strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Andriej Łazarczuk
Początek Poprzednia strona 32 Następna Ostatnia

Inne niebo (2)

 

 

Rok 1961. Zbych

 

31 sierpnia. Godzina 10.45

Okolice stacji Szatiłowo

 

 

- Żołnierze! - pułkownik nie podnosił głosu, ale słyszeliśmy go wspaniale. - Zwracam się do was tak, chociaż wiem, że wszyscy nadal uważacie siebie za spokojnych obywateli, którzy przypadkowo znaleźli się na linii ognia. Ale to nie tak. Teraz jesteście właśnie żołnierzami i to wyszkolonymi. Takim przygotowaniem, jak wasze, nie dysponują liczne armie regularne. Z czymś takim śmiało można iść do bitwy. A bój czeka nas niezwykle okrutny. Ci, co zajęli bazę, dopiero co oświadczyli: pierwsza rakieta zostanie wystrzelona w kierunku Tokio dokładnie o dwudziestej drugiej. W Japonii rozpoczęto ewakuację mieszkańców miast. Ich flota wyszła w morze, bombowce patrolują nasze granice. Nie ma wątpliwości, że dokonają nalotu. Co będą zrzucać i gdzie spadną bomby... to nieważne - bo bomby spadną na naszą ziemię. Co z tego wyniknie, nie muszę tłumaczyć. Amerykańska flota została postawiona w stan gotowości. Wielka wojna może się zacząć z powodu gwałtownego ruchu jakiegoś nerwowego kaprala. Jak nam ta wojna jest potrzebna, sami wiecie. Głównodowodzący rozkazał mi zrobić wszystko, by nie dopuścić do takiego końca. A możemy zrobić tylko jedną rzecz: odzyskać bazę. Nie możemy liczyć na wsparcie: kadrowy pułk przybędzie nie wcześniej niż po zapadnięciu zmroku. Został wysadzony w powietrze most na stacji Kolamba... - Zamilkł na chwilę, pozwalając nam przemyśleć swoje słowa. - Nie możemy też liczyć na wsparcie lotnicze. Dlaczego - nie muszę objaśniać. Jedyne, co mamy, to poza naszym pułkiem - pięć ćwiczebnych czołgów i dwie kompanie saperów budujących poligon czołgowy pod stacją Tichaja. Teraz to wszystko przesuwane jest na rubież ataku. Atak przewidziano na jedenastą trzydzieści. Dowódcy pododdziałów - pobrać mapy. Z każdego plutonu wybrać po dwóch najlepszych strzelców w charakterze snajperów. Broń została dowieziona, pobrać natychmiast. Ci, co przechodzili szkolenie jako obsługa karabinów maszynowych - krok przed szereg - wystąp! Szkoleni w obsłudze moździerzy - trzy kroki przed szereg - wystąp. Dobrze. Kaemiści - w p-r-rawo! moździerzyści - w lewo! naprz! marsz! Porucznik Lisicyn - przejąć dowodzenie nad moździerzami. Porucznik Chisimindinow, przejąć dowodzenie nad kaemistami. Pobrać broń. Jegrzy! Rozkaz: wysunąć się na rubież ataku zgodnie z planem i atakować bazę na sygnał "zielona rakieta". Nie będzie rozkazu wycofania się. Zabraniam zatrzymywać się celem okazania pomocy rannym. Dowódcy pododdziałów: podzielić jednostki na bojowe drużyny po trzech - czterech żołnierzy, wyznaczyć dowódców. Dowódcy drużyn zbierają się na instruktaż za pięć minut przy wozie sztabowym. Wykonać.

Kosiczka szybko przeszedł się wzdłuż szeregu.

- Wrangel, Walinecki, Denisow, Porotow. Dowódca - Walinecki...

 

Kriwołapow pojawił się niespodziewanie. Goriełow zauważył go sekundę po mnie. No tak: pewnie zmieniłem się na twarzy...

Plamiasta kurtka porucznika zrobiła się czarna, lewego rękawa nie miał w ogóle, a sama ręka przypominała zwęgloną szynkę z wiszącymi purpurowymi kłakami. Dokładnie tak samo lśniła lewa połowa twarzy, jak wyglansowany but.

- Panie kapitanie...

- Jesteście ranni, poruczniku. Lekarza, szybko.

Ktoś rzucił się po lekarza.

