strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Konrad Bańkowski Literatura
<<<strona 30>>>

 

Wielkie, magiczne... hm... (1)

 

 

 

– Wiosna... – mruknął Abecedyx z poważną dozą niechęci, po czym dał nura. Potężny kawał ułamanej krokwi – która, poddana olbrzymim naprężeniom, trzasnęła przed sekundą – przefrunął dokładnie przez miejsce, w którym jeszcze przed chwileńką znajdowała się łysa głowa Abecedyxa. Belka wirowała z zawrotną prędkością wokół własnej osi, powietrze zaśpiewało wcale melodyjnie, a na wszystkie strony sypały się drzazgi. To już było naprawdę niebezpieczne. Zresztą kilkanaście minut wcześniej dobitnie przekonał się o tym bednarz, który podszedł o te trzy kroczki za blisko. Rozmiar tego błędu uświadomiła mu okienna rama, która wystrzeliła z krzywiącej się ściany, niczym zgięta karta do gry spomiędzy palców. Po centralnym trafieniu w czoło bednarz nie miał prawa ustać na nogach. Co więcej, nie miał nawet prawa uchować się świadom. Konieczna była interwencja gwardzistów, którzy w sile dwóch chłopa przyskoczyli, złapali bezwładne ciało za to, co im tam w ręce wpadło i powlekli nieprzytomnego bednarza po bruku w bliżej nieokreślone miejsce. Najprawdopodobniej do jednego z pobliskich burdeli, bo przybytki te charakteryzowały się między innymi całkiem przyzwoitą opieką medyczną. Ba! Najlepszą w mieście wręcz, bo Hurenburg sławił się przede wszystkim niezwykle ekskluzywną obsługą relaksacyjną, zaś na dobre imię miasta pracował tu w pierwszym rzędzie nad wyraz zadbany, pod każdym względem zdrowy, personel. Gwardziści mogli więc zostawić biednego bednarza w naprawdę profesjonalnych rękach cyrulika i czym prędzej powrócić na miejsce przedstawienia. Kiedy znów zasilili pokaźny tłum gapiów, Abecedyx stał już z kamienną twarzą na swym posterunku (choć cofnął się o kilka dobrych kroków) i ze stoickim spokojem obserwował rozgrywające się po drugiej stronie ulicy brewerie.

Trzeba przyznać, że już sam widok był straszny. Naprawdę. Ale nie najstraszniejszy. Najgorszy był dźwięk. Potworny trzask naprężanego i pękającego drewna, upiorny chrobot trących o siebie kamieni, a co jakiś czas dochodził do tego wszystkiego głośny łomot wylatujących przez okna sprzętów oraz walących się w środku ścian czy stropów. Pomijając Abecedyxa oraz jego krasnoludzkiego Asystenta, wszystkim gapiom jeżyły się włosy na głowie, a nie jednemu dodatkowo trzęsło się to, czy owo. Nawet gwardziści nie czuli się w tej sytuacji zbyt tęgo, ale regulamin na szczęście trzymał ich w ryzach, więc starali się wyglądać tak, jakby nic wielkiego się nie działo. Kapitan patrolu, który pierwszy zabezpieczył teren, podszedł do Abecedyxa i zupełnie otwarcie, a więc niezbyt regulaminowo, otarł ściekający spod błyszczącego kasku pot. Zatrzymał się o pół kroku za ramieniem Abecedyxa, zapatrzył się na szaleństwo odbywające się po drugiej stronie ulicy i wyciągnął zupełnie już nieregulaminowego papierosa.

– Mistrzu – zaczął po pierwszym, odprężającym maszku – widzieliście już coś podobnego?

Abecedyx skrzywił się. Jego chuda, żylasta, wyraźnie niemłoda twarz miała nieustanną tendencję do skrzywień, grymasów, zmarszczeń i nieprzyjemnych uśmiechów. Kapitan, stojąc lekko z boku i za nim, nie mógł dojrzeć tej kalekiej parodii uśmiechu, doleciały go jedynie słowa wypowiedziane głosem wyraźnie oszlifowanym przez zbyt chłodne napitki.

– Cóż... – zaczął Abecedyx – podobnego, pytacie? Wiele razy. Onegdaj przy gościńcu w jednej takiej kępie krzaków dojrzałem waszego kowala posuwającego jakąś dziewuszkę. A z kolei dziś rano tuż pod oknem mojego pokoju kotek grzmocił kotkę. Innym razem wróbel, wiecie, taki malutki... Skąd to się w takim kurduplu tyle zawziętości bierze? Zresztą nieważne. Jeśli więc pytacie, czy widziałem coś podobnego, to odpowiem, że i owszem, setki razy wręcz. Ale jeśli spytacie, czy kiedykolwiek w życiu widziałem trzypiętrowe kamienice w stylu późnokalezjańskim, pieprzące się jak dwa króliczki, to z całą stanowczością odpowiem, że nie. Jak długo żyję, nie widziałem, a żyję długo.

– Znaczy, co, Mistrzu, nie pomożecie tu nic?

– A co tu pomagać, kapitanie? To już ruina, nic z tego nie będzie. Raz, że tej z brązowym dachem i tak nie wstawimy z powrotem w dół, z którego wylazła z całym fundamentem, dwa, że tu już żaden remont nie ma najmniejszego sensu. Ja to bym może nawet coś dał radę zrobić, ale wcześniej, dużo wcześniej, a jak mnie zawołano, to, że tak powiem, już im się nieźle z kominów dymiło. Radziłbym tylko pilnować, żeby nikt nie podchodził i niech się w gruzy zadziubdziają. Będzie mniejszy kłopot z uprzątnięciem... Bo nawet jeśli, to co? Za późno, żeby cokolwiek uratować, obie konstrukcje, widzi mi się, poważnie naruszone, tylko patrzeć, jak ta z czerwonymi firaneczkami gruchnie... Poczekać, mówię, poczekać.

