strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Mortka Literatura
<<<strona 29>>>

 

1410

czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie

 

 

O AUTORZE
Marcin Mortka - Urodzony w roku 1976. Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na wydziale skandynawistyki. Podręcznikowy przykład Zodiakalnego Barana. Z zawodu (i powołania) nauczyciel, pilot wycieczek zagranicznych (wąska specjalizacja - Islandia i Norwegia) oraz tłumacz powieści Patricka O'Briana. Pasjonat epoki wielkich żaglowców oraz wypraw krzyżowych. Miłośnik i popularyzator RPG, związany z wydawnictwem "Portal", autor wielu artykułów poświęconych tej tematyce w "Portalu" oraz "Magii i Mieczu". W tym roku wydał powieść "Ostatnia Saga" oraz pracuje nad uniwersalnym dodatkiem RPG pod roboczym tytułem "Czar Ziemi Świętej".

Nadchodził osławiony rok 1410. Wielcy tego świata nerwowo wiercili się na tronach i szeptem zasięgali porady u nadwornych astrologów, a wielcy tamtego świata szykowali się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły. Oczy wszystkich z obawą kierowały się na wschód, tam, gdzie wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulryk von Jungingen, dojrzewał do wiekopomnej decyzji...

 

***

 

– Scheiße!!! – chwalił nadchodzący dzień wielki mistrz, siadając na łożu i poprawiając piżamę w czarne krzyże. – Kuno, mam dziwne wrażenie, że ktoś się na mnie gapi.

– Guten Morgen, Mein Fuhrer – bąknął marszałek Kuno von Liechtenstein, otwierając szeroko okiennice. – Ależ co wy, mistrzu, kto by se chciał wami dupę zaw... Eee...

Dalszą karierę zakonną Kunona uratował capstrzyk, który z dyskrecją topora bojowego rozdarł ciszę nad dziedzińcem Malborka. Pobojowisko po zakończonych nad ranem krzyżackich juwenaliach drgnęło – któryś z braci rozdziawił przyłbicę, inny wybełkotał kilka teutońskich przekleństw, czyjeś słabe, drżące ręce posłały w kierunku trębacza bełt z kuszy.

– Frustuck ist fertig! – oznajmił służalczo Kuno, by szybko skierować myśli mistrza na inny temat, po czym zaczął rozkładać drewniane naczynia i sztućce (używane w Zakonie od czasu, kiedy pan Powała z Taczewa, siłą swą się popisując, pogiął wszystko od toporków po lufy armatnie). Naraz drzwi do komnaty huknęły o ścianę i do środka wpadł młody Krzyżaczek w niestwardniałej jeszcze zbroi.

– "Eeeeeekspres Krzyżacki"!!! – ryknął, rzucił jakimś pergaminem i zniknął.

– Ech, Jugend...– Wielki mistrz zasiadł przed miską pełną owsianki. – Czytaj, Kuno. Mnie... no... oczy się pocą.

– Mało oryginalne – mruknął z satysfakcją Liechtenstein, poślinił kciuk i otworzył magazyn na pierwszej stronie. – O, polityka zagraniczna. Białe niedźwiedzie kręcą się wokół Kremla i car moskiewski na wszelki wypadek ewakuował się z rodziną!

– Gott mitt uns! – wrzasnął Ulryk. – Odechce się kacapom Inflant!

– Juści, że odechce! – Kuno wytarł czoło z owsianki. – Ponoć niedźwiadki z czeczeńskim akcentem mruczą. A propos Inflant. Szwecja nałożyła embargo na eksport stali do Zakonu Kawalerów Mieczowych.

– Oj, niedobrze – zmartwił się mistrz. – Przyjdzie unseren Kamraten kijami kampfen...

– O, jest coś o nas – Kuno zmarszczył brwi. – Na Wawelu trwają rozmowy polsko-litewsko-tatarskie w sprawie rozwiązania kwestii krzyżackiej!

– Czyli co? – zawahał się Ulryk.