- Tak jest, panie kapitanie. Ranny. Kursant Azdaszew zabity. Na strzępy. Fugasowy miotacz ognia. Zatkali wyłom. Nie do przejścia. Bez artylerii - nie da rady. Rozmawiają po rosyjsku, słyszałem na własne uszy...

Nagle runął na ziemię jak kłoda, nikt nawet nie zdążył go podtrzymać.

Już dobiegał lekarz, za nim para sanitariuszy ze złożonymi noszami.

- Uwaga - powiedział Goriełow do nas, wstał znowu i założył ręce za plecy. - Kontynuuję instruktaż. Po pokonaniu pasa zasieków...

Dookoła unosił się zapach palonego mięsa.

 

 

31 sierpnia. Godzina 11.30

W tym samym miejscu

 

- Mimo to nie mogę uwierzyć - mamrotał Porotow, wpatrując się we mnie swymi wąskimi, dziwnie błyszczącymi nieruchomymi oczami. - Nie mogę, Zbych. A ty możesz? Pewnie też nie możesz. Ktoś zaraz przyjdzie i zbudzi...

Leżeliśmy w wysokiej trawie na skraju pasma zaoranej ziemi. Pięćdziesiąt metrów przed nami słupy z kolczatką, potem - betonowy mur z kolczatką na szczycie, a potem... potem... Bóg wie, co? W ręku trzymaliśmy erpezety, rusznice przeciwzagrodzeniowe, niepoważnie lekkie pukawki, przypominające harpuny do podwodnych polowań, nieco tylko grubsze. Z prawej i z lewej leżeli tacy sami chłopcy jak my, z podobnymi erpezetami - czekaliśmy na zieloną rakietę.

- Widzi Bóg, Zbych, że nas tu kiwają... zaraz przyjdzie pułkownik i powie...

- Zamilcz, dobra?

- Tak, już... się zamykam. Nie denerwuj się tak, Zbych, przecież to nic strasznego... jak dobrze pomyśleć, to...

P-ffff! Rakieta przeleciała wolno nad naszymi głowami, nieco kiwając na boki wspaniałą komecią kitą i eksplodowała niczym jaskrawa czteroporomienna gwiazda. Gdzieś w oddali rozległo się kilka strzałów.

- Wal - powiedziałem i sam podniosłem erpezet, celując mniej więcej w krawędź muru. Nacisnąłem spust.

Erpezet nie hałasuje specjalnie. Mniej więcej jak rakietnica. Właściwie jest to rodzaj rakietnicy, tyle że ma sporo podwieszanego wyposażenia. Żółta iskierka wyskoczyła z lufy i skoczyła przede mnie płynnym łukiem, wlokąc za sobą cienką srebrzystą nić. Dziesiątki takich nici wzleciały nad drutami, opadły na nie - i jednocześnie eksplodowały białym, z lekka zielonkawym płomieniem. Termit. Dwie sekundy, trzy... Koniec.

Zasieki przestały istnieć. Stały słupy, w kilku miejscach zwisały z nich rozżarzone strzępy... Druty odcięte dokładnie - jakby wieloma wielkimi nożami.

- Zatkaj uszy - powiedziałem.

I sam wsunąłem dłonie pod hełm.

Ledwo zdążyłem.

Ścieżki przeciwminowe zostały rozwinięte pięć minut temu. To takie szerokie drabiny sznurowe z czarnymi, podobnymi do ebonitu szczeblami. Leżały w poprzek całego zaoranego pasa, niemal sięgając zasieków.

Ktoś na szczęście pomyślał i nie zostały wysadzone wszystkie jednocześnie, a po kolei. Obawiam się, że gdyby walnęły razem...

I tak nas podrzuciło na ziemi, a potem w nią wdusiło - mocno i dokładnie. Długo nie istniało nic, poza mrokiem w całym ciele - i snopem krótkotrwałych niebieskich iskier przed oczami. Potem nagle zaczęło nas skręcać, jak skręca ścierpniętą kończynę, kiedy wraca do normy...

Powstań! Powstań!

Wstaję.

Wolno...

Wokół czarno. Wybuchy nad ścianą. Posępne wycie gdzieś z tyłu.

Jak smykiem po miedzianym kotle.

I od razu długa seria za plecami. Powietrze rozpryskuje się na strzępy. Pryskają kawałki muru. To bieriozin, straszna maszyna, nie nadaremnie od wojny niemal bez zmian. Tyle że rozpowszechniła się na cały świat.