– Znaczy, przejebane – kapitan sprowadził rozmowę na grunt, który wydawał mu się najbardziej swojski. – Dobrze chociaż, że ubezpieczone. Tu, wiecie, niby spokojnie, dobra dzielnica, kli...ehm turyści dyskretni i kulturalni, ale konkurencja duża, oj duża. Zawsze lepiej ubezpieczyć – rozgadał się gwardzista. Abecedyx pokiwał z uznaniem głową.

– No widzicie. Tym bardziej sensu nie widzę. A zresztą... czy to moja sprawa? Przejazdem byłem, w odwiedzinach...

– W odwiedzinach? – zdziwił się kapitan. – Pierwsze słyszę, żeby ktoś w Hurenburgu miał kogo odwiedzać. – Kapitan spojrzał na Abecedyxa i, widząc jego zniesmaczony wzrok, urwał swoje rozważania. – A zresztą – dopowiedział sam sobie – wasza rzecz kogo i gdzie odwiedzacie. No tak... przejazdem, znaczy.

– Właśnie, kapitanie. W każdym razie, jak wszyscy chętnie popatrzę i wyjeżdżam. Miałbym tylko prośbę, kapitanie.

– Tak, Mistrzu?

– Jak się to przedstawienie skończy, chciałbym tylko jeszcze podejść tam i się rozejrzeć. Wiecie, ciekawość taka zawodowa. I chciałbym, żeby ludzie się za bardzo nie kręcili.

– Mistrzu...

– Tak?

– Wiecie... to jednak nie codziennie się takie rzeczy... Ludzie się mogą niepokoić. Poza tym, prestiż miasta, wiecie. Wyście tego nie widzieli, ale jak oni stamtąd pryskali. I z jednej, tej co się z gruntu zaczęła wyrywać, i z tej drugiej też zaraz, jak już ta pierwsza na tę drugą wlazła. Wiecie, w takiej chwili, wcześnie rano było, nie wszyscy jeszcze w przyodziewku. Radca van der Shlapke na przykład... – kapitan zorientował się nagle, że wypowiedział właśnie o cztery słowa za dużo. Przełknął ślinę, odetchnął dwa razy, przetarł twarz szorstką dłonią. – No, w każdym razie dla interesu to nie najlepiej, jak się takie rzeczy dzieją. Trudna sprawa, no wiecie, jakby tam coś było, jakby się dało dowiedzieć, co to za licho... Takie rzeczy na co dzień się nie dzieją – powtórzył nie bardzo wiadomo, czy chcąc się w ten sposób uspokoić, czy raczej próbując się usprawiedliwić przed przyjezdnym. Znaczącym przyjezdnym.

– Rozumiem. – Abecedyx kiwnął głową. – Jeśli się czegoś dowiem, dam znać. Żaden problem. O ile coś znajdę, oczywiście.

– Oczywiście.

Tymczasem smutne pandemonium dobiegało końca. Najpierw coś stęknęło głośno i nieomal żałośnie. Potem na ścianie kamienicy znajdującej się pod spodem pojawiła się bardzo wyraźna rysa. A potem wszystko gruchnęło, przez ulicę przetoczył się grzmot, uniósł się tuman kurzu tak wielki, że przez kilka minut nic nie było widać, a dwoje niecodziennych kochanków, w iście romantycznym stylu, znalazło kres związku we wspólnym, miłosnym gruzowisku. Zapadła cisza.

– I chuj – skwitował krasnolud, Asystent Abecedyxa pieczołowicie otrzepujący imponującą brodę z pyłu. Z każdym gwałtownym ruchem wzbudzał tak wielką chmurę kurzu, że zamazywały się kontury jego masywnej postaci. Abecedyx z żałością popatrzył na swoje ubranie. Skórzana kurtka i spodnie nigdy nie należały do najbardziej reprezentacyjnych sztuk odzienia. Jednak w tej chwili wyglądały jak najzwyklejsze łachmany. Abecedyx zaczął zastanawiać się, ile czasu będzie musiał poświęcić, aby przywrócić im gustowną i wielce przez niego poważaną czerń. W okolicach drugiego tygodnia przestał liczyć i westchnął.

– Chodź – mruknął do krasnoluda – skoro już i tak jesteśmy upieprzeni, to nie zaszkodzi nam małe niuchanko w gruzowisku.

Krasnolud wzruszył ramionami i trzepnął się jeszcze kilka razy po brodzie. Ale i tak miał świadomość, że jedyne co może w ten sposób uzyskać, to złudne poczucie odzyskanej godności. Walka z brudem takimi metodami była z gruntu skazana na porażkę.

– Bądź tak dobry i skocz do bu... zajazdu po instrumenty. A ja się wstępnie rozejrzę. Kapitanie! – Abecedyx odwrócił się w kierunku postaci, która rękawem kaftana, zakurzonym jak wypchany mastodont w miejskim muzeum, próbowała doczyścić niegdyś błyszczący w słońcu kirys. Równie dobrze można by próbować wykąpać świnię w borowinie. – Kapitanie! – powtórzył Abecedyx – powiedzcie ludziom, żeby się tam nie pchali. Potrzebuję kilku minut spokoju i niech nikt mi się tam nie pałęta z Aurą. Muszę mieć czysto w promieniu jakichś, ja wiem... piętnastu, dwudziestu metrów, dobra? Czyli, żeby gwardziści też mi się nie kręcili, bo gówno z tego wyjdzie.

Abecedyx obciągnął kurtkę i ruszył w kierunku gruzowiska.

