tako i on tobie - odezwał się czarnoksiężnik Ghuzz sentencjonalnie. - Miłość ma wielką siłę zaiste. A ja w niej nijakiej ekspiriencji nie posiadam.

W komnacie nie było nikogo. Cała trójka znikła. Ghuzz pokiwał smutno głową.

- Kłopot jest taki, że się z moim ostatnim przedmówcą niechybnie zgadzam.

 

***

 

Lucien dał znak, że jest gotowy. Zagrały bębny, zapłonęły pochodnie. Rajmond Cyferkufer dał się w końcu namówić na powtórzenie spektaklu. Prawdę mówiąc, nigdy by się na to nie zgodził, ale został zmuszony. Podobno dziś wieczorem na widowni roiło się od koronowanych głów, to właśnie dla nich miało być zagrane najkrótsze i najgłośniejsze przedstawienie w historii Sargalu. Zjechali odwieczni wrogowie - książęta Garbar i Smogor z sąsiadujących księstw Orlamu i Moreny, król Munro Ćwiek z pagórkowatej Irgi w widłach Muli i Karandasza, a nawet podróżujący po Sargalu król Dalebor z odległego Yandu. Nie liczono pomniejszych wielmożów, plemiennych kacyków ani miejskich dostojników.

Rajmond Cyferkufer gryzł swój cylinder i szczypał kamiennego gargulca w onyksową gładź. Nie było żadnej reakcji.

- Malutki, kici kici, cip cip, cholerka, rusz tyłeczek i zrób taki numerek jak ostatnio - szeptał maszkaronowi w spiczaste ucho. Ten uśmiechał się tylko, szczerząc ostre zęby.

Tak naprawdę reżyser nie wierzył, że uda mu się powtórzyć bezprecedensowy sukces premiery "Mroku miłości". Co prawda zatrudnił znaną parę aktorską, miał całe trzy dni na próby (co w przypadku pięciominutowego przedstawienia było aż nadto). Miał bębny, pochodnie, ruiny Pilionu, ba, miał nawet wszystkie gargulce (liczył, o pomyłce nie było mowy). Ale nie miał nadziei na sukces. Ekipa widziała markotną minę reżysera.

- Nie martw się mistrzu. - Poklepał go po plecach krasnolud Arnulf. - Wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Będzie dobrze.

- Dobrze? Ja nie chcę żeby było dobrze! - Wybuchnął hobbit. - Ma być genialnie! Bombeczkowo! Wystrzałowo! To ma pozostać w pamięci!

- Pozostanie mistrzu.

- Jeśli uda ci się obudzić gargulce, to pozostanie. - Cyferkufer nerwowo trzasnął czarną rzeźbę cylindrem i poszedł za kulisy.

Krasnolud podrapał się w głowę i spróbował uszczypnąć maszkarona w policzek.

- Kufajka! - zaklął siarczyście. Złamał paznokieć.

Ciągle grały bębny. Widzowie w milczeniu siadali na swoich miejscach. Z przekazów wiedzieli mniej więcej czego się spodziewać, więc nie chcieli zostać zaskoczeni jakimś nagłym wybuchem efektów specjalnych. Milczenie aż kłuło w uszy. Towarzyszyło przejściu szpaleru statystów i wbijaniu wokół sceny zapalonych pochodni. Trwało, gdy na scenę wyszedł potężny mężczyzna z długą jasną brodą, odziany w czarną pelerynę.

- Przyprowadzić Wiłę! - ryknął, stanąwszy w pentagramie ustawionym z owalnych, obrośniętych pajęczyną luster.

Publiczność wstrzymała oddech, porażona potęgą głosu czarnoksiężnika Ghuzza.

- Ten Ollof Gargantar jest niezły - szepnął za kulisami scenograf Arnulf. - Ludzie wpatrują się w niego jak w obrazek.

- Bo nikt go wcześniej nie widział - burknął Rajmon Cyferkufer. - Zwykle grywał w masce. A był popularny. Najczęściej grywał gladiatorów - w masce, ale na golasa.

- Warunki ma - ocenił krasnolud. - Może uniesie nam spektakl?

Za kulisy wpadł elf Lucien.