Naprzód. Widzę okrągłe plecy Kosiczki. Przeturlał się, zaległ, pełznie, podrywa się...

Naprzód. Naprzód.

Kosiczka jest obok. Leżę w błocie. Nad głową wizg niewidzialnych pił.

Kaem zagłusza inne odgłosy.

Wstać. Biegiem. Na czworakach, ale biegiem.

Dziury w ścianie.

Kolce wbijają się w brzucho. Olewam. Połowa drogi za nami, połowa, prawda?

Uderzenie w hełm. Leżę na ziemi. Podrywam się na czworaka. Pewnie na chwilę odpadłem, bo Kosiczka jest przede mną, i nie tylko on, widzę jeszcze czyjś tyłek...

Zupełnie bezgłośnie człowiek wzlatuje w powietrze - w obłoku szarawego dymu - i rozrywa się na części. Dzieje się to rzeczowo i prosto. Przed moją twarzą goły tors i ręka - zagarnia ziemię, zagarnia... A ja - zupełnie spokojny - podrywam się, obiegam zwłoki i ponownie się kładę. Mur - już tu jest, rzut beretem.

Seria z kaemu czesze szczyt muru. Lecą kawałki betonu i kruszą się słupki z resztkami drutu. Ktoś w czerni pojawia się na mgnienie oka nad murem, wygina się i znika.

Prowadzą ogień z otworów w murze? Bardzo prawdopodobne.

Przekładam broń i puszczam kilka serii po otworach. Pomarańczowe iskry pokazują moje strzały, w tym przypadku pudła, Zresztą, coś tam przeleciało również przez dziury. W jasne światło otworów.

Cały mur pokrywają pomarańczowe iskierki, po których zostają plamy sadzy.

Nad głową wizg, zagłusza wszystko. Potem nie huk, tylko gwałtowne dźwięczne uderzenia, od których w oczach coś eksploduje i rozsypuje się. Wybucha i rozsypuje. Wybucha i.. Kosiczka biegnie gdzieś, hełm mu poleciał do przodu, usiłuje go złapać. Wygląda Kosiczka jakoś nie tak, ale nie potrafię określić, co mi nie pasuje. Niebieski dym dookoła. Znowu wizg.

To moździerze. Albo nasi dali złe namiary, albo...

Wciskam się w ziemię.

Podrzuca mnie...

Nie, żyję. Naprzód. Tylko naprzód. Chłopaki, teraz już tylko naprzód.

I - upadam pod murem.

Wizg.

Oto on, Kosiczka - o dwa kroki ode mnie. Też dobiegł. Trzyma hełm w wyciągniętych rękach. Wypełniony mózgiem.

Wybuchy. Białe gwiazdy, w które trudno jest uwierzyć i - czarny mur. Potem mur wolno rozwala się i opada. Pozostaje po nim nisko ścielący się dym.

Wstaję i patrzę.

Leżą. Leżą moi jegrzy, leżą... Ktoś pełznie na oślep, dopełza i nieruchomieje. Dziesięć... dwadzieścia... wszyscy.

Wszyscy zabici.

Bez paniki.

Tak nie może być.

Wizg. Padam na ziemię.

Głowa w glebę.

Uderzenie. Ucho pęka. Oszołomiony odwracam się. Na wprost mojej twarzy z szarego betonu wystaje nierówny odłamek wielkości połowy dłoni. Wydaje mi się, że jeszcze drży.

Patrzę na niego i nie mogę odwrócić głowy...

Teraz powinny być wizg i uderzenie, kruszące świadomość, wizg i uderzenie, wszystko we mnie się napina... teraz... nie. Nie. Cisza. Niegłośno kuje kaem. Coś dymi w trawie.

Nie wiem, ile czasu minęło. Dużo. Wstaję - jak na bokserską komendę "dziewięć".

Boks.

Mur szary, szkieletowy. Słupy i poprzeczki, znaczy się, grube, pełne, a między nimi stosunkowo cienkie płyty, i na dodatek z wypukłościami w kształcie rombów. Tam, gdzie beton jest cienki, odłamki i pociski z bieriozina przechodzą przezeń bez trudu. Znajduję niewielką dziurkę tuż na ziemią i przywieram do niej.