– Aha! – krzyknął jeszcze do kapitana, który mimo wszystko oprzytomniał i już wydawał swoim gwardzistom rozkazy – tylko przepuścić mi Asystenta, jak wróci, jasne?

– Jak to? – zdziwił się kapitan. – A on Aury nie zakłóca?

Abecedyx stanął zdziwiony. Często zapominał, że nie wszystko, co jest oczywiste dla niego, musi być równie wiadome innym. W myślach przeklął sam siebie za odruchową chęć zrugania gwardzisty.

– Nie, nie zakłóca. Przecież to krasnolud. Krasnoludy mają się do magii jak psia dupa do orderów, nie wiedzieliście?

Wzmiankowany krasnolud, nie psia dupa bynajmniej, powrócił po dobrych trzydziestu minutach. Nie sprawiał wrażenia, jakby się spieszył. Świadczył o tym również wygląd – krasnolud w międzyczasie zdołał doprowadzić się do jako takiego ładu. Wprawdzie w dalszym ciągu szczegóły odzienia barwa, a nawet fason kryły się pod grubą warstwą kurzu, jednak włosy i broda najwyraźniej zostały bardzo starannie wyszczotkowane. Abecedyx nie miał mu tego za złe. Doskonale znał tryb pracy swojego Asystenta i zgadzał się nań, mając pełną świadomość jego zalet, które z nadwyżką rekompensowały drobne przywary. Wśród nich można by wymienić chociażby tę, że bez najmniejszego stęknięcia krasnolud przytachał torbę z podręcznym oprzyrządowaniem Mistrza – solidny kuferek sięgający wagą czterdziestu kilogramów. Poza tym dzięki umiarkowanemu pośpiechowi krasnodluda Abecedyx miał trochę czasu dla siebie, mógł dokonać pierwszych oględzin w absolutnym spokoju. W pierwszej kolejności oczywiście zabrał się za wyniuchiwanie Aury. Wielu Mistrzów na jego miejscu w ogóle by tej czynności poniechało. Cudów nie ma, jeżeli więc dwie pozornie niczym się nie wyróżniające kamienice nagle urządzają sobie koitalną zabawę o poranku, to w grę może wchodzić wyłącznie Aura. Abecedyx, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów po fachu, w pełni sobie na miano Mistrza zasłużył. Gdyby nie łysa czaszka, przynajmniej skronie miałby już solidnie siwe, a większość przeżytego czasu poświęcił na szkoleniu się w Sztuce, ale również i na empirycznym badaniu Aury. Poważna część Mistrzów odpuszczała sobie tę drugą dziedzinę, zadowalając się samym opanowaniem zasad Sztuki, Aurę traktując jako bezwolne narzędzie mające spełniać ich zachcianki. Abecedyx, bazując na doświadczeniu własnym i badaniach jemu podobnych, nielicznych Mistrzów, wiedział, że to właśnie Aura jest siłą nadrzędną, a Sztuka jedynie jednym z jej przejawów. Zrozumienie Aury dawało więc umiejętność o wiele pełniejszego poznania Sztuki, co więcej, czasem pozwalało na dotknięcie dziedzin poza samą Sztukę wykraczających. Dlatego też Abecedyx nigdy nie wyrywał się z wykorzystaniem Sztuki, rozpoznanie Aury poprzedzało wszystkie jego poczynania. Kilkukrotnie zresztą uratowało mu to życie.

Oględziny gruzowiska w pierwszej chwili przyniosły tylko jedną cenną informację. To, co wydarzyło się w tym miejscu kilka godzin wcześniej, nie było dziełem przypadku. Aura nie zgęstniała nagle w tym przypadkowo wybranym miejscu i nie kazała dwóm murowanym chałupom zabawić się jak chłop z babą na sianie. To, co udało się Abecedyxowi ustalić, wskazywało wyraźnie, że miało tu miejsce wykorzystanie Sztuki. Ktoś, w niepojętym dla Mistrza celu, nakazał trzypiętrowym kamienicom w stylu późnokalezjańskim radośnie poswawolić. Abecedyx obracał w palcach pokruszone kamienie, brał w palce drzazgi z połamanego drewna i tropił w Aurze ślady czyjejś obecności. Póki co wyraźne było jedynie jej istnienie. Charakter, bez dokładniejszych pomiarów nie dawał się określić.

Krasnolud zatrzymał się o kilka kroków od gruzowiska. Nie był typem pyszałka, nie eksponował ich nad miarę i nie podtykał nikomu pod oczy, ale skórę na buty ściągnął ze smoka osobiście. Więc o nie dbał. Bez słowa postawił kufer na ziemi i zaczął rozpinać sprzączki spinających go pasów. Tylko on i Abecedyx mogli dokonać tego bezkarnie. No i oczywiście inne krasnoludy, gdyby któremukolwiek przyszło kiedyś do głowy zainteresować się cudzym bagażem. Historia milczała o takich przypadkach. Natomiast ci, którzy mimo ostrzegawczych wyładowań, głośnych trzasków i delikatnych kopnięć elektrycznych nadal majstrowaliby przy ekwipunku łysego Mistrza, z pewnością znaleźliby w niej swe miejsce. Może nie w annałach, ale w piwnych opowieściach z całą pewnością.