- Porażka. On nie wie co robić z twarzą. Gra, jakby miał maskę. Uwagi żadnej na mimikę nie zwraca.

- No to klapka - westchnął Cyferkufer. - Całe szczęście, że kuferki mam już spakowane.

Dobiegł ich wybuch śmiechu. Hobbit ukrył twarz w śniadych dłoniach.

- Wykończysz się mistrzu przez tę sztukę - pokiwał głową Lucien. - Ale taki już los wielkich artystów.

- Niech mnie demony porwą, jeślibym ulec miała! - dobiegło ich ze sceny. To była ostatnia kwestia w przedstawieniu. Teraz miały zgasnąć pochodnie i miało się rozpętać piekło. Namiastka tego, co na premierze.

Rozpętało się piekło. Z trzaskiem wzmocnionym przez akustyczne ściany pękły wszystkie zwierciadła, zgasły pochodnie. Przez scenę przetoczył się strumień powietrza. Potem coś zajaśniało, ukazując nagle zupełnie zniszczoną dekorację sceny. Potem znowu zgasło. Zapanowała ciemność. Rozległy się brawa.

- Ochłapiki - jęczał Rajmond Cyferkufer. - Czas uciekać.

- Ty zaplanowałeś ten wybuch? - spytał zdziwiony Arnulf, patrząc na Luciena.

- Nie, myślałem, że to ty. Wszystkie dekoracje poszły w drzazgi.

- Właśnie dlatego pytam, czy to ty. Ktoś mi za to musi zapłacić.

Brawa wygasły dość szybko. Na widowni rozległy się chrząknięcia zniecierpliwienia.

- Światło! - krzyknął ktoś.

- Klapka, dno, wodorościki - mruczał do siebie reżyser. - Koniec.

- Idź zapalić żagiewkę albo dwie. - Arnulf podał Lucienowi pochodnie. - Przyjmijmy to jak mężczyźni.

Na znak dany przez Luciena statyści zapalili nowy zestaw pochodni. Scena oblała się światłem. Widok był zaskakujący.

- To jeszcze nie koniec! - krzyknęła drobna blondynka w białej sukni i ze sfatygowanym wiankiem na głowie. W jej oczach płonął ogień.

- To dla twojego dobra Wiła! - odrzekł wysoki, chudy młodzieniec w stroju identycznym, jaki nosił czarnoksiężnik Ghuzz.

Publiczność zamarła zdziwiona. Cóż to za nową rewelację szykował Cyferkufer? Niektórzy rozpoznali aktorów z poprzedniej wersji "Mroku miłości". Tylko ta czarnowłosa elfka nie pasowała do żadnego zestawu.

- Ostatni raz wtrąciłeś się do mojego życia Gorran! - Tyle pasji było w głosie rusałki, że publiczność zareagowała spontanicznymi oklaskami.

- Co wy tu robicie? - Potężny mężczyzna w stroju bliźniaczo podobnym do płaszcza Gorrana Widliszona wykorzystał chwilę wytchnienia dla aktorów.

- Właśnie. - Poparła go blondynka z bardzo dużym biustem i ułatwiającym wgląd weń potężnym dekoltem w białej sukni. - Przecież to my tu gramy główne role. My jesteśmy Wiła i Ghuzz. Znaczy ich gramy.

Gorran, czarnowłosa elfka i jasnowłosa rusałka spojrzeli na nich z wyraźnym niezrozumieniem.

- Chodź Pamela! - zacisnął wargi wielki brodacz. - Bo nam jeszcze ci amatorzy recenzję zepsują. W gazetach i tak będzie o nas.

Wyszli.

- Z głosu to mógł być Ollof Gargantar - stwierdził cicho Gorran Widliszon.

- A co to kogo obchodzi?! - krzyknęła rusałka. - Gorran, przez ciebie wszystko się wali!

- Gorran, wróciliśmy - milcząca do tej pory Bionnasay pojęła sytuację. - Jesteśmy u swoich, w swoich czasach, udało się!

- Co? - Wiła otworzyła szeroko oczy. - Niech to... Niech to demony porwą!