Bardzo długo nie mogę pojąć, co widzę. Potem dociera do mnie, że to łokieć. Stoi sobie facet i pali. Stoi, opierając się o ścianę plecami (nie do ściany, poprawiam siebie, do słupa) - i pali, trzymając cygaretkę między kciukiem i wskazującym palcami. Spod łokcia widać rękojeść i kolbę automatu, wytartą i wyszczerbioną drewnianą kolbą z licznymi karbami... Automat poznaję nie od razu, ale w końcu rozpoznaję: dziewięciomilimetrowy steyer, wzór z pięćdziesiątego drugiego roku. Znajdował się na uzbrojeniu desantowych oddziałów Reichu.

Potem jest jeszcze jeden mur, niski, worki z piaskiem. Tu wszystko jasne...

Trzeba coś zrobić... co?

Ach, tak. Przepraszam, całkiem zapomniałem.

Siadam na ziemi, zdejmuję plecak. Mam tam dwa kilo "MC". Wybuchowa plastelina. Wyjmuję brudnobłękitne brykieciki, rozwijam i przyklejam do betonu. Dwadzieścia takich brykiecików.

Wyszła mi odwrócona litera ? z krótkimi nóżkami i długą poprzeczką.

Bieriozin sypie serią gdzieś w lewo ode mnie. Wybucha tam strzelanina i krzyki. Mogę już słyszeć nawet krzyki?

Teraz detonatory. Bardzo przypominają choinkową girlandę: niebieski przewód i malutkie spiczaste lampki, co prawda, z czarnymi nieprzeźroczystymi cokołami. Obojętnie szpikuję "lampkami" brykiety "MC".

Coś się dzieje dookoła nas.

Wizg.

Zdążyłem upaść.

 

 

Rok 1961. Zbych

 

31 sierpnia. Około 14ej

Baza "Sajan"

 

Tonąłem dwa razy w życiu. Drugi raz już jako dorosły i niemal tego nie pamiętam. Źle obliczyłem siły, ot i wszystko. Dopadł mnie skurcz. Odkryłem, jak mogę odpocząć... W sumie, proza. Natomiast pierwszy raz zapamiętałem na całe życie. Dziadek postanowił nauczyć mnie pływać. W tym celu wywiózł mnie łodzią na środek swojego stawu (dziadek był młynarzem) i wyrzucił za burtę. A ja posłusznie poszedłem na dno. Był słoneczny dzionek, woda w stawie cała przepikowana promieniami, przypominała raczej powietrze w kuchni w czasie wielkiego pieczenia pierożków i bułek. Dno stawu, piaszczyste, żwirowe, bardzo czyste, nadleciało na mnie szybko, wstałem na nim, odepchnąłem się... Dno łodzi wyglądało jak ciemna wyspa pośród lustrzanego morza. Skierowałem się ku wyspie i walnąłem w nią głową. Grube ryby podpływały do mnie i z zainteresowaniem wpatrywały się we mnie. I działo się jeszcze coś: słyszałem trąby, zwierciadło wody wygięło się, a ja jakbym patrzył w głębiny gramofonowego leja... A potem okazało się, że leżę na trawie na boku, a tłusta gąsienica wolno pełznie, co i rusz robiąc z siebie stromą arkę. Nie istniało nic ważniejszego...

Dziadek siedział obok mnie. Jego białe wąsy zwisały w dół, kapała z nich woda.

Przypomniałem sobie coś ogromnego, coś niesamowicie ważnego, ale brakowało mi słów i obrazów, by to opisać.

Ale przez wiele dni jeszcze ja i dziadek chodziliśmy bardzo zamyśleni...

Nie wiem, dlaczego akurat teraz to sobie przypomniałem. I nawet miałem poczucie, że przypomniałem sobie coś ważnego... czy też może przeżyłem to jeszcze raz...

... Nasze moździerze zdołały jednak zdławić wstrzelane baterie bazy, które zmasakrowały nas na samym początku ataku. Przez kilka wyłomów w murze (w tym i przez mój) jegrzy wdarli się na teren bazy. Znaleziono tylko sześć ciał wroga, a ich badanie nic nie dało: brakowało obowiązujących w oddziałach desantowych Reichu tatuaży z grupą krwi, stalowych bransolet, medalionów. Już nie wspominając o dokumentach.

Teraz przeciwnik bronił się w miasteczku, na lotnisku i w pierścieniu umocnień dookoła silosów rakietowych. Nie próbował kontrataków i nawet ostrzeliwał się słabo, jasne było, że gra na zwłokę. Zajmowaliśmy stanowiska wzdłuż murów: okopy, gniazda kaemów, dwie ocalałe wieże z karabinami plot. I też z jakiegoś powodu graliśmy na zwłokę.