Kufer krył w sobie wiele cudowności. Na przykład przepięknej urody portret niejakiej Petrunelli z Alcberg, której wprawdzie Abecedyx nigdy nie widział osobiście, ale jej podobizny sprzedawały się świetnie. Co ciekawe, wyłącznie wśród tych, którzy jej nie widzieli osobiście. Była też zacna flasza śliwowicy, kopciuch z tytoniem, bibuły do kręcenia papierosów i szczoteczka do zębów. Oczywiście oprócz tego, całe instrumentarium niezbędne Abecedyxowi do pracy. Mistrz, widząc, że wszystko już z grubsza gotowe, zlazł z kupy gruzów, w którą obróciła się płomienna miłość i zabrał się do dokładnych pomiarów. Duża część gapiów zdążyła się już rozejść, lecz kilka osób, utrzymywanych na dystans przez sumiennych gwardzistów, wyciągało szyje, aby dostrzec, co też Mistrz będzie robił. Abecedyx w pierwszej kolejności powyciągał wszystkie potrzebne mu rzeczy, ułożył na aksamitnej chuście, ktorą w tym celu przechowywał złożoną na wierzchu w kufrze i, sięgając po kolejne elementy, zaczął składać skomplikowany instrument. Jego główną częścią wydawała się być spora, okrągła tarcza, wyposażona w kilka oddzielnych podziałek i odpowiadającą im ilość wskazówek. Jej obudowa, jak i reszta elementów wykonane zostały z miedzi, przez co bezustannie rzucały dokoła żółtawe odblaski. Abecedyx przymocował tarczę do średniej wielkości skrzyneczki, potem umieszczony na długim pręcie jakiś wiatraczek, za nim jeszcze parę części, o których trudno byłoby cokolwiek konkretnego powiedzieć, a na koniec ustawił obok nieduży kołowrotek. Połączył go ze skrzyneczką kilkoma przekładniami i kiedy cały aparat stał już gotowy do działania, Mistrz wyciągnął za siebie rękę ani na moment nie unosząc głowy i nie oglądając się. Dla jego Asystenta był to wystarczająco wyraźny sygnał. Krasnolud raz jeszcze sięgnął do kufra i wydobył zeń nieduże, drewniane pudełko, w którym coś szeleściło. Włożył je Mistrzowi w rękę, a ten ostrożnie przeniósł je i powolutku otworzył. W środku siedziała zaspana koszatniczka. Abecedyx uśmiechnął się do gryzonia, powiedział kilka cichych słów, a kiedy zwierzak zaczął energicznie strzyc wąsikami, Mistrz wyjął go z pudełka i umieścił delikatnie w kołowrotku. Koszatniczka ruszyła i wiatraczek nad aparatem zaczął się obracać. Abecedyx pozwolił, by instrument osiągnął właściwe obroty i, tym razem już sam, sięgnął do kufra. Wyciągnął z niego kolejny miedziany przyrząd – tuleję, przywodzącą na myśl lunetę, ale znacznie krótszą i o wiele grubszą. W dodatku zaopatrzoną w drewniany uchwyt. Mistrz w skupieniu zaczął spoglądać przez nibylunetę na gruzowisko, a równocześnie rzucał okiem na wskazania strzałek na tarczy. Od czasu do czasu regulował coś z boku aparatu za pomocą trzech pokrętełek. Krasnolud w tym czasie stał z boku z rękami założonymi na plecach i kiwał się na piętach. Spoglądający z oddalenia ludzie nie mieli najmniejszych wątpliwości – profesjonaliści. Po kilku minutach Abecedyx odłożył nibylunetę i spojrzał w kierunku swego asystenta.

– Tablice – mruknął cicho.

Krasnolud schylił się niespiesznie i ze specjalnej kieszeni na wieku kufra wyciągnął gruby, oprawny w czerwoną skórę tom formatu przyzwoitego atlasu. Od razu też wyjął równie gruby brulion i węglowy ołówek. Abecedyx znów przejął to wszystko, nie odwracając się ani na moment od aparatury. Skupienie było widoczne w każdym jego ruchu, sprawiał wrażenie, jakby za jego plecami można było przeprowadzić stado małp z bębenkami, a on i tak niczego by nie zauważył. Na przemian spoglądał na tarczę aparatu, kartkował atlas w poszukiwaniu odpowiednich tablic i gorączkowo, w sposób z pewnością odległy od kaligrafii, zapisywał coś w brulionie. Trwało to wszystko na tyle długo, że resztki gapiów uznały, iż wszystko ciekawe, co miało się tego ranka wydarzyć, już się wydarzyło, i teraz trzeba tylko czekać grzecznie na kolejną sensację, która zdoła ożywić ich szarą, mozolną i beznadziejną egzystencję mieszkańców miasta zbudowanego na burdelach, żyjącego burdelami i z burdeli, i w którym nawet burdele kopulują na ulicach... Chwilę potem zwinęła się również część gwardzistów, gdyż nie mieli już kogo powstrzymywać przed zbliżaniem się do miejsca katastrofy budowlanej. Czy też raczej miłosnej. Pozostał jedynie kapitan z grupą, mającą zająć się zabezpieczeniem terenu aż do przybycia władz miejskich, które powinny obejrzeć skutki incydentu i podjąć decyzję, co dalej. Ich nieobecność do tej pory mogła być tłumaczona jedynie tym, że większość rajców jeszcze kilka godzin temu, w negliżu nielicującym z powagą ich urzędów, czmychała przez drzwi a nawet niektóre okna z ruszonych z posad świata budynków. Biorąc pod uwagę fakt, że spora liczba przechodniów miała możliwość dosyć dokładnie pooglądać majtające się tu i ówdzie insygnia władzy, zupełnie nie dziwiła opieszałość i powściągliwość, z jaką rajcy ściągali na miejsce zdarzenia. I całkiem słusznie, jak miała pokazać niedaleka przyszłość w miejscowych knajpach, jako że już samo słowo "rajca" dość zabawnie się rymuje.

