strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Tomasz Pacyński
Początek Poprzednia strona 28 Następna Ostatnia

Wspomnienie (3)

 

 

Zbliżające się kroki przywołują mnie do rzeczywistości. Pewnie to jeden z tych, jak to nazywa, dobrych klientów, bo tylko takich przyjmuje osobiście.

Dobra wiadomość. Tacy nie siedzą zwykle długo, szybko załatwiają sprawę, odliczają brzęczące krążki. Nie zostają na noc, ten zapewne też nie zostanie. Będę ją miał dla siebie, będę mógł usiąść jej na twarzy, gdy zaśnie. Będę mógł czule udeptywać piersi, nie bacząc na lekkie, wręcz urocze w swej nieśmiałości protesty. Dość tego. Pomyślmy o złych stronach.

Jest tylko jedna - obcy w domu to nic dobrego. Nawet ci, którzy przychodzili w innych celach nie byli najmilsi. Trzeba było uważać, choć nigdy się nie narzucałem, nie okazywałem zazdrości.

Nie jestem przecież zboczony, nie robimy takich rzeczy. Jak ten piesek z zamku, od starej hrabiny. Taki mały, paskudny, z płaską mordą, co to go nazywają... Nie, nie powiem, jak go nazywają, ale przydomek jest jak najbardziej uzasadniony. Mniejsza z tym.

Wstała, poszła do sieni. Zostałem na miejscu, stąd wszystko znakomicie widać. Płomienie świec zamigotały od przeciągu, w drzwiach stanęła cuchnąca własnym i końskim potem postać.

 

***

 

- Ależ tu śmierdzi kotem!

Nawet się nie poruszyłem. A czym ma pachnieć? Pachnieć, nie śmierdzieć, ty profanie. Sam byś tak chciał, ale nic z tego, to moje terytorium, spróbuj tylko.

Wzruszyła nieznacznie ramionami, milcząc, wskazała, by szedł za nią. Bezszelestnie zszedłem z drogi.

- Pieprzona wiedźma, pieprzone koty - usłyszałem, jak klient mruczy niewyraźnie pod nosem. Prychnąłem równie cicho, z lekceważeniem.

Ludzie myślą, że nie rozumiemy. Mylą się. Z tego, że kot jeszcze nigdy nie powtórzył tego, co usłyszał, wyciągają całkiem błędne wnioski.

Doszło do mnie prychnięcie, podobne do mojego, równie ciche. Klient nie wiedział, że ostrością słuchu czarodziejki prawie dorównują kotom. Jak również w wielu innych dziedzinach. To kotki bez mała.

W kącie siedziała mysz pod miotłą, dosłownie i w przenośni. Zagapiła się, biedaczka, w czarnych paciorkach oczu widniało przerażenie. Nie bój się, głupia, nic ci nie zrobię, nie teraz. No, zjeżdżaj, zanim się rozmyślę. Strach ją całkiem sparaliżował, musiałem zasyczeć, obnażając kły. Dopiero wtedy prysnęła do dziury. Usiadłem w ciemnej komorze, moje uszy drgały, łowiąc dźwięki.

Szuranie przesuwanego zydla, brzęk sprzączek. Klient nie rozpiął pasa, nie odłożył tego paskudnego, ostrego, metalowego przedmiotu zwanego mieczem. Usłyszałem bulgotliwe, treściwe pociągnięcie nosem, potem kichnięcie. Chyba się usmarkał.

Wąsy zadrgały mi z radości. To jeden z tych, co to jeden włosek z kociego ogona przywodzi ich do kichania. Ślozy ciekną im z oczu i gile z nosa, niektórym aż czerwone plamy na gębie występują. Dobra nasza, długo nie posiedzi.