– Absolutnie nic. – Kuno pogłaskał wielkiego mistrza po głowie. – Będą gadać i gadać, póki nie stracą wątku, potem na wszelki wypadek jeszcze raz ochrzczą wszystkich Litwinów i towarzystwo pojedzie nach Hause w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Za około dwa tygodnie Litwini rozegrają z nami kilka towarzyskich bitew dla podbudowania świadomości narodowej, a Polska pohuczy w dyplomacji, wypełniając swoje zobowiązania sojusznicze. O, tu jest jeszcze coś ciekawego. Ludwik Święty nabór na nową krucjatę ogłasza.

– Donnerwetter! – splunął owsianką rozzłoszczony mistrz. – Nie mam zamiaru umierać za żaden Gdańsk!

– Gdańsk jest już nasz – przypomniał mu Kuno, ponownie ścierając zupkę z czoła.

– No, wiem przecież – burknął wielki mistrz. – Jak słyszę o tych cholernych czynach społecznych, to taka złość mnie bierze, że wszystko mi się myli... Ech, dawaj wiadomości sportowe!

– Langsam, langsam... – Kuno przerzucił z szelestem kilka stron. – O, wygraliśmy mecz towarzyski z K.S. Spychów w "oczko" ! A to co ... – Zbladł nagle. – Gore...

– Kuno, was ist passiert? – zaniepokoił się Ulryk. – Polacy zaprzestali kręcić film o nas?

– "Wiadomości pasterskie" – głuchym głosem oznajmił von Liechtenstein. – Papież wyraża irytację z powodu braku postępów Zakonu Krzyżackiego w chrystianizacji pogańskiej Litwy. Konklawe rozważa projekt zmniejszenia dotacji na rzecz naszej działalności.

– Czyli co? – Wielki mistrz poczuł się zagubiony na szerokich wodach polityki.

– Nie będzie forsy na imprezy! – ryknął rozdzierająco Kuno von Liechtenstein i w geście desperacji przyłożył sobie łuk do skroni, na szczęście nie naładowany. – Przecież od dawna mówiłem, że musimy w końcu coś schrystianizować! Cokolwiek! – Nieudana próba samobójstwa pogłębiła jego depresję. – Cokolwiek! Ty cycku obwisły! Ty krowi rowku! Ty...

Kunona uratował po raz drugi wykonawca capstrzyku, który powtórzył swój repertuar i na moment zagłuszył kłótnie o cebry z wodą. Ulryk von Jungingen nie dosłyszał jednak ani słowa, zafrapowany pierwszą częścią wypowiedzi Kunona. Pogłębiająca się zmarszczka na jego czole oznaczała, iż w twardej, teutońskiej duszy kształtuje się Myśl...

Wielki mistrz stanął przy oknie, gospodarskim gestem ujął się pod boki i z zadumą objął spojrzeniem coraz żywiej gramolącą się brać zakonną. Trębacz był nieugięty, ale sierżanci skrzykiwali już oddziały łuczników w równe szeregi, a z remizy wytaczano niedzielną katapultę. Giermkowie zbierali opróżnione baryłki zwrotne, potykając się o najbardziej ubawionych braci, pachołkowie prowadzili rżące wesoło i zataczające się konie do wodopoju, a któryś z braci wyczołgał się z fosy, odchylił przyłbicę i rozejrzał się ze zdziwieniem. Skrzypnęła katapulta.

Ulryk chlipnął, otarł łzę wzruszenia i naraz oznajmił wielkim głosem.

– Papież jest nieomylny. Ma rację, znaczy się. Czy my niedobrzy chrześcijanie, Kościoła zbrojne ramię, Kuno?

– Było o tym na tych ulotkach... – zawahał się Kuno.

– Trza nam w te pędy Zakon do kupy pozbierać i na Litwę ruszyć! – rozochocił się mistrz. – Pokonamy tych psubratów i papież nam prezenty przywiezie, kiedy na święta wpadnie! A Litwa wielka, Kuno, wielka! Nachrystianizujemy się po pachy!

