strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 09>>>

 

Recenzje (4)

 

 


Książka

Smrodu nie było

 

Do "Mrocznych lat świetlnych" Aldissa podchodziłem z pewną taką rezerwą. Bo też i trudno inaczej podchodzić do książki, która – wnioskując z okładki i opisu na końcu – miałaby traktować o gównie. No, niby faktycznie, ale nie do kuńca, jak mawiał Smoleń. Bo po lekturze i kosmiczny sedes, i notka z końca zaczynają mieć całkiem zgrabny sens. Nie zaczynajmy jednak od końca...

"Mroczne lata świetlne" to powieść z 1964 roku, więc ani czas ku temu, ani i autor nie tej rangi, żeby faktycznie popadać w obscenę. A jest to książka naprawdę mądra i na swój sposób przewrotna. Dla nas, wychowanych przede wszystkim na polskiej fantastyce, również do pewnego stopnia lemowska. Aldiss wykorzystuje tu ulubiony motyw ówczesnej fantastyki – motyw kontaktu. Jednakże nie traktuje go tak, jak większość pisarzy tamtych czasów. Kontakt z obcymi nie jest więc ani owocny w dobrodziejstwa dla ludzi, by żyli długo i szczęśliwie, ani nie polega na brutalnej inwazji bezwzględnych modliszek z Plutona. Choć dla niektórych nie będzie to żadną rekomendacją, to jednak powiedziałbym, iż jest to książka głęboko humanistyczna. A może raczej, gorzko humanistyczna. Jej specyfika polega na opisaniu zetknięcia się z obcą cywilizacją na dość nieoczekiwanych zasadach – okazuje się, że Ziemianie byliby daleko szczęśliwsi bez kosmicznych braci w rozumie. Mamy tu, tak lubiany przez Lema (ale nie tylko przecież), problem braku porozumienia. Ludzie nie są w stanie zrozumieć obcych – utodów, bo są zwyczajnie za głupi, a utodzi nie próbują porozumieć się z nami, bo... jesteśmy za głupi. Dochodzi do tego również wspomniany element odchodów, utodzi wszelki brud i ekskrementy otaczają czcią, mają one dla nich wielkie znaczenie kulturowe, ale również fizjologiczne. Trudno się więc dziwić, że w homo, rzekomo sapiens, wzbudzają odrazę i to do tego stopnia, iż odmawia im się prawa do posiadania inteligencji. Wszelkie przejawy wysoko rozwiniętej cywilizacji są trywializowane i sprowadzane do poziomu instynktów. Tyle ogółu. Na uwagę zasługuje bardzo ciekawa konstrukcja głównych postaci. W czasie, jak rozwija się akcja, spotykamy kolejno kilku bohaterów skłonnych prowadzić rzetelne, naukowe badania nad utodami, próbujących nawet nawiązać kontakt z obcymi, czasem nawet na ich warunkach. Tymczasem wszystko to bierze w łeb, kiedy dochodzą do głosu: małostkowość, egoizm, urażona duma, przerośnięta ambicja. Nawet jedyny sprawiedliwy jest nim z konieczności, pozostawiony samotnie na ojczystej planecie utodów, zostaje zapomniany i po prostu nie ma innego wyjścia, niż się porozumieć.

Cała ta historia opowiedziana została bez nachalnego moralizatorstwa. Głupota po prostu sama wylewa się z poszczególnych postaci, a czytelnik może co najwyżej bezsilnie walić pięścią w stół i żreć wyrwane kartki. Aldiss nie ma dla nas litości. I to nie tylko ukazując nasz kontakt z utodami, ale również kreśląc obraz Ziemi przyszłości. Niby sielankowy, niby polukrowany, niby raj na ziemi, a i tak znów okazuje się, że jedynym miejscem, gdzie ludzie zachowali resztki wolności jest wydzielona strefa wyrzutków i anarchistów. Tylko tam można swobodnie jeść mięso, przeklinać i być gejem... To właśnie w opisach świata przyszłości znajdziemy najwięcej humoru. Cała ta książka ukrywa się pod maseczką krotochwilności i nieledwie komediowej formy. Przez to tym wyraźniejsze są absurdy, tym boleśniejsze, bo przejaskrawione, przykłady ludzkiej głupoty i niedojrzałości. Już sam zabieg z utodami ukazuje nam, ile miał Aldiss racji. Pokażcie mi choć jednego, co nie wzdrygnie się ze wstrętem na myśl, że w dowód sympatii i szacunku mógłby swojemu przyjacielowi narobić na podłogę w kuchni. Widzicie?