Kolejny wybuch miał kształt ognistego kręgu. Nie zgasił pochodni, nie wzbudził wiatru ani nie rozwalił scenografii. Po prostu pojawił się nad sceną i znikł. Brawa świadczyły, że się podobał.

- To nie ma sensu - rzuciła elfka. - Zejdźmy z tej sceny i porozmawiajmy gdzieś spokojnie.

- Nikt bez mojej dyspensy z tejże sceny nie zejdzie - odezwał się jakiś głos.

 Wokół amfiteatru dał się słyszeć głośny chichot.

 

***

 

- Zupełnie tracimy kontrolkę. - Załamanie Rajmonda Cyferkufera było kilkadziesiąt razy większe niż jego wzrost. Jego słynny cylinder był już mocno nadgryziony.

- Mistrzu, ludzie słuchają - Arnulf wyglądał zza kulis.

- To już nie jest sztuka. To jakiś przypadeczek!

- Mistrzu, tam się coś ruszyło!

- Przepraszam, panie Cyferkufer .- Olbrzym z brodą był ze trzy razy wyższy niż niziołek - Kiedy dostaniemy nasze gaże?

Hobbit spojrzał na niego i na stojącą obok kobietę. Pożałował, że nie jest wyższy i nie może oglądać tego dekoltu z góry. Ale jako daszek też mu się podobał.

- Idźcie do księgowego - burknął.

- Miftszu - Krasnolud Arnulf miał kawałek kurtyny w ustach. - farfulce sze obusiły! Farfulce!

- Co znowu?

- Tfu! Gargulce, mistrzu!

- ...?!

 

***

 

- Ghuzz! - krzyknęła Wiła. W jej głosie była radość, zdziwienie i jeszcze odrobina radości i zdziwienia - Jak się tu dostałeś? Przecież lustra się stłukły...?

- Lustra? - zdziwił się stary, niski, łysawy mężczyzna z brzuszkiem - Nie lza zwierciadeł do przenosin. Wola jeno wystarczy. I jeszcze coś, coś ważnego wielce.

Rozejrzał się dookoła. Przez tłum przeciskały się gargulce, starając się dopchać do staruszka. Po chwili kłębiły się u jego stóp, ciesząc się jak psy z powrotu pana. Elfka Bionnasay przytuliła się do Gorrana Widliszona. Wiła stała niezdecydowana.

- No już, spokojnie, leżeć, brat wasz wrócił, ale radować się później poczniemy. - Ghuzz odpędził maszkarony i zbliżył się do Wiły.

Na widowni było cicho jak makiem zasiał.

- Przyszedłem do ciebie - powiedział Ghuzz. - Rzec ci pragnę, iże cię miłuję. To jeno.

- Jestem Wiła - szepnęła rusałka. Echo odbiło się od ścian.

- Wiem. Zostać pragnę.

- Zostań. - Chwyciła go za rękę. Spojrzała mu w oczy. Miał mądre, dobre oczy.

Gorran objął Bionnasay. Na widowni dały się słyszeć szlochania i pociąganie nosem. Ludzie czekali na pointę. Starzec zwrócił się ku przyczajonym gargulcom:

- Zostaję, dzieci moje.

- Zostaje, zostaje! - zaśpiewały świszczącymi głosami maszkarony i rzuciły się w dziki taniec, skacząc po całej scenie i wymachując szponiastymi łapami.

Rajmond Cyferkufer nie wytrzymał. Wybiegł na scenę, machnął rękami i ryknął:

- Grajcie!

Muzycy z niebywałym refleksem podchwycili temat i rytm bębnów wmieszał się w opętańcze pląsy onyksowych stworów.

- Dziękujemy! - wrzasnął hobbit. - To już koniec! Ukłońcie się - szepnął do obejmujących się par. - Ukłońcie się głęboko. Kufajeczka, jak ja nie lubię takich ckliwych historyjek. Ale inni je lubią. I to chwyta.