Byłem już dowódcą plutonu, a moimi dowódcami drużyn byli Wrangel i Porotow, obaj podrapani i poparzeni, ale zdolni do walki. Wśród oficerów mieliśmy ogromne straty, dlatego wszystkie kompanie zostały połączone po dwie, ale i tak wieloma plutonami dowodzili kaprale.

Miasteczko w bazie - osiem kwartałów budynków mieszkalnych i jeden komunalny: szkoła, sala kinowa, coś tam jeszcze - zbudowane zostało w stylu przeciwdesantowym: kwartały oddzielone od siebie rejonami umocnień, okna-strzelnice w grubych murach, mocne wysokie płoty między domami...

Gdzieś tam zamknięte są rodziny oficerów bazy.

Oczywiście, szturm miasteczka nie jest konieczny. Można od razu walić na silosy. Ale to by oznaczało, że przez cały czas ataku będziemy ostrzeliwani z tyłu, z dystansu poniżej pół kilometra i na dodatek z niewielkiego wzniesienia...

- Kursant Walinecki!

- Jestem.

Nieznany mi porucznik. Bez hełmu, w panamie. W szturmie najwyraźniej nie uczestniczył.

- Wzywa was do siebie pułkownik Siemionow. Proszę za mną.

Wstałem. Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że wstając, przebiłem głową jakąś niewidzialną błonę i znalazłem się nie wiadomo gdzie. Tutaj wszystko było niemal takie same, ale też i inne. Albo może błyskawicznie zapomniałem, jak wyglądał mój świat sekundę temu. Idealna podróbka...

- Tak jest - powiedziałem.

Głos też nie był mój.

- Kim byliście w cywilu? - zapytał, nie odwracając się, porucznik.

- Wdrożeniowiec systemów obliczeniowych...

Panama porucznika nagle rozchyliła się jak płatki kwiatku na wiosnę i wolno wzbiła się w powietrze. On sam osunął się na kolana, a potem zwalił twarzą w trawę, obejmując głowę rękami. Znalazłem się obok niego. Załatwiony... Niech to diabli. Porucznik przez kilka chwil nie ruszał się, potem zaczął obmacywać głowę... Nie wylała się ani kropla krwi, tylko spuchł mu guz wielkości jaja, taka wypukła łysina - pocisk wyrwał mu włosy z korzeniami.

- Fart - powiedziałem. - Proszę wstać, ale nie prostować się. Bo znowu nas wypatrzą z dachu.

 

Punkt dowodzenia pułkownik założył na jednej z wieżyczek plot. Widok stąd był niezły: miasteczko, lotnisko z hangarami w oddali, silosy. Za hangarami, gdzie do bazy dochodziła betonowa droga ze stacji, waliły armaty: ocalałe czołgi, nie zbliżając się na dystans ostrzału, metodycznie wygryzały gniazda kaemów. Trzy wozy z pięciu spłonęły w pierwszym natarciu.

Pułkownik stał plecami do wszystkich obecnych i przyglądał się czemuś przez lornetę nożycową. Popatrzyłem na Goriełowa. Ten skinął mi głową i niemal uśmiechnął się. Na dole, na schodach rozległ się hałas, w otworze luku pojawiła się głowa w niebieskiej czapce z daszkiem i orłem w nieznanej mi konfiguracji, ale z wyraźnie generalskimi pagonami na ramionach. Za nim szedł nasz Timothy, bardzo zdenerwowany. Pułkownik oderwał się od obserwacji.

- Panie generale brygady, witamy na powierzonym panu obiekcie - zasalutował krótko i precyzyjnie. - Czy został pan wprowadzony w sytuację?

- Witam, panie pułkowniku. - Generał oddał honory, mówił niemal bez akcentu. - Tak, zapoznałem się po drodze. Siedzimy głęboko w gównie, prawda? - Uśmiechnął się szeroko.

- Zaiste tak jest - powiedział Siemionow. - A propos, proszę nałożyć hełm. Strzelają.

- Czy już wiecie, kto zajął bazę?

Pułkownik pokręcił głową.

- Nie. Możemy tylko przypuszczać, że to zachodni Rosjanie.

- Ale jak mogli tu dotrzeć? Z Uralu?