Tymczasem Abecedyx dokończył swoje pomiary, wstał, rozejrzał się nieco nieobecnym wzrokiem po okolicy i oszczędnym ruchem ręki przywołał do siebie kapitana gwardii, który właśnie zastanawiał się, czy może sobie pozwolić na oznaki zniecierpliwienia wobec Sztuk Mistrza. Zakończenie prac wybawiło go z rozterki, a być może uchroniło nawet od obrażeń, ponieważ Abecedyx w pewnych kwestiach bywał bezkompromisowy. Kapitan, widząc wyraz twarzy Mistrza, postanowił zrezygnować również z okazywania powagi swojego urzędu i po prostu podbiegł świńskim truchtem, bo tylko na tyle pozwolił mu oficerski ubiór i rapier przy boku.

– No cóż, kapitanie – zaczął Abecedyx zmęczonym głosem, zanim jeszcze tamten się zatrzymał – wieści dobrych nie mam...

Stary gwardzista zmartwiał. Sam nie był pewien, z czyich ust słowa te brzmią mniej zachęcająco – Mistrza, czy starej cyganki. Na wszelki wypadek nie dopytywał, uznawszy, że Mistrz i tak sam będzie chciał pochwalić się tym, co ustalił. Nie zawiódł się.

– Widzicie, moje możliwości nie są takie małe. Nie będę się przechwalał, bo to nie licuje z powagą mojej profesji. Niemniej, stoi przed wami w tej chwili jeden ze zdolniejszych Sztuk Mistrzów chodzących po ziemi. I muszę przyznać, że cały mój kunszt, całe moje doświadczenie i cały mój talent, nie na wiele się tu zdały. Wiecie na pewno sami, że to, co się tu dzisiaj stało, wydarzyć się mogło wyłącznie za sprawą Aury... Ponieważ jest to raczej niemożliwe, aby Aura nagle zgęstniała w jednym miejscu i sama z siebie pchnęła w miłosne objęcia dwa burdele, zachodzi podejrzenie, że użyto tu Sztuki. I to się zgadza, tyle jestem w stanie wyczuć. Oczywiście, Sztuka sama w sobie nie istnieje. Zawsze musi być ktoś, kto jej użył, to nie podlega dyskusji. Każdy Mistrz używa Sztuki w inny, charakterystyczny dla siebie sposób. Osnowa Aury poddaje się do pewnego stopnia jego woli i jego umysłowi, a ponieważ każdy z nas dysponuje innym umysłem, to i Sztuka będąca połączeniem tych dwóch ezoterycznych pierwiastków – Aury i ludzkiego ducha zachowuje reminiscencje osobowości Mistrza... – Abecedyx dojrzał wyraz twarzy poczciwego gwardzisty i zreflektował się. – Czyli... – zaczął próbując odzyskać wątek – czyli... jak by to... no, właśnie! Czyli, że każdy Mistrz posługujący się Sztuką zostawia ślady. Dla zwykłego człowieka są one równie widoczne, co kocie szczyny na dachu, ale dla innego Mistrza są dość wyraźne. Taaak... kominiarz na śniegu byłby tu dobrą metaforą. Albo jeszcze lepiej, trzymając się zrozumiałych dla was porównań, jak te same kocie szczyny, ale dla innego kota. Czyli, że wiadomo, kto, kiedy, w którą stronę przechodził, co jadł na śniadanie, ile ma lat, kiedy ostatni raz się mył i ile ma pcheł...

– To Mistrzowie mają pchły?!? – wyrwało się kapitanowi, który natychmiast zdał sobie sprawę z niestosowności swoich słów, i jak małe dziecko zasłonił usta dłońmi. Abecedyx popatrzył na niego odrobinę nieprzytomnie.

– Nie – odparł siląc się na najgłębszy spokój, na jaki było go w tej chwili stać – nie mają. W każdym razie ja na pewno – dodał i sugestywnie przesunął dłonią po swej łysej czaszce. – Tak więc, kapitanie, nie zawracając już sobie i wam dupska metaforami, porównaniami i wszystkimi innymi zbędnymi objaśnieniami, mówię wam wprost: nie wiem, kto to zrobił. Nie wiem i nie mam jak się dowiedzieć. Nie moimi metodami. Czyli, że pozostaje wam zupełnie, absolutnie, najzwyczajniej w świecie, rutynowe śledztwo z wykorzystaniem rutynowych metod. Tak więc życzę miłej zabawy, bo ja stąd wyjeżdżam. Dziś po południu, najpóźniej jutro rano.

Kapitan chciał zaprotestować, powiedzieć coś, dopytać... Już, już otwierał usta, aby spróbować zatrzymać Mistrza jeszcze na chwilę, ale w tym momencie do dyskusji wtrącił się Asystent, który podszedł do kapitana na odległość kopniaka, spojrzał prowokacyjnie w górę, w oczy gwardzisty i uśmiechnął się rozbrajająco.

– I chuj – powiedział krasnolud. Potem poszedł spakować ekwipunek Mistrza.

 

***

 

