strona główna     -     konkurs     -     archiwum fahrenheita     -     stopka redakcyjna     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew
Początek Poprzednia strona 09 Następna Ostatnia

Recenzje (3)

 

 


Książka

Pseudonaukowy bełkot

 

Czyli najnowsze dzieło Jacka Dukaja, "Extensa". Po nagrodzonych Zajdlem (najzupełniej zasłużenie, moim zdaniem) "Czarnych Oceanach", spodziewałem się czegoś przynajmniej równie dobrego. Jakże się zawiodłem.

Dukaj przedstawia w "Extensie" obraz bliżej nieokreślonego Zielonego Kraju - o którym tak naprawdę prawie nic nie wiadomo, bo autor nie poświęca tłu większej uwagi, koncentrując się na głównym bohaterze. Który jest, nawiasem mówiąc, kompletnie czytelnikowi obojętny, między innymi dlatego, że jest zwyczajnie nijaki. Wiadomo od początku, że to osoba szczególna - widuje bowiem ducha swego dziadka. Duch ten nie odegra w powieści większej roli i tak naprawdę nie wiadomo po co, ani dlaczego się w ogóle pojawia. Bohater dorasta i z pomocą spotkanego przypadkiem tajemniczego mędrca łączy się z istniejącą gdzieś w kosmosie Extensą, czyli czymś opisanym serią niezrozumiałych - i nigdzie nie wyjaśnionych - terminów naukowych (bądź też pseudonaukowych, jeden Hawking wie). Cholera wie, po co i dlaczego to zrobił. Ot, gdzieś tam w kosmosie coś jest i się rozrasta, a on się z tym połączył, bo tak wyszło. A potem sobie żyje, rosną mu dzieci i wnuki, i to dziwne coś daleko w kosmosie. Nie ma w tym przyczyny, nie ma w tym celu, pokuszę się nawet o stwierdzenie, że sensu też nie. Jest sobie facet i coś. I mniej więcej o tym jest ta książka.

Od momentu połączenia jest czytelnik katowany (tak, właśnie katowany) pełnymi naukowego żargonu, rozwlekłymi opisami rozwoju kosmicznego organizmu, przeplatanymi z - niezwykle nudnymi - fragmentami z życia bohatera, które układają się w coś w rodzaju brazylijskiej telenoweli połączonej z sagą rodzinną. Praktycznie brak akcji, zero dramatyzmu. Nuda, nic się nie dzieje. Jak w polskim kinie.

Książka się kończy, a czytelnik oddycha z ulgą i zadaje sobie jedno pytanie. I co z tego? Co gorsza, jedyna odpowiedź, jakiej jest sobie w stanie udzielić, brzmi: nic.

Co mnie niepomiernie dziwi, książka zebrała świetne recenzje, tak w sieci, jak i w drukowanych czasopismach, choć należy oddać honor i powiedzieć, że nie we wszystkich. Jestem naprawdę niezwykle tym faktem zdziwiony, a nawet rozbawiony (pieśń pochwalna na trzy głosy w pewnym periodyku internetowym była chyba szczytem wszystkiego). Nie uznaję świętych krów, a już w fantastyce szczególnie. Dlatego peanów nad dziełem, które na nie nie zasługuje, wznosił nie będę.

Ciekawe jest to, że książka została wydana przez Wydawnictwo Literackie - co teoretycznie powinno zapowiadać dzieło co najmniej dobre, jeśli nie wybitne. Dostajemy zaś do ręki bubla. Być może posunę się za daleko, ale muszę stwierdzić, że Dukaj zbliżył się do polskiego mainstreamu, pisząc bełkotliwie, bez sensu i o niczym. I prawdopodobnie dlatego wydało go mainstreamowe wydawnictwo.

Książka jest zwyczajnie nudna, przegadana, przeintelektualizowana i nieciekawa, do tego nafaszerowana bełkotem, pozbawiona uroku i jakiejkolwiek pointy. Nie wiem, dla kogo - poza sobą - Dukaj tę powieść napisał. Ja, w każdym razie, jestem nią głęboko zniesmaczony.

Tomik co prawda cieniutki, ale i tak szkoda na niego czasu i pieniędzy.

 

Piotr Flint Schmidtke

 

Jacek Dukaj

Extensa

Wydawnictwo Literackie, 2002





Książka

Earthsea: Reloaded

 

Dawno, dawno temu był sobie cykl "Ziemiomorze" autorstwa niejakiej Ursuli K. LeGuin. Miało to trzy tomy i było świetne. Troszeńkę później, za sprawą "Tehanu", cykl przerodził się w tetralogię, i już nie było tak świetnie. Było za to feministycznie. Teraz zaś pojawia się kolejny tomik, noszący tytuł "Inny wiatr"; i mamy już pięcioksiąg. I jest tak, że szkoda gadać.