- Właśnie. Ale zbadanie ich trasy to sprawa dla kontrwywiadu. Kapitan ma pewne przypuszczenia... - Pułkownik wskazał brodą tego wąskookiego, którego widziałem podczas pierwszej wizyty w sztabie. - Nasze natomiast wspólne zadanie to zapobieżenie odpaleniu rakiet.

- Tak, oczywiście, to jasne. Ale widzi pan, drogi pułkowniku... - Generał zawahał się, przejechał wzrokiem po obecnych, zatrzymał się na mnie, potem kontynuował, podjąwszy w duchu jakąś decyzję. - Wie pan, oczywiście, że baza jest połączona bezpośrednim łączem kablowym z moim prezydentem. Tuż przed wylotem poinformowano mnie, że podczas testu łączności wykryto dodatkowy opór indukcyjny. Rozumie pan, co to oznacza?

- Ktoś przysłuchuje się pertraktacjom bandytów z waszym prezydentem?

- Rozmowy, tak naprawdę, nie są prowadzone. Oni wysyłają pewne komunikaty, akty oskarżenia, jednak nie ma tam żadnych warunków... Ale ja nie o tym. Uszkodzenie kabla.

- Tak - powiedział pułkownik. - To jest, rzeczywiście, duża sprawa. Mimo to wydaje mi się, że nie w tym kryje się nasz największy aktualny problem, generale. Może lepiej porozmawiajmy o tym, czego się nie da odłożyć na potem.

- Nie ma pan racji. Problem zaufania w tym przypadku jest najważniejszym problemem.

- Właśnie. Dlaczego wasza ochrona tak łatwo wpuściła wozy na teren bazy?

- Nie wiem. Ale się dowiem. Będę to wiedział na pewno.

- No właśnie. Więc może jednak zastanówmy się nad sprawą. Wdarliśmy się na teren i okopaliśmy się. Czy istnieje możliwość przeniknięcia do silosów jakąś inną drogą - z pominięciem umocnień?

- Nie.

- Tylko przez sztolnię szybu, kołpak którego jest widoczny na lewo od tej grupy drzew?

- Właśnie tak.

- A jeśli ktoś się zamknie od środka, to już żadnym sposobem nie da się go wyłuskać? Aż do momentu, kiedy rakieta wystartuje?

- Tak to było wymyślone. Na dziś - niestety.

- Ale, jeśli dobrze rozumiem, w danej chwili rakieta jest całkowicie bezbronna? Można by ją rozwalić z kaemu?

- Tak. Kaliber pięćdziesiąt przeszywa ją na wylot.

- Należy przypuszczać, że nasi oponenci o tym wiedzą - i mimo to... Nie wydaje się panu, generale, że proponują nam poczekać aż do ostatniej chwili?

- Wiele rzeczy mnie tu dziwi.

- Proszę posłuchać, to nonsens: zagrzebywać się w ziemi na głębokość stu metrów, żeby w decydującej chwili wyjść i wystawić pod ostrzał miękki brzuszek?

- Ma pan całkowitą rację, pułkowniku. Niestety, planiści nie wymyślili nic innego, jak tylko to, żeby na stanowisku startowym stale była gotowa zatankowana rakieta...

- To wiem. Została wysadzona. Mnie interesują pozostałe. Czy zostały przewidziane jakieś środki ich obrony w chwili wyprowadzania na stanowisko startowe i podczas samego startu?

- Tylko zasłona dymna. Bardzo szczelna zasłona dymna.

- I tylko tyle?

- Doświadczenie wykazuje, że to praktycznie wystarcza. W kampanii pięćdziesiątego szóstego roku rakiety bazowały w ogóle na odsłoniętych placach. I czy wiele z nich udało się przeciwnikowi zniszczyć?

- A wiele, tak przy okazji?

- Sześć z pięćdziesięciu u nas i cztery z trzydziestu sześciu u Japończyków. Morskie bazy okazały się mniej pewne.

- Dym, znaczy się...

- Poza tym, pułkowniku, proszę uwzględnić jeszcze to: rakieta jest bezbronna tylko wtedy, gdy jest stawiana pionowo. To trwa około półtora... dobrze powiedziałem? minut. W czasie transportu po polu rakieta leży w doku transportera i jest osłonięta ze wszystkich stron.

- To jasne. Tak, nie da się zagwarantować zniszczenia.