Abecedyx leżał na łóżku i przyglądał się małej, grawerowanej tabliczce, którą obracał od czasu do czasu w zręcznych palcach. Miała przewiercony otworek, przezeń biegł cienki, ale mocny rzemyczek, a ten z kolei przywiązano do latarni powozu. Mistrz znalazł ją, kiedy zajrzał do wozowni, żeby sprawdzić, czy z jego wymuskanym gigiem wszystko w porządku. . Był w Hurenburgu raptem dwa dni, a zdążył już z różnych części pojazdu odwiązać pięć podobnych wisiorków. Wykonywane różną techniką, ryte, trawione, zwyczajnie malowane; jedna była drewniana, najwyraźniej pośledniejszego gatunku. Nie miała obrazka, sam tekst, w dodatku dość koślawie i z błędami wyrzezany kozikiem. Pozostałe dowodziły znacznie większej inwencji. "Przyczajona Muszelka" i "Pieścidołek" dawały się jeszcze jakoś strawić. "Remiza Markiza" przynajmniej czytelnie informowała o profilu. Drewniana "Smocza Jama", na szczęście pozbawiona ilustracji raczej nie zachęcała do niczego. Za to trzymane właśnie w ręku przez Abecedyxa "Siedem Palców" sprawiało co najmniej niepokojące wrażenie. Tym bardziej, że grawerowany obrazek przedstawiał jedynie uśmiechniętą tajemniczo niewieścią twarz. Pozostałe tabliczki bez zbędnej i nigdy w tym mieście niewidzianej pruderii, przedstawiały nader dosłownie wszystko to, czym można się było zajmować w reklamowanych przez nie lokalach. Większość spraw w tym mieście była przerażająco wręcz jednoznaczna. Abecedyx musiał jednak przyznać, że dla przyjezdnego nie wszystko jest do końca jasne. Zastanawiały go na przykład wszechobecne dopiski "trzecia godzina gratis". Trzecia godzina czego? zastanawiał się Sztuk Mistrz. TEGO? Za trzecią godzinę TEGO powinni raczej wypłacać nagrody... No, przynajmniej w jego wieku. Albo chociażby te plakietki, czy tabliczki. W innych stronach już za same obrazki na nich ryte można by pewnie nieźle zarobić sprzedając je wynudzonym mężom, albo – jeszcze lepiej – dorastającym młodzieńcom, ot żakom na przykład.

Hurenburg w ogóle był miejscem trudnym do ogarnięcia. Owszem, pod pewnymi względami przyjemnym, zwłaszcza pod względem spędzania wolnego czasu, niemniej dziwnym. Już choćby przez to, że czystym. Charakter świadczonych tu ochoczo usług sprawiał, że o miasto dbano. Uciechy jako takie dostępne były wszędzie, ale tylko Hurenburg oferował uciechy na tak kulturalnym poziomie. Oczywiście nie tylko czystością Hurenburg zadziwiał przyjezdnych. Dość powiedzieć, że w tym mieście nawet biblioteki wypełnione były jednym. I tylko tu piekarze wypiekali takie fikuśne bułeczki i rogaliki... Albo miejskie fontanny o przyciągających zafascynowane spojrzenia kształtach, te ławki w parkach zaprojektowane i wykonane tak, że człowiek ani pomyślał o siadaniu na nich w samotności, nawet nazwy ulic... W Hurenburgu nie dało się myśleć o niczym innym, zresztą nikt tu nie przyjeżdżał, żeby myśleć o czymkolwiek innym. Więc Abecedyx nawet nie próbował. Sam od czasu do czasu lubił pofolgować cielesności, choć w Hurenburgu był po raz pierwszy. Zawsze myślał, że aż takie folgowanie mu nie przystoi, ale odkąd zrozumiał, że jeśli nie teraz, to już raczej nigdy, machnął ręką na wstyd i pruderię. Zresztą jego Asystentowi też się co nieco od życia należało, a poza Hurenburgiem trudno było znaleźć miejsce, w którym krasnolud mógłby się poczuć w pełni dopieszczony. No, może jeszcze w domu, u mamy, ale tu akurat chodziło nie tyle o rozkosze podniebienia i rodzinne ciepło, co o ciepło i rozkosze odrobinę bardziej literalne. I właśnie dlatego Abecedyx siedział w pokoju sam, kiedy rozległo się nieśmiałe pukanie. Mistrz przekonany, że domyśla się, kto stoi za drzwiami, odruchowo przeczesał palcami łysinę, jak zwykle zapominając, że materiał do przeczesywania skończył mu się już jakiś czas temu, przyjął pozę niedbałą, a nawet lekko wyzywającą, przykręcił knot w lampce naftowej, chuchnął w dłoń i raz jeszcze omiótł wzrokiem pomieszczenie. Na sprzątanie i tak było już za późno, więc wygładził tylko wełnianą narzutę, na której się rozparł. Już miał otworzyć usta, ale zdecydował się na jeszcze odrobinę więcej śmiałości i szybciutko rozpiął kaftan. Wtedy dopiero, przyjmując najbardziej rozanielony wyraz twarzy, na jaki go było stać, rzucił stłumionym głosem:

– Prooooszę.......

Drzwi otworzyły się o wiele zbyt zdecydowanie, biorąc pod uwagę nieśmiałość, z jaką w nie pukano. Stał w nich poznany rankiem kapitan. Abecedyx po raz pierwszy w życiu naprawdę, ale to naprawdę pożałował, że nie nauczył się zmieniać ludzi w żaby. Bo taką żabę na ten przykład, dałoby się wzbogacić o słomkę i dwa hausty powietrza, co definitywnie rozwiązałoby kwestię świadków tej, dość przecież krępującej sytuacji. A tymczasem jedyna żaba, z jaką Abecedyx miał w tej chwili do czynienia, to była ta, którą należało jakoś zjeść... Kapitan wyraźnie się wahał, ale w końcu podjął odważną decyzję. Ostatecznie, dla przyjemności tu nie przyszedł. W każdym razie nie dziś... Odważnie przekroczył próg i, nie czekając na żadne zaproszenia, podszedł do łóżka, na którym rozparł się Sztuk Mistrz. Potem trochę tego pożałował, bo w udawanie, że nie dostrzega mokrego pora, musiał włożyć tyle wysiłku, że na kilka sekund włosy przestały mu rosnąć. W tym czasie Abecedyx, zapomniawszy, że w dalszym ciągu uśmiecha się cielęco, niczym szczerbaty do sucharów obmyślał możliwość "zdarzenia się" jakiegoś nieszczęśliwego wypadku. Jak na złość, pierwsze, co przyszło mu do głowy, czyli śmierć pod kołami rozpędzonego dyliżansu pocztowego, mogłoby być kłopotliwe do wytłumaczenia, gdyby przytrafiło się w pokoju o powierzchni siedemnastu metrów. Na drugim piętrze.