Powoli zeszli ze sceny żegnani rzęsistymi brawami. Brawa trwały jeszcze długo - w międzyczasie publiczność wstała. W końcu wszystko umilkło. Nadszedł wieczór. Reżyser Rajmond Cyferkufer zamknął się w swoim wozie i nie chciał z nikim rozmawiać. Księżyc spoglądał na ruiny zamku Pilion i uśmiechał się półgębkiem. Żałował, że nie był tej nocy w pełni. Ta historia była tego warta.

 

***

 

"Trzech Ghuzzów, dwie Wiły, czyli "Mrok miłości" awangardowo" - Sigismond Drapichrust, Głos Sargalu, czwarty dzień miesiąca Togmhios.

 

Rajmond Cyferkufer ciągle zaskakuye! Skoro myśleliście, iże monumentalizm ekspresyjno - minimalistyczny to naywiększe osiągnięcie hobbickiego reżysera, w błędzie wielkim się znaydowaliście. Oto ten naygłośniejszy teatralny twórca w Sargalu (zaiste taki tytuł ode dnia dzisiejszego nosić powinien) pokazał, iże słowo ostatnie przed nim jeszcze. Wczorayszy spektakl to była rewolucya. Przebóg!

"Mrok miłości" w swojej poprzedniej wersyi wzbogacon został o sceny bardzo abstrakcyjne - zdawać by się mogło, nielogiczne elementy splatały się były w sensowną całość. Co dziwne, w sztuce poyawiło się było aż trzech (!) czarnoksiężników Ghuzzów i dwie Wiły, co miast zepsuć całość, jeszcze oną scaliło było. Romantyczne wstawki w połączenyu z feeryą efektów specyalnych wywarły były impresyję piorunuyącą. Widownya płakała była, kiedy stary Ghuzz oświadczał się był młodey Wile. Caukowite odeyście ode pierwowzoru, wplecione wątki współczesne - yak mówi sam reżyser "maystersztyczek".

Jest pan nieobliczalny, mistrzu Cyferkufer. Czego możemy się jeszcze po panu spodziewać? Tysiąc mamutów na scenie? Wierę, skłonny byłby pan zaryzykować taki monument, a na wety recytowanye miłosnych sonetów Konstata Gaucza z grzbyetu preryowej gyrafy. I o zakład idę, porwye pan publiczność.

Czekamy na coś nowego. W imienyu widzów, proszę jak nayszybciey.

 

Rajmond Cyferkufer odłożył gazetę. Zasępił się. Drugi sukces, doskonałe opinie krytyki i widzów zawdzięczał jakiemuś nieprawdopodobnemu zbiegowi okoliczności. Własna praca? Nie miała żadnego znaczenia, równie dobrze mógł spędzić cały ten czas na łowieniu ryb. A sztuka i tak potoczyłaby się swoim torem, okazując się największym artystycznym wydarzeniem od czasu poprzedniej.

Pomyślał o gargulcach. Teraz, kiedy pojawił się ten żwawy staruszek, maszkarony były wyjątkowo ożywione. W ogóle były ożywione. Staruszek, ten Ghuzz, miał je na swoje posługi. Ghuzz... Czy to naprawdę był ten zły czarnoksiężnik z przeszłości? Mówił nieco dziwnym językiem. Ale przecież legenda opisywała go jako największego łotra między szubrawcami. Sięgnął na półkę po oprawiony w skórę manuskrypt. Otworzył na chybił trafił. Po chwili zamknął. W życiu denerwowały go różne rzeczy - a jedną z nich był styl słowa pisanego. Nie zmienił się od kilkuset lat. Między innymi dlatego zajął się teatrem - przekaz ustny był o wiele bardziej naturalny niż literatura. Aby pisać, trzeba było nauczyć się robić starodawne błędy ortograficzne. To nie było łatwe.

"A może napiszę książkę?" - pomyślał - "Normalnie i bezbłędnie? To jest jakiś pomysł." Pogrążył się w zadumie.

Ktoś zapukał do drzwi. Jakiś nieznajomy krasnolud. W ręku nerwowo międlił kaptur:

- Mistrzu, ja mam taką prośbę... u nas, znaczy w zakładzie, znaczy w kopalni, znaczy sztukę jakowąś zagrać... Dyrektor mnie posłał.... Znaczy, żeby sztuka, a nie tylko piwo.... Dobrze zapłacimy....