Wiatr znad Bałtyku rozwiewał poły jego piżamy, a pierwsze promienie słoneczne utkały aureolę wokół jego głowy. Ogarnięty ekstazą, znów zwrócił się ku dziedzińcowi i naraz z jego ust wyrwał się okrzyk wielki "Litwo!". Jak głosi legenda, echo owego wrzasku unosiło się w niebiosach przez dobrych parę stuleci, na stałe wżerając się do światopoglądu pewnej grupy narodowościowej, po czym pewien nieznany bliżej poeta chwycił za pióro i rozpoczął tym słowem obrzydliwe długi poemat, co wzbudziło to zdecydowanie antylitewskie nastawienie większości polskich licealistów.

Na szczęście w pewnym momencie wielkiemu mistrzowi zabrakło tchu i wyczerpany oparł się o parapet. Przy okazji zerknął też w dół.

– Kuno? – Zmarszczył brwi. – Co nasz biskup robi w fosie?

– Jaka tam fosa – pisnął Kuno. – Ledwo rów z wodą...

– Nie wykręcaj się od odpowiedzi! – ryknął Ulryk , odwróciwszy się w stronę rozmówcy.

– Bo... bo pił z bratem Wolfgangiem... – dukał Kuno, wytarłszy twarz z resztek owsianki. – ... i brat Wolfgang mówił, że polska wódka diabelsko w gardło piecze... i... biskup poszedł ein bißchen wody święconej wziąć na popitę... A że zejście do fosy śliskie...

– Masz ci los... – zasmucił się Ulryk. – Na świętą wojnę bez biskupa przyjdzie nam jechać...

– I tak miał raka! – próbował powiedzieć coś pocieszającego Kuno, widząc z ulgą, iż zapał wielkiego mistrza słabnie.

– Nic to! – Machnął ręką wielki mistrz. – Awansujemy jakiegoś nowego! Chrzczenie nie jest takie trudne! Machnie się kropidłem, powie to... no... Spiritus domine... spirytus szklanki i już! Szast prast i papież po główkach będzie nas głaskał! Mnie będzie głaskał, znaczy się. Kuno, leć no do latryn, izby wytrzeźwień, więzień, burdeli i biura rzeczy znalezionych i bractwo zakonne zbieraj! Wieść wielką o krucjacie nieś w świat!

– Jawohl! – wykrzyknął Kuno, wyprężył się i z braku obcasów strzelił z rusznicy.

– Leć, Kuno, leć! No, a ja sobie teraz nieco odpocznę, a za jakąś godzinę znowu sobie "Litwo" wrzasnę – obiecał wielki mistrz, a tymczasem jego wzrok padł na ostatnią stronę porzuconej przez Kunona gazety. Tam widział już kolorowe obrazki swego ulubionego komiksu "Roland gegen Spiderman". Usiadł wygodnie na łożu i począł analizować ryciny.

Chóralny wrzask łuczników krzyżackich świadczył o tym, iż udało im się wreszcie zwalić trębacza do fosy.

 

***

 

Nieświadom rodzącego się zagrożenia, polski król Władysław Jagiełło dyskutował ze swoimi sojusznikami na tematy polityczne

– Aaa wtenczas... hyp! ... widzisz... podchodzi do mnie Jurand... hyp! – bełkotał Władysław Jagiełło do ucha Witoldowi. – Patrzę, a ten oczu nie ma... hyp! więc się pytam... hyp! kto zacz gały ci wyłupił... hyp!

– Żła dżewedżga do lazedżga! – ryczał kudłaty Dżelal el-Din, wybijając rytm trzonkiem topora na głowie kniazia Świdrygiełły.

– Boooguuuurooooodziiiiiicaaaaaa! – wył Powała z Taczewa.

– ... a on...hyp! znak krzyża robi... hyp! Imaginujesz to sobie, Witold? ... hyp! Służba zdrowia go pokroiła! hyp! – czkał z zadumą monarcha.

– Pakta podpisać musim, Wasza Wysokość! – biskup Oleśnicki z uporem machał pergaminami przed oczyma Jagiełły.

– Juści, pakta! – ocknął się Jagiełło, wypuściwszy brata z objęć. Witold zsunął się pod ławę. – Niech sobie ino gardło przepłuczę... Dżelal! Na czym to myśmy skończyli?