– Mistrzu – wyszeptał kapitan przez ściśnięte gardło i przełknął ślinę. Rozległ się odgłos przypominający ścieranie się gastrolitów w żołądku strusia. – Mistrzu, nie jest dobrze...

Abecedyx zdążył się już nieco rozluźnić i, przede wszystkim, pozbyć się kretyńskiego uśmieszku. W tej chwili nic nie mogło go uczynić szczęśliwszym, niż wieść o pożarze całego miasta. No, może z wyjątkiem kilku najbliższych ulic stąd do rogatek.

– A cóż tam znowu? – mruknął niby niedbale, niby drapiąc się po widocznej spod rozpiętego kaftana klatce piersiowej. – Znowu jakieś sekscesy? – niby zażartował.

– No... trudno powiedzieć – zmieszał się kapitan. Przybiegłem, zanim przyjrzałem się z bliska. Ale to bez znaczenia – dorzucił szybko, widząc rodzącą się dezaprobatę w oczach Mistrza. – To... idzie tutaj. Pomyślałem, że uprzedzę... Rano mówiliście, Mistrzu, że gdyby wcześniej, to coś byście może poradzili. No to właśnie uprzedzam wcześniej. Jak wyjdziemy na dwór zaraz, to powinniśmy zdążyć. Ja... – obrócił się trochę niezdecydowanie i machnął ręką w kierunku otwartych drzwi – poczekam na dole.

– Dobrze, zaraz tam będę – Abecedyx ochłonął już trochę. Nie na tyle, żeby zapomnieć o morderczych planach, ale wystarczająco, aby ich realizację odłożyć na później. Kapitan wyszedł z pokoju, nie zapominając o taktownym zamknięciu za sobą drzwi. Abecedyx zmęczonym gestem potarł twarz rękoma. No dobra, legolasie... tfu, lowelasie, mruknął do siebie, nici z miłego wieczoru. A skoro już i tak wszystko diabli wzięli, to równie dobrze możesz obejrzeć, co tam się święci...

Z niechęcią, ale energicznie Sztuk Mistrz zapiął kaftan i wciągnął buty. Na ramiona narzucił jeszcze kurtkę i wyszedł. Na dole rezydowała jedynie pani Boosenhalter, niewiasta o równie zaawansowanym wieku, co i biuście. Jedno i drugie nadawało jej powierzchowności szlachetnego sznytu profesjonalistki. Abecedyx zorientował się już, że za niezwykle ujmującą i przemiłą osobowością krył się prawdziwy demon pedanterii, oraz niezmordowany kafar dyscypliny. Toteż nie spodziewał się, że uda mu się przemknąć niezagadniętym. W Hurenburgu praworządność miała równie specyficzny posmak, co Marcepanowe Kulki Dwighta, ze znaczącym uśmiechem sprzedawane w każdej apteczce, a przez personel burdeli zwane fachowo jebostójkami. A to oznaczało, że kapitan, aby wejść mógł zrobić tylko dwie rzeczy. Zdjąć swój błyszczący kask i uiścić opłatę, jak każdy, albo dokładnie wyłuszczyć pani Boosenhalter cel swojej wizyty, która i tak z pewnością najpierw upewniła się wśród dziewcząt, czy przypadkiem żadna nie wykonuje swych płomiennych obowiązków w obecności pana Sztuk Mistrza.

– Heere Meister! Heere Meister! – pani Boosenhalter zarezonowała z rozfalowanej głębi swych miseczek D++. Abecedyx aż się zjeżył. Gdzieniegdzie.

– Wees loos, Heere Meister? Czy tshosz zhłego?

Abecedyx, sam się sobie dziwiąc, po raz kolejny słysząc akcent Fhrehe Boosenhalter oraz spoglądając na dwa pięknie wypiętrzone wzgórza jej autorytetu, pomyślał o trójzębie i rogatym hełmie. Czysty absurd, ale jakoś nie mógł się od tej wizji odpędzić. Czując, że jego wiek może nie znieść zbyt bliskiej obecności Fhrehe Boosenhalter i obu jej towarzyszek, zatrzymał się w pewnej odległości, z nadzieją, że okaże się ona wystarczająca.

– Ależ skąd, Fhrehe Boosenhalter – ukłonił się wytwornie. Jestem absolutnie pewien, że żadne niebezpieczeństwo nie grozi pani ani też pani, jakże gościnnemu, domowi.

Fhrehe Boosenhalter uśmiechnęła się i wypuściła z ulgą powietrze z płuc, a Abecedyx ze zdziwieniem poczuł, że w hollu zrobiło się jakoś luźniej.

– Z pewnością nic pani nie grozi – dodał jeszcze, dał drapaka na dwór i...

...pożałował swoich słów. Kapitan stał tyłem do drzwi i spoglądał w górę ulicy biegnącej do starszej części miasta. Którą płynęło wolno coś dziwnego. Hurenburg ogarniał już zmierzch. Ciemność nie zapadła jeszcze nad miastem, ale zapłonęły już latarnie. W ich świetle połyskiwało coś, co sunęło ulicą wolno i niepowstrzymanie. Abecedyx w pierwszej chwili pomyślał o lawie, którą lata temu widział na własne oczy podczas jednej z podróży na południe. Jednak szybko zorientował się, że ocena była jednak błędna. Po pierwsze, omywane gęstą substancją domy nie stawały w płomieniach. Po drugie, kolor... Lawa żarzyła się czerwienią podczas, gdy to... było, no, raczej... białawe. Ludzie cofali się przed czołem fali, najwyraźniej żywo omawiając pełznący fenomen, jednak bez śladów paniki, czy choćby strachu. Abecedyx spojrzał na kapitana. Kapitan spojrzał na Abecedyxa. Obaj wzruszyli bezradnie ramionami. Kapitan podrapał się pytająco po kasku.