Cyferkufer uśmiechnął się kwaśno.

- A gdzie ta wasza kopalnia?

- Blisko, tu w górach, w górnym biegu Wielkiej Rzeki Mlecznej. My zawieziemy i trupę całą, jakże nie, też. Dwa, może trzy dni drogi.

- Bo ja wiem...?

- Mistrzu, grosza nie poskąpim! Nam, mnie bardzo zależy. Ja już z Arnulfem tak wstępnie... i on bardzo chętnie, a reszta, to już....

- Jutro dam odpowiedź. Z trupą porozmawiać muszę i odpowiem. Zgoda?

- Oczywiście mistrzu. Jutro o tej porze na mistrza czekać będę. - Krasnolud ukłonił się niezgrabnie i wyszedł.

"No cóż" - pomyślał niziołek - "Obaczym".

Posiedział jeszcze chwilę i poszedł porozmawiać z tym staruszkiem o miłym spojrzeniu, który postanowił zamieszkać w ruinach Pilionu. Z Ghuzzem.

 

***

 

- Czary? Czarami dobrej porcelany nie zrobisz. - Ghuzz uśmiechał się dobrodusznie. - Do tego potrzebny jest dobry piec. Glina zacna. Dobrze wyważone koła garncarskie. Niedługo wszystko to zdobędziemy. Wprzódy jeno do mieszkania izbę jakowąś przysposobić trzeba. Jest zaiste co dziełać. Ale sił nam, jak mniemam nie zbraknie.

- Nie. - Wiła patrzyła na staruszka roziskrzonym wzrokiem. - Jeśli tobie nie zbraknie, to i mi nie ma prawa.

- Ja jestem czarodziejem, eliksiry mogę uwarzyć...

- Lubczyk? - Zmrużyła zalotnie oczy.

- Lubczyku nie uwarzysz - powiedział poważnie. - Niejeden recepturę odkryć próbował. Dalibóg, pyry w złoto łatwiej zamienić.

- Jakże to - takie czary znacie, a maszkaronom garnki lepić pomagacie. Po co, przecież one mogłyby żyć, jak żyją.

- One muszą radę sobie dawać, akceptacyję u ludów znaleźć. Bo inaczej los je marny czeka.

Stanęli przy bramie, obserwując gargulce zwijające się przy znoszeniu kamieni spod wzgórza. Były niezmordowane.

- Opowiesz mi prawdziwą historię czarnoksiężnika Ghuzza? - zapytała nagle.

- Opowiem.

Jeden z gargulców zbliżył się do nich po cichu.

- Mistrzu - zameldował. - Ktoś ku nam zmierza.

Ghuzz ocienił oczy dłonią.

- Twój były pryncypał. Jak mu było...? Cyferblat...?

- Cyferkufer, Ghuzzku.

- A tak.... Swoją drogą miła bardzo persona. Tylko nerwowa.

 

***

 

Gorran Widliszon był zdenerwowany. Nie był debiutantem, to prawda, a i publiczność w kopalni diamentów w Ćmaku na skraju Gór Smoczych nie była zbyt wymagająca. Wyjrzał przez kurtynę - tak jak się spodziewał, na drewnianych ławach siedziały same niemal umorusane niezmywalnym już diamentowym pyłem brodate krasnoludy, kilka górskich trolli, paru ludzi i parę elfów. Było też kilkanaście kobiet. Ich bał się najbardziej.

- Zdenerwowany? - Bionnasay podrapała go delikatnie po plecach.

- No wiesz, żadnych prób, to niepodobne do Cyferkufera.

- Bo to nowiutka koncepcja sztuki. - Hobbit jak zwykle podkradł się bezszelestnie i zaskoczył aktora. Ten, napięty jak kłębek nerwów, o mało się nie przewrócił.

- A mistrz znowu to samo! - żachnął się - A jak ja się zbłaźnię przed tymi morusami?

- Eee tam...

- Mistrzu, musimy to tak zagrać?

- Za późno na wycofanie się. Bionnasay, idź złotko i zapowiedz naszą gwiazdkę. Zobaczycie, że to będzie kolejny sukcesik. "Kamień filozoficzny" zrobi furorkę w całym Sargalu.