Trzasnęła łamana woskowa pieczęć, zaszeleścił rozwijany pergamin. I nadal ani słowa, tylko szkło zabrzęczało, zabulgotał nalewany płyn. Kwaśny zapach wina dochodzi aż tutaj, drażni moje wrażliwe powonienie Zupełnie nie rozumiem, co ludzie w nim widzą, śmierdzi przecież jak diabli. A zachowują się po nim jakby, nie przymierzając, kocimiętki się nawąchali.

Przełykam ślinę. Też bym się nawąchał .

- Kiedy?

- Nazajutrz - głos klienta jest równie nieprzyjemny, jak jego zapach. Trzeba będzie dokładnie naznaczyć zydel, na którym siedział. - Zdążysz?

Pytanie zawisło, urwane. Od razu dopowiedziałem sobie resztę. Zdążysz, wiedźmo? Tak to miało zabrzmieć. Nie musiał kończyć, pogarda była wyraźnie słyszalna. A pod nią skrywał się strach, oślizgły i lepki.

Wyobraziłem sobie jak spotniałą, wyposażoną w żałosne pazurki dłonią ściska rękojeść swego miecza, żeby dodać sobie odwagi.

Ona też słyszała pogardę i lęk, dopowiedziała sobie wszystko.

- Zdążę, zdrajco - syknęła niczym porządna kotka.

Nie mogła zdać się na niedopowiedzenia, nie zrozumiałby. Ale i tak byłem z niej dumny, syczała pierwszorzędnie. Gdyby jeszcze mogła położyć płasko uszy...

- Zamilcz... Licz się z tym, do kogo mówisz!

Wyobraziłem sobie, jak mierzy ją wściekłym spojrzeniem. Nad pochwą pokazuje się lśnienie metalu, na cal, góra dwa cale, słyszę cichy zgrzyt stali. To tylko odruch, nieświadomy. Zbyt się boi, by otwarcie dobyć broni, strach emanuje aż tutaj, wibruje w końcówkach moich wąsów, gęsty, dotykalny. Silniejszy od obrzydzenia, od poczucia wyższości i nienawiści. My, koty, znamy to wszystko aż za dobrze. Wiedźma, czartowska kochanka. Kot, diabelskie nasienie.

- Wiem, do kogo mówię.

Jest spokojna, ale czuję skrywane napięcie, z trudem przebijające się przez aurę strachu, roztaczaną przez zdrajcę.

- Czekaj tu. Niczego nie dotykaj, najlepiej się nie ruszaj. Tak będzie najlepiej. Ja niebawem wrócę.

Drga powietrze, ciepła, miękka fala muska moją sierść. Wiem, co to znaczy. Nie wyszła, zniknęła od razu, na jego oczach. W krótkim błysku, w zafalowaniu przestrzeni. Ostrożnie węszę. Klient jest twardszy niż myślałem, nie popuścił pod siebie na ten widok, jak wielu innych przed nim. Widać wiedział, czego się spodziewać.

Niczego nie dotknie, nie poruszy się nawet, nie przejrzy pergaminów na sekretarzyku. Wie jak się zachować we własnym, dobrze pojętym interesie.

Zdarzali się kiedyś i tacy jak ten, który chciał ukraść medalion, wiszący zazwyczaj na lichtarzu. Chyba nic już więcej nie ukradnie, a już na pewno nie prawą ręką. Tak już jest z ludźmi, nie wyczuwają aury. W ogóle mało widzą a jeszcze mniej czują.

Mnie nie trzeba było tłumaczyć, od początku wiedziałem, co należy omijać z daleka. Tylko raz, gdy omsknęła mi się łapa na oparciu fotela zawarłem bliższą, na szczęście przelotną znajomość z medalionem. Nie ma o czym mówić, sierść szybko odrosła. Ale ręce ludziom nie odrastają.

Ale na wszelki wypadek należy klienta przypilnować. Szybki rzut oka, wąsy jak należy, trzeba się trochę bardziej nastroszyć. Ogon w górę.