Pewien pisarz stwierdził swego czasu, że na napisanie cyklu dłuższego niż trylogia, twórca powinien uzyskiwać pozwolenie tylko w nadzwyczajnych okolicznościach. I coś w tym, cholera, jest. Cytując tekst, który można przeczytać na ostatniej stronie okładki:

W "Innym wietrze" powracamy do Ziemiomorza, (...) czas bowiem połączyć rozproszone wątki, czas pokazać, ku czemu wiodło przeznaczenie.

Aż kusi, by dopisać: czas, by autorka spłaciła wreszcie kredyt za lodówkę...

"Inny wiatr" jest bowiem pozycją tak nieciekawą, nudną i rozmemłaną, że mogła ona zostać napisana tylko z naglącej potrzeby finansowej. Chyba, że jest ona wynikiem skrajnego wypalenia twórczego autorki; sam nie wiem, co gorsze.

Choć trzeba przyznać, że owszem, ze wszystkimi wątkami rozprawiono się, że tak powiem, definitywnie. Tak, że do tego świata już nie ma po co wracać. Zrobiła to pani LeGuin zupełnie bez wdzięku. Bo niby mamy tu wielką miłość, mocniejszą niźli śmierć, mamy dzielnego króla i stada jeszcze bardziej dzielnych i niezłomnych heroin, mamy wielkie niebezpieczeństwo, przeznaczenie i zagrożenie dla całego Ziemiomorza; jednak fabuła jest dość naciągana. Książce brak przede wszystkim napięcia, a także wyrazistego głównego bohatera. Brak tego, co mieliśmy w podstawowej trylogii. Brak wreszcie pointy. Bo po zakończeniu lektury nie dostrzegłem żadnej myśli zawartej w tej powieści.

Głównym bohaterem uczyniła tym razem autorka niejakiego Olchę, wioskowego czarownika dysponującego darem naprawiania zepsutych przedmiotów. Młodzieńca tego dręczą niezwykle realistyczne sny, w których przebywa tuż koło muru oddzielającego krainy żywych od krain żyjących. Sprowadziła go tam po raz pierwszy jego zmarła żona, którą kochał ponad wszystko. Mistrzowie z Roke nie są w stanie nic mu poradzić, posyłają go więc do siedziby ex-Arcymaga, czyli naszego starego znajomego Geda zwanego Krogulcem. Ten ma raczej niewiele do powiedzenia i wysyła biednego Olchę do królewskiej siedziby, gdzie przebywają, prócz króla oczywiście, również dwie heroiny tej powieści: Tenar i Tehanu. Dziwnym trafem to one mają wiedzieć więcej o magii i krainie za murem, niż Ged, który całkiem długo był magiem, a swego czasu przewędrował przez ziemie umarłych. No, ale co może wiedzieć byle facet? W stolicy okazuje się, że tak naprawdę to znowu trzeba udać się na Roke, ale świat atakują smoki, które są czegoś niezadowolone. Dzięki nieocenionej pomocy Tehanu udaje się z gadami nawiązać kontakt. I tak cała wesoła gromadka udaje się na wyspę magów, by rozwikłać tę zagadkę.

Owszem, bywało już gorzej (jeśli chodzi o fabułę); ale nie dość, że rzadko, to niewiele. Spuśćmy więc zasłonę milczenia i powiedzmy słów parę o tłumaczeniu, autorstwa Pauliny Braiter. Już samo nazwisko gwarantuje jakość i, faktycznie, nie ma do czego się przyczepić (a przynajmniej ja nic takiego nie pamiętam). Dobrze, że przekład jest spójny z resztą cyklu. To niezłe osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że każdą część tłumaczył kto inny.

Pozostało jeszcze tylko jedno do napisania - jeśli ktoś mimo wszystko uzna, że chce zapoznać się z tą pozycją, niech poczeka, aż będzie ona dostępna w bibliotekach. Bo jakoś nie wyobrażam sobie, by ktoś chciał za mającą niewiele ponad 180 stron książeczkę płacić... 24 złote. Ta cena to po prostu skandal i kpina z czytelnika. Ale po porównaniu cen książek wydanych w ostatnim okresie przez Prószyńskiego, to okazuje się, że jest to stała tendencja. Moim skromnym zdaniem wydawca ten kręci sobie sznur na własną szyję. Bo za takie pieniądze (w przeliczeniu ilość stron/cena) to ja książek kupował nie będę i podejrzewam, że większość czytelników również nie.

Podsumowując: unikać, a już na pewno nie kupować.