Gorran skrzywił się, wziął nóż i wyszedł na scenę. Ukłonił się dwornie i zaczął obierać przygotowaną tam stertę ziemniaków. Trwało to długo, bo nie miał wprawy. Po pół godzinie dostał gromkie brawa. Potem odegrał zamianę kartofli w złoto. Dla niego było to o wiele łatwiejsze niż tak przyziemna czynność, jak obieranie. Później było przesłanie - czyli pantomimiczna "przeklęta żądza złota". A potem na zaimprowizowaną w kopalnianej świetlicy scenę wbiegł tuzin gargulców i zaczął tańczyć. Nareszcie. Na to czekano - i przyjęto to z wyraźną ulgą.

Dostali owację na stojąco. Cała załoga patrzyła na elegancko odzianego pomocnika dyrektora. Wydawało się, że kiedy on przestał klaskać, przestali wszyscy. Recenzje mieli świetne. Żaden z krytyków nie chciał się zbłaźnić twierdząc, że nie rozumie, dlaczego przez prawie godzinę główny bohater obiera ziemniaki. Cyferkufer miał rację: "Kamień filozoficzny" zrobił furorę w Sargalu. Dopiero po kilku latach przyznał, że pomysł zaczerpnął od znajomego czarnoksiężnika. Gargulce też od niego pożyczył.

 

***

 

- Zaburzyłeś przyszłość, zmieniając przeszłość - powiedziała Wiła sadowiąc się w odbudowanej komnacie na poduszce przy kominku.

- Nic nie zaburzyłem - odparł Ghuzz, sięgając do koszyka z owocami. - Wszystko jest tak, jako i być miało.

- Ale legenda w Wile i tobie, ta historia z wybiciem rusałek... Przecież musi być w tym ziarno prawdy?

- Jest. - Jabłko było soczyste. - To wszystko się wydarzyło. O mały włos dokładnie tak by było, jak mówi legenda.

- Jak to?

- Wierzysz w to, acz wierzyć nie pragniesz...

- Co jest prawdą? A co nie?

- Jedno na pewno. Że kochałem Wiłę. Ciebie. Ciągle cię kocham. Nigdy - i musisz mi uwierzyć, nigdy nie przestanę. Z dawna wiedziałem, że lud mój opuszczę, tak było napisane. Tak i opuściłem - ale tu i teraz jestem, i gargulce moje też. Tak jak mówi legenda. Ale najważniejsze jest znalezienie opiekuna dla mojego ludu. To... nasza tradycja.

- Nasza?

- Od dawna tak robiliśmy. Przecież znasz legendę.

- A to zło, o którym mówi?

- Wszystko wyszło od Gorrana, to on był zły. I, przeze przenoszenie się w czasie, jakby to rzec - koło się obróciło - teraźniejszość stała się przeszłością, a przeszłość przyszłością. Kiedyś już wiadomo było, iże dziewoja piękna przybędzie do Pilionu, po czym zamek podupadnie...

- Taka właśnie kara miała w legendzie Ghuzza spotkać - że stracić miał wszystko, za to że rękę na rusałkę podniósł.

- No i straciłem wszystko - na długie lata. Ale i zyskałem. Tak jak być miało - tak i jest. Lud mój pode opieką dobrą teraz. Myślałem, że opiekę tę zapewni mi młody Gorran. Myliłem się.

- A co z tą krzywdą rusałki?

Ghuzz podniósł na nią uśmiechnięte oczy.

- Gorran. To on miał cię skrzywdzić. To on był Ghuzzem z legendy, to jego widziano w czarnoksięskim przebraniu. To o nim mówiono, że Wiłę do uległości szantażem chciał przymusić. Przecież chciał. Krąg, pojmujesz? Ta legenda jest o nim.

Sięgnęła po jabłko. Miała drżące ręce.

- To niezbyt miłe wspomnienie.

Pogłaskał ją.

- Wiem.

- Wiesz dużo więcej.

- Wiem. Legenda była mi znana już dawno. To była przepowiednia. Nie wierzyłem w nią. Uwierzyłem, kiedym ciebie zobaczył.