Aldiss uzmysławia nam (choć nie on pierwszy i nie ostatni, to trzeba sprawiedliwie przyznać), jak mocno przywiązani jesteśmy do naszych wartości kulturowych i jak trudno jest nam oderwać się od naszej malutkiej przyziemności, nawet kiedy w grę wchodzą sprawy tak wielkie, jak kontakt z cywilizacją pozaziemską. Dorobek tysięcy lat, wielka cywilizacja zbudowana na wartościach duchowych, wszystko to jesteśmy w stanie beztrosko zanegować, w momencie kiedy sprawa rozbija się o zwykłą kupę. A przecież nie musimy zaraz ich głaskać. Na początek wystarczy, że nie będziemy strzelać...

 

Konrad Bańkowski

 

Brian W. Aldiss

Mroczne lata świetlne

Tłum. Ewa i Dariusz Wojtczak

Solaris 2003

 

 

 

 


Komiks

Rewolucja na emeryturze

 

"Falangi..." są kolejną pozycją z serii "Mistrzowie komiksu". I słusznie, i niesłusznie, moim zdaniem. Jest to album stworzony z pewnością przez dwóch niezaprzeczalnych mistrzów, jednak sam komiks tak mistrzowski już nie jest. A, cholera, mógłby być... Sam pomysł jest przecież znakomity. Naprawdę mistrzowski. Oto banda emerytowanych falangistów generała Franco postanawia rozprawić się z mieszkańcami pewnej hiszpańskiej wioski. Motywy ich postępowania są tak naprawdę jasne tylko dla jednej grupy ludzi – odpowiadającemu im oddziałowi rewolucjonistów rozsianych po całej Europie, a nawet Stanach Zjednoczonych. Decyzja o powrocie do czynnej walki i stanięcia na drodze falangistom jest wyłącznie kwestią czasu. Tyle pomysł. Każdy, kto nie zachwyci się nad wizją dwóch oddziałów schorowanych emerytów, ganiających się po Europie, niech idzie poczytać "Kaczora Donalda". Z realizacją tego pomysłu jest już gorzej. Nie dałbym się pokroić w obronie tej tezy, ale uważam, że "Falangi..." są po prostu nudne. Okazuje się, że więcej w tej opowieści czekania niż akcji. Więcej kasłania niż walki. Oczywiście, można by rzecz bronić, że na emeryturze już kondycja nie ta, ale w tym wypadku jest to po prostu wina źle skonstruowanego scenariusza. Wszystko to sprawia, że zakończenie nie przynosi upragnionej kulminacji. Czytelnik (przynajmniej czytelnik niżej podpisany) po dobrnięciu do końca czuje się wymęczony. O niedosycie nie wspomnę. Za to, jak zwykle, nie rozczarowuje sam Bilal. Jako rysownik poniżej pewnego poziomu po prostu nie schodzi. Wprawdzie nie jest to formuła, z której jugosłowiański rysownik zasłynął najbardziej, jednak wystarczy przypomnieć sobie wydane u nas "Polowanie", żeby nie mieć wątpliwości co do jego klasy również poza fantastyką. Ale to chyba jedyna pociecha. Z drugiej strony, czułbym się nieswojo, gdybym nie wstawił tego albumu na półkę. Choć zrobiłem to z przyjemnością mniejszą niż ta, na którą liczyłem.