Siedzi sztywno, tak jak przypuszczałem. Tylko oczka ma rozbiegane, błyszczą w spoconej gębie. Ściska rękojeść aż bieleją kostki.

Dostrzega mnie dopiero kiedy wskakuję na stół.

Spoglądam w przekrwione oczy ciężkim, nieruchomym wzrokiem. Wiem, nie lubią tego, ten też nie wytrzymuje długo, mruga raz i drugi. Złośliwie przenoszę spojrzenie obok, wpatruję się ze skupieniem. Klient mimowolnie podąża za moim wzrokiem.

Tego nie lubią jeszcze bardziej. Wiedzą, że widzimy niewidzialne.

Wstrząsa się, wpatrując w pusty kwadrat posadzki. Zupełnie pusty, nie ma tam nawet zasmarkanego skrzata, jak najbardziej zresztą nieszkodliwego. Przypadam do blatu, kładę uszy po sobie, wściekle biję ogonem napuszonym do rozmiarów zbójeckiej pały. I syczę, jakby o łokieć od śmierdzącego strachem i potem człowieka siedziała co najmniej strzyga.

Powietrze faluje, migocze jak latem nad piaszczystą drogą. Kształty zamazują się. Ściskający rękojeść swego miecza człowiek wydaje z siebie dziwny kwik, przykro brzmiący, bo na wdechu. W powietrzu unosi się dziwny swąd, przypominający woń rozgrzanego uderzeniami krzemienia. Jak zwykle po teleportacji. Moja pani właśnie wraca.

- Nie wygłupiaj się - marszczy brwi z dezaprobatą. Ona też widuje niewidzialne i znakomicie zdaje sobie sprawę, że na posadzce nic nie ma.

- Uciekaj.

Z godnością, nie spiesząc się zbytnio, zeskakuję ze stołu, żeby sobie nie pomyślał, że jego na wierzchu. Nie wychodzę z izby, lepiej mieć wszystko na oku.

- Napij się, nie otruję - jej głos brzmi drwiąco. - Nie ciebie, przynajmniej dopóki mi nie zapłacisz. A zapłacisz, jak cię znam, jutro.

Klient kiwa głową.

- Dziś... - skrzeczy i urywa. - Dziś dostałaś połowę. Reszta po wszystkim...

- Mówiłam, napij się, dobrze to robi na gardło.

Pije, obejrzawszy najpierw nieufnie kielich pod światło. Moja pani tylko uśmiecha się pogardliwie. Możesz sobie oglądać, myśli zapewne, i tak byś w razie czego nic nie zauważył.

Nie poznałby. To niebywałe, ale ludzie zupełnie nie wyczuwają trucizny.

Klient trochę się odpręża. Aura strachu słabnie, za to wyraźnie wyczuwam pogardę i obrzydzenie, nieuchwytny zapach złych myśli.

- Dasz wreszcie? - burczy ze złością i zniecierpliwieniem. - Nie chcę tu długo siedzieć, ktoś zobaczy.

- Nie zobaczy. Nikt nie może zobaczyć. Niech cię nie zwiodą te okna, przecież z zewnątrz ich nie widziałeś.

- Ale kiedyś muszę stąd wyjść.

Moja pani prycha pogardliwie.

- Ale to chyba wszystko jedno, kiedy wyjdziesz, teraz, czy trochę później. Pomyśl trochę, to nie boli.

Klient nadyma się, świeci spotniała gęba, czerwienieją krwawe plamy.

- Licz się, wiedźmo, ze słowami... Pomiocie szatański, Bogu przeciwny...

Nie pozwala mu dokończyć. Nie jest widać ciekawa, wyzwiska zawsze są takie same.

- To ty się licz. Za nic mam twoje tytuły, twój herb. Za nic twoje pogróżki...

Pochyla się nad nim.

- Za nic twojego Boga - parska mu prosto w twarz.

Oczy herbowego szlachcica wychodzą prawie z orbit, twarz czerwienieje jeszcze bardziej, choć przed chwilą wydawało się to niemożliwe.