- Było coś jeszcze w tej przepowiedni.

- Wszystko to prawda.

- A... zakończenie?

- Zakończenie też.

- Czy to znaczy, że Gorran...?

- Nie - spojrzał jej prosto w oczy - Ghuzz to ja. Nasze losy w legendzie onej się zmieszały. Ghuzz niestety to ja.

- A... Kiedy to się stanie?

- Kiedy lud mój będzie miał zapewnioną opiekę. Już ci mówiłem.

 

***

 

"Największy reżyser w historii Sargalu. Mag sceny. Książę teatru. Imperator dramatu. Bzdury, bzdury, bzdury" - Rajmond Cyferkufer popijał Ponuropuszczańską Żywicę i przeglądał recenzje swoich przedstawień - "Obieranie kartofelków nazywają odzieraniem mitu ze skorupki nadinterpretacji. Idioci. Ale to przecież oni mi płacą. A to wszystko to kartofelki i banda bardzo widowiskowo skaczących gargulców. To jest sztuka imperatora sargalskiego dramatu".

"Kamień filozoficzny" sprzedawał się rewelacyjnie. Niedługo mieli wystąpić na wykopkach w pobliżu Studzianek Preriowych w Orlamie. Mieli zapewnioną nieograniczoną ilość rekwizytów. "To dobrze" - pomyślał hobbit - "Bo nasz Gorranek coraz większej wprawy we władaniu nożem nabiera. Za szybko by się mogło skończyć." Łyknął jeszcze Ponuropuszczańskiej. Jutro mieli jeszcze występ w Bul-Bul. Kariera toczyła się dobrym torem. Hobbit miał pomysł na nowe przedstawienie. Miało się nazywać "Makbet" i przez większość czasu pokazywać trzy wiedźmy próbujące sterować pewnym śmiertelnikiem. Głównym środkiem przymusu miały być oczywiście gargulce. Nie wiedział, skąd wpadł mu do głowy tytuł. "To chyba oznaka geniuszu" - pomyślał.

 

***

 

Gorran Widliszon leżał u boku czarnowłosej elfki i był szczęśliwy.

- Wiesz co, Bionnasay? - powiedział.

- ...?

- Wydaje mi się, że kiedy przyszłaś po mnie... No wiesz, wtedy, to uratowałaś mnie przed czymś bardzo złym. Takie mam dziwne uczucie.

- Uratowałam cię przed tobą samym, głuptasie. - Złapała go za nos i pocałowała. Była mądra. Elfy są zwykle dużo mądrzejsze niż ludzie.

 

***

 

Wyjrzał przez okno. Księżyc od paru tygodni był w pełni. Pewnie też czekał na tę noc. Usiadł na parapecie i zamyślił się. Odwlekał ten moment, jak tylko mógł najdłużej. Ale bardziej już nie mógł. To musiało stać się dziś.

Obudziła się nagle, wyczuwając jego brak. Często tak robiła. Spostrzegła jego postać w poświacie księżyca.

- To dziś? - spytała.

- Tak. Żegnaj. Mój lud da sobie radę. Już czas.

- Czy to musi tak być?

- Tak było zawsze. Wiesz, że zawsze będę...

- Wiem.

- Będę blisko. Razem z nimi. Razem z nim. Bo mój lud będzie miał obrońcę.

- Nic już nie mów. - Objęła go i mocno i przytuliła.

Z jej objęć wyszedł smoliście czarny onyksowy gargulec. Był łysy, z brzuszkiem, miał dobre oczy i  uśmiechał się dobrodusznie.

 

Luty 2002



Koniec




Spis treści
Wstępniak
Celem wyjaśnienia
Wywiad numeru
Bookiet
Recenzje
Zakużona Planeta
Galeria
Stopka
Tomasz Pacyński
A.Mason
Adam Cebula (1)
Adam Cebula (2)
Anna Brzezińska
Tomasz Pacyński
Tomasz Duszyński
Piotr Lenczowski
Konrad Bańkowski
Grzegorz Żak
KRÓTKIE PORTKI
Elizabeth Moon
H.P.Lovecraft
 

Poprzednia 27 Następna