 

Konrad Bańkowski

 

Falangi czarnego porządku

Scenariusz: Pierre Christin

Rysunki: Enki Bilal

Egmont 2003

Cena: 24.90 PLN

Ocena: 3

 

 

 

 


Komiks

W 80 dni dookoła literatury

 

Z precyzją kobry Egmont znów wykonał atak wyprzedzający. W oczekiwaniu na październikową premierę kinową "Ligi niezwykłych dżentelmenów" na rynku komiksowym ukazał się album, będący protoplastą filmu. I bardzo dobrze, że się ukazał, bo jest to komiks wyśmienity. Już sama, dość specyficzna okładka zapowiada, że mamy do czynienia z albumem niezwykłym. W największym skrócie mówiąc, jest to opowieść o przygodach kolejnej grupy superbohaterów. O tak, w komiksie (zresztą w kinie również) nie jest to żadna rewelacja. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, że Ligę tworzą: Mina Harker, kapitan Nemo, Alan Quattermain, doktor Jekyll (w duecie z panem Hyde, ma się rozumieć) oraz Niewidzialny Człowiek, sprawa zaczyna wydawać się nieco ciekawszą, nieprawdaż? Jak nietrudno wywnioskować z doboru bohaterów, akcja komiksu osadzona jest w wiktoriańskiej Anglii, czyli w czasach wielkiego imperium kolonialnego. Czy coś takiego da się napisać z zachowaniem politycznej poprawności? Cóż, Alan Moore raczej się nad podobną kwestią nie zastanawiał. Co komiksowi wyszło na dobre.

Pierwszy album zapoznaje nas kolejno z bohaterami opowieści. Nikt nie jest tu aniołkiem, a do posągowych superherosów z JLA daleko im niczym Szwajcarom do morza. Nie zdradzając zbyt wiele, wspomnę tylko, że wśród wspaniałych bohaterów minionej dawno literatury znajdują się: narkoman, erotoman chamidło i cyniczny rasista. Dopasowywać sobie proszę już w trakcie lektury. Zresztą łamania konwencji jest tu znacznie więcej. Moore wspaniale bawi się motywami znanymi głównie z literatury, przez co z łatwością odnajdziemy tu ślady Edgara Allana Poe (kto pamięta "Zabójstwo przy Rue Morgue", przeżyje być może chwilę wzruszenia), swiftowskiego Gulliwera, a nawet "Piotrusia Pana". Radzę uważnie przyglądać się eksponatom w Muzeum Brytyjskim. Odrębną sprawą są odniesienia do Artura Conan Doyle’a, jego bohaterowie odgrywają dość znaczącą rolę w wydarzeniach przedstawionych w pierwszym albumie. Podobnych aluzji jest tu znacznie więcej, co dla mnie jest bardzo znaczącym wyróżnikiem na plus. Dodatkowo historia przedstawiona jest w sposób miejscami dosadny, w komiksowej "Lidze..." nie ma miejsca na popiersia z brązu i marmurowe oblicza.

Należy jeszcze dodać, że "Liga..." została wspaniale narysowana, zachwycają też kolory. Ani Moore, ani O’Neill nie są twórcami tuzinkowymi, Moore zresztą jest jednym z najoryginalniejszych scenarzystów komiksowych. Kreska O’Neilla jest również bardzo charakterystyczna, przede wszystkim z absolutnym mistrzostwem oddając (a nawet przejaskrawiając) atmosferę industrialnego Londynu końca XIX wieku. Zusammen do kupy wychodzi z tego kolejna, bardzo udana pozycja na naszym rynku komiksowym. Dla miłośników obrazka rzecz ponad wszelką wątpliwość obowiązkowa.

 

Konrad Bańkowski

 

Liga niezwykłych dżentelmenów

Scenariusz: Alan Moore

Rysunki: Kevin O’Neill

Egmont 2003

Cena: 29.90 PLN

Ocena: 5




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
SPAM(ientnika)
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Dominika Repeczko
Piotr K. Schmidtke
Satan
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
W. Podrzucki
Tadeusz Oszubski
Tomasz Pacyński
Zbigniew Jankowski
Ďuro Červenák
P. Nowakowski
Marcin Pielesh
Adam Cebula
XXX
Marcin Mortka
Andrzej Zimniak
Brian W. Aldiss
Ian Watson
J. Grzędowicz
M. i S. Diaczenko
Brian W. Aldiss
T.Noel, D.Brykalski
Raport nr 1
 
< 09 >