– Cóż – westchnął Sztuk Mistrz – chyba lepiej będzie przyjrzeć się temu z bliska.

– Czy to bezpieczne?

– A skądże ja mam wiedzieć? Sprawdzimy, zobaczymy.

Ruszyli raźno przed siebie. Po kilkudziesięciu krokach zbliżyli się na tyle, że wyraźnie słyszeli rozmowy posuwających się w ich kierunku gapiów. Substancja spływająca ulicą dała się stąd już znacznie lepiej obserwować. Abecedyx przystanął i zaczął się bacznie przyglądać. To, co ciekło miedzy domami miało zdecydowanie glutowatą konsystencję. Sprawiało również wrażenie, że jest cholernie lepkie. Maź płynęła mozolnie, choć uparcie do przodu, jednak widać było, że jeszcze parę chwil i się zatrzyma. Nie była popychana przez kolejne fale, spływała tylko dzięki lekkiemu nachyleniu ulicy. Po jej przejściu widać było w świetle latarń lśniący, lepki ślad. Wyobraźnia Abecedyxa zaczęła pracować w kierunku, który w tych okolicznościach nie wydawał się zbyt atrakcyjny. Najchętniej odwróciłby się na pięcie i dał nogę, jednak obecność kapitana wymagała wykazania inicjatywy raczej ofensywnej, niż eskapicznej. Abecedyx, walcząc z ogarniającym go obrzydzeniem, podszedł jeszcze parę kroków bliżej. Znalazł się zaraz za plecami ludzi cofających się przed pełznącym plugastwem. I doznał szoku. Do jego nozdrzy dotarła woń, której zupełnie się nie spodziewał. Tym bardziej, że nie była to ta woń, której się spodziewał. Przepchnął się między gapiami i podszedł całkiem blisko. Musiał teraz bardzo uważać, żeby glutowata fala nie wpełzła mu na buty. Wciągnął głęboko powietrze. No jak pragnę zakwitnąć, krzyczał do siebie w duchu, wanilia!

Kapitan ruszył wreszcie za nim i, pokrzykując na ludzi, żeby nie robili zbiegowiska, przepchnął się do Sztuk Mistrza. Stanął obok i niepewnie wpatrywał się w zaskoczone oblicze Abecedyxa.

– Mistrzu... Mistrzu, co to jest?

Abecedyx otrząsnął się, spojrzał na gwardzistę. Rzucił okiem pod nogi, cofnął się o krok. Kapitan, niczym przedrzeźniający go mim, zrobił to samo.

– Cóż, kapitanie – uśmiechnął się Abecedyx. Pewnie myślicie, że dzięki znajomości Sztuki, zrobię teraz jakiś hokus pokus i się dowiem, prawda?

Kapitanowi było głupio tak po prostu przytaknąć.

– Niestety, Sztuka, bez długotrwałych analiz i badań na nic nam się nie zda. I dlatego – Abecedyx cofnął się jeszcze o krok – pozostaje tylko jeden sposób.

Sztuk Mistrz cofnął się jeszcze kawałeczek, pochylił i zaczerpnął palcem śluzowatej substancji. Była lepka, śliska i ciepława. Kapitan przypomniał sobie, co jadł na obiad. Znów miał do niego bardzo blisko. Za plecami Mistrza zapadał nagła cisza. Abecedyx uniósł palec i z bliska powąchał substancję. Miała słodki, silnie waniliowy i jakby odrobinę mleczny aromat. Raz kozie wózek, pomyślał i wsadził palec do ust. Kapitan gwardii miejskiej natychmiast pożegnał się z ostatnim posiłkiem. Wnosząc z odgłosów, jakie rozległy się z tyłu również kilka innych obiadów nie zniosło dłuższej niewoli.

– Błeeee! Pfuj! Ohyda!!! Bghłe.....! – poniosło się ulicą.

Abecedyx nie zwracał na to wszystko uwagi. Posmakował. Tak jak przypuszczałem, pomyślał i uśmiechnął się szeroko. Zaczerpnął jeszcze raz i wpakował sobie do ust większą porcję. Obrócił się w miejscu. Zdziwiony przyglądał się grupie ludzi rzygających jak koty, rzuconych przez konwulsje na kolana. Kto zdzierżył i ustał, krzywił się niemiłosiernie odwracając wzrok. Tych i tak była znaczna mniejszość.

– Alef, moi dfodzy – Abecedyx ciamkał uśmiechnięty – pfetef to jeft bufyń. Bufyń fanifiowy!

 



Czytaj dalej...




 
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...
(Spam) ientnika
Zapytaj GINa
Komiks
HOR-MONO-SKOP
Ludzie listy piszą
Konkursy
Andrzej Pilipiuk
Paweł Laudański
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
Konrad Bańkowski
Paweł Leszczyński
Idaho
Adam Cebula
Krzysztof Kochański
Łukasz Kulewski
Piotr Schmidtke
Konrad Bańkowski
Alexandra Janusz
Marta Sadowska
KRÓTKIE SPODENKI
Dawid Brykalski
Krzysztof Sochal
Andrzej Ziemiański
Romuald Pawlak
Elisabeth Moon
Elisabeth A. Lynn
Harlan Ellison
Robert Silverberg
Tomasz Piątek
XXL
 
< 30 >