- Nie da się. Nawet gdyby tu było wasze lotnictwo.

- Nasze.

- Oczywiście. Jasne - nasze. Tak.

- Ale w dobrze pojętym interesie, generale, dobrze by było spróbować teraz myśleć w tej chwili jak tamta strona.

- To trudne. Ja nie rozumiem, jaki mają cel.

- Niestety, ja też. Kapitanie, ma pan jakieś przemyślenia co do prawdziwych celów naszych oponentów?

Wąskooki kapitan wysunął się nieco do przodu. Zobaczyłem teraz, że tak naprawdę nie jest wąskooki, a tylko należy do tych ludzi, którzy ciągle i na wszystko patrzą zmrużonymi oczyma.

- Za bardzo starają się wyglądać na głupich - powiedział. - I to mi się tak naprawdę w tym wszystkim nie podoba. Proszę powiedzieć, panie generale, czy w ciągu tych godzin, jakie jakoby potrzebne im są do zatankowania rakiet - można zdjąć głowicę z rakiety?

- Jas-s-sne... - wolno powiedział generał. - Sądzi pan, Owidiuszu Andriejewiczu, że?

- Sądzę, że przez cały czas wyświetlają nam jakiś durny film, a to, co najciekawsze, odbywa się tymczasem za ekranem. Może pora, by zajrzeć i tam. Tak jakby niechcący, przy okazji. Panie generale, chcielibyśmy otrzymać do dyspozycji prawdziwy plan bazy.

Zapadła cisza.

- Straciłem już stu dziewięćdziesięciu ludzi - powiedział bardzo spokojnie pułkownik - tylko dlatego, że nie znałem systemu obrony perymetru zewnętrznego. Ci ludzie, którzy poszli na wasze miny - to nie zawodowi żołnierze, niemal każdy ma rodzinę, żonę, dzieci, wielu - swoje interesy. Ale pakowali się do waszych pułapek, które i tak nie gwarantują niezawodnej obrony waszej cholernej bazy, a tylko... - Zdławił siebie jak niedopałek. - Krótko: w miasteczku są jeńcy i ich rodziny. Jeśli jest najmniejsza szansa na zdobycie miasteczka nie przy pomocy szturmu, to muszę ją wykorzystać.

- Wie pan, że drogę od bazy do stacji opanowali saperzy - powiedział kapitan z kontrwywiadu. - No więc oni przekazali, że płynąca dookoła bazy rzeczka jest bardzo gliniasta. Świeża czerwona glina. Rzeczka przepływa przez wykop, nie mylę się? A to oznacza, że prowadzicie jakieś nowe prace podziemne?

- To też jest informacja tajna - powiedział generał.

- Nie pozwolono panu odtajnić tych danych?

- Nie.

- Nawet biorąc pod uwagę to, co pan przed chwilą powiedział o kablu?

- Tak.

- Dość absurdalne, nie sądzi pan?

- Nie mam prawa łamać polecenia prezydenta - powiedział ponuro pułkownik.

- W takim razie wydam rozkaz natarcia na miasteczko - powiedział pułkownik.

- Ja też nie widzę innego wyjścia - powiedział generał. - Proszę pana, pułkowniku, o spowodowanie, bym otrzymał hełm i karabin. W końcu to moja baza i zakładnikami są moi ludzie.

- Nie. To by było zbyt łatwe dla pana - powiedział pułkownik. Jego twarz, szczególnie skrzydełka nosa zbladły, na kościach policzkowych pojawił się rumieniec. - Kapitanie Goriełow.

- Jestem.

- Według planu.

- Tak jest.

- Proszę się starać... cywili...

- Tak jest. Proszę o pozwolenie odejścia.

- Zezwalam. Teraz wy, kursancie. Przechodzicie pod komendę kapitana Kriestowikowa.

- Rozkaz. Czy mogę zadać pytanie?

- Nie możecie. Odmaszerować.

- Tak jest.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Komiks
Stopka
Ludzie listy piszą
Paweł Laudański
Andrzej Pilipiuk
Satan
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
EuGeniusz Dębski
Adam Cebula
Dawid Brykalski
Radosław Samlik
Arkadiusz Bocheński
Sławomir Mrugowski
Miroslav Žamboch
Andriej Łazarczuk
KRÓTKIE SPODENKI
Ryszard Krauze
Edward Bzdyczek
Czarny
 

Poprzednia 32 Następna