 

Piotr Flint Schmidtke

 

Ursula K. LeGuin

Inny wiatr

Prószyński i S-ka, 2003





Książka

Erotoman gawędziarz

 

Takie słowa pierwsze przychodzą na myśl po lekturze najnowszej książki Konrada Lewandowskiego o dźwięcznym tytule "Bo kombinerki były brutalne". Opisane są w niej dalsze dzieje redaktora Tomaszewskiego, znanego czytelnikowi z rozlicznych opowiadań, zebranych swego czasu w tomiku "Noteka 2015". Tym razem mamy do czynienia z powieścią, niezbyt długą (200 stron). I choć mamy wyraźnie wyodrębniony główny wątek, dotyczący tym razem powstałych w polskim laboratorium, obdarzonych inteligencją nanorobotów, to jednak trudno oprzeć się przykremu wrażeniu, że książka jest przede wszystkim głosem w sporze autora z Rafałem Ziemkiewiczem, który publikuje opowiadania o dziennikarzu Aleksandrowiczu. Lewandowskiemu jest to bardzo nie w smak i oskarżył RAZa o kradzież pomysłu. Ziemkiewicz odpowiedział, i na tym by się pewnie skończyło, gdyby nie ta książka.

Oto bowiem opisuje autor, jak to z pryszcza na tyłku red. Tomaszewskiego (który to pryszcz był tak naprawdę kolonią wspomnianych nanorobotów) wyrósł klon, któremu faceci z laboratorium załatwili dokumenty na nazwisko Aleksandrowicz. Niby niezły żart, ale trąci, jeśli mam być szczery, niezbyt dojrzałym sposobem rozwiązywania sporów. Ówże klon-Aleksandrowicz poniewiera się po całej powieści, a autor wylewa na niego nie tyle wiadra, co kontenery pomyj, co od pewnego momentu nie tylko nie śmieszy, już nie nuży, a zaczyna denerwować. Lewandowski zresztą nie tylko siebie i RAZa umieszcza w swej powieści, znajdziemy tam jeszcze kilku innych tuzów, wliczając Dukaja i Pilipiuka. Ale zostawmy nieszczęsny spór pisarzy, bo jest jeszcze parę rzeczy, o których wypadałoby napisać w tej recenzji.

Przede wszystkim trudno się oprzeć wrażeniu, że red. Tomaszewski ma tyle wspólnego z autorem książki, że staje się wręcz projekcją tegoż na fantastyczny skądinąd świat. Lewandowski puszcza wodze fantazji, umieszczając siebie w tych nieprawdopodobnych sytuacjach, zapominając, że to miała być fantastyka, a nie fantazje. Zwłaszcza, że sporo w tej książce o seksie. Może bohater nie gzi się na prawo i lewo, ale pozwala sobie na rozliczne dygresje - i nie tylko - dotyczące tego jakże przyjemnego aspektu życia. Nie, żeby to w jakiś sposób raziło, przeciwnie, pasuje do sztubackiej konwencji opowieści Tomaszewskiego, ale w zestawieniu ze wspomnianym wrażeniem jedności narratora, bohatera i autora pozostawia pewien niesmak. Bo Tomaszewski nie ma wad. Ile jest w tym forsowania nieskazitelnego wizerunku samego Lewandowskiego - nie mnie oceniać. Choć już naprawdę, czytelnika, który przyjmie taką interpretację może dobić fakt, że bohaterski redaktor okazuje się wybrańcem samego Boga do walki z Szatanem.

Napisana jest rzecz niezgorzej, choć wydawnictwo Lampa i Iskra Boża najwyraźniej oszczędzało na korekcie (jeśli w ogóle postanowiło ją wynająć), bo sporo tu literówek i błędów interpunkcyjnych. Cała książka, z okładką na czele, nosi zresztą znamiona produkcji niskobudżetowej - ilustracja jest tak ohydna, że z trudem da się na nią patrzeć. Tylko papier wybija się jakością - gruby, gładki i biały.

Rozpisałem się o rozlicznych cechach tej książki, ale pominąłem tę, w gruncie rzeczy, najważniejszą - czy jest warta nabycia i przeczytania. Pominąłem dlatego, że trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Z jednej strony bowiem dostajemy do rąk wcale przyzwoite czytadło, w którym poruszono parę ciekawych zagadnień, postawiono parę istotnych pytań, udanie skonfrontowano zupełnie człowiekowi obce nanoroboty i ludzkie środowisko, a z drugiej strony wciśnięto nam autoreklamę autora i paszkwil na oponenta w dyskusji. Jeśli komuś to nie przeszkadza, to niech sięga bez wahania. Jeśli czytuje fantastykę, by odpocząć bądź wręcz uciec od wszechobecnych sporów - niech sobie daruje.

 

Piotr Flint Schmidtke

 

Konrad T. Lewandowski

Bo kombinerki były brutalne

Lampa i Iskra Boża, 2003







Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Konkursy
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Komiks
Wywiad numeru
Stopka
Hor-Mono-Skop
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Tomasz Pacyński
W. Świdziniewski
Konrad Bańkowski
Idaho
Piotr Schmidtke
Taka Naka
Ostuda, Bańkowski
Paweł Laudański
Krzysztof Kochański
Kot
Andrzej Świech
Cezary Frąc
Grzegorz Buchwald
Ondřej Neff
Mariusz Czylok
Adam Cebula
RBD
W. Podrzucki
Jacek Piekara
Artur Baniewicz
Roger Zelazny
Instrukcja obsługi
Dawid Brykalski
 

Poprzednia 09 Następna