Sierść staje mi dęba na grzbiecie, strzelają z trzaskiem niebieskie, kłujące iskierki. Nie znoszę, kiedy ona rzuca uroki. To bardzo nieprzyjemnie dla otoczenia.

- Chciałeś coś powiedzieć? Nie krępuj się. Co, nie możesz?

Nagle zwalnia niewidzialny chwyt.

Klient opada bezwładnie na zydel, dłonią gmera przy gardle. W przekrwionych oczach błyska mu nienawiść. Tylko błyska, mówić się nie ośmiela. Albo nie może.

- Poczekasz cierpliwie, niedługo zresztą. Skończę, dostaniesz to, co chciałeś. Potem wyjdziesz. Nie bój się, nikt cię nie zobaczy, zadbam o to. Nie, nie o ciebie. O siebie. Sama nie wiem, dla kogo to większy wstyd.

Odwraca się, siada przy sekretarzyku, nie zwracając już uwagi na szlachcica, którego twarz przybiera teraz interesujący, szarawy odcień. Słyszę niewyraźnie przekleństwa mamrotane na przemian z modlitwami.

Gość spogląda na mnie.

- Tfu, zgiń, przepadnij... Psik!

Do mnie mówisz "psik", przyjacielu? Wstaję, przeciągam się demonstracyjnie. Zobaczymy, kto lepszy.

Wskakuję na stół, defiluję przed nim z dumnie uniesionym ogonem. No, pokaż, co potrafisz, bądź kocurem! Pokaż, kto ma większe!

Pękł. Nie pokazał. Widać nie ma czym się pochwalić.

 

***

 

Nie pojmuję napięcia w jej głosie. On przecież nie jest groźny, nie sprostał wyzwaniu. Zupełnie pozwolił sobie wejść na łeb, nie zareagował nawet, gdy ostrzyłem pazury na nodze jego zydla. Próbował tylko odsunąć mnie nogą, ale przestał, gdy zasyczałem.

Żaden z niego kocur.

Nie wyjął miecza, swej żałosnej namiastki pazurów, nawet wtedy, kiedy poszedłem na całość i obsikałem jego sakwę, którą postawił na posadzce, obok zydla. Nic nie powiedział ani nie zrobił, sapał tylko, śmierdział potem i strachem. Żałosne.

- Dość tego - mówi moja pani, nie odwracając się. Słucham od razu, to należało do naszego układu. To jej klient, może mi się nie podobać, ale nic mi do tego. W końcu trzeba z czegoś żyć, nawet ja to rozumiem.

Wróciłbym do szafy, na batystowe majtki, w ciepłe, wygrzane miejsce, z dala od smrodu, trudno, lepsza już lawenda. Ale nie wracam.

Coś mi się bardzo nie podoba. Można mówić chyba o kociej intuicji, o czymś, o czym ludzie nie mają pojęcia. Nie znam myśli szlachcica, nie chcę ich znać. Wyczuwam tylko mroczną aurę nienawiści i knowań.

Machinalnie zaczynam ostrzyć pazury. Nie na koci łeb to wszystko.

Pani podaje klientowi mały flakonik. On bierze go dwoma palcami, jakby miał chwycić za ogon żywego skorpiona. Nagle znika nienawiść i wstręt, zastąpiona... No właśnie, czym? Miauczę z irytacją, co wywołuje kolejne karcące spojrzenie. Ma rację, porządny kot tak się nie zachowuje.



Czytaj dalej...




Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkurs
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Martin Králik
Adam Cebula
D'Bill
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Ewa Białołęcka
Tomasz Pacyński
Eugeniusz Dębski
Tadeusz Oszubski
Artur Skowroński
Jaroslav Mostecký
KRÓTKIE SPODENKI
nonFelix
Adam Cebula
Necrosis
XXX
Ktokolwiek widział...
 

Poprzednia 28 Następna