– Lachy bijut Krzyżaki! – rozdarł się Tatar. – My bijut Lachy!

– Aha! – uspokoił się monarcha. – Już myślałem, że coś mi umknęło. Zdrowie!

Niedobitki negocjatorów przy długim stole w sali biesiadnej na Wawelu napełniły swoje kubki. Jako że rozmowy toczyły się od rana, większość z obradujących dawno już zaległa pod stołem, jeszcze raz udowadniając, iż polityka to zadanie dla ludzi o tęgich głowach. Pod ścianą rzępoliła ostatnie kawałki muzyczne kapela węgierska, niemalże zagłuszana przez bełkot obradujących i chrapanie ich stronników. Nikt zatem z początku nie zwrócił uwagi na pazia Przemka, który wkroczył do sali.

– Wielmorzny krulu! – oznajmił, oblizując się na widok licznych butelek. – Wielmożny królu! – zaczął jeszcze raz, starając się mówić poprawniej. – Delegacja krzyżacka pod bramami miasta stoi i widzenia się domaga!

– Co? – ryknął monarcha.– Nic nie słyszę! Witold, ścisz tę cholerną muzykę!

Wielki książę litewski cisnął ciężkim półmiskiem i kapela węgierska umilkła jak rękę odjął. Przemko powtórzył swoją wiadomość.

– Pies im mordy lizał – przeanalizował fakty Jagiełło i nalał sobie kolejny kubek wódki.

– Czego tu chcą Krzyżacy? – zadumał się biskup. – Może prezenty jakieś przywieźli?

– Prezenty? – z wysiłkiem zmarszczył czoło Jagiełło.

Naraz z krużganka dobiegł odgłos stokroć gorszy niż wokalne interpretacje polskiego folkloru w wykonaniu Dżelala el-Dina. Negocjatorzy jeden po drugim odnajdowali współrzędne wejścia do sali obrad i zawieszali na nim rozmyty wzrok. Wśród potwornego zgrzytu w drzwiach ukazał się Zawisza Czarny, wlekący z wysiłkiem dwie postaci w zbrojach po kamiennej posadzce.

– Zawiszka znalazł! – oznajmił z dumą i wywalił język spod przyłbicy.

– Toż to pewno ci Krzyżacy spod bram! – Zdumiał się Jagiełło. – Mój ty Murzynku najwierniejszy, tak swego pana we wszystkim wyręczasz! – Wzruszył się, targając go za uszami i częstując cukrem. – Chyba trza by z nimi pogadać...

Przyłbice obu leżących na ziemi Krzyżaków nie wytrzymały bliskiego kontaktu z pięściami Zawiszy i były zaklinowane.

– Otwieracz! – zażądał monarcha.

Witold wyciągnął topór z garści twardo śpiącego Świdrygiełły.

– Na pohybel Lachom! – Dżelal podkreślił swoje stanowisko polityczne.

– Tak, tak... – uspokoił go Litwin, czknął, wziął zamach i spuścił ostrze.

Zapadła głęboka cisza, tak głęboka, iż nawet śpiący zdawali się przestać chrapać. Oleśnicki pobladł, Przemko zemdlał, a Dżelal zwymiotował do sakiewki Świdrygiełły.

– W nit trza było celować, Władziu – pouczył brata Witold.

– Gówno, nie zbroja – stropił się nieco Jagiełło i uniósł zakrwawione ostrze. – Dajcie tego drugiego.

– Lachy bijut! – wrzasnął blady z przerażenia Dżelal.

– Zamknij się, bo cię na tatar przerobię! – ryknął rozzłoszczony król. Jego siła przekonywania zwaliła skośnookiego rycerza na ziemię, a potem topór opadł ponownie.

– No to se nie pogadamy... – bąknął Powała z Taczewa.

– Wasza Wysokość, takie zachowanie może wstrząsnąć równowagą europejską! – wykrzyknął z oburzeniem biskup Oleśnicki. – Stosunki z...

– No proszę, klecha, a cięgiem o chędożeniu gada! – warknął Jagiełło. – Zawiszka, weź ich stąd. Jeszcze się kto przewróci. Tylko głów nie wywalaj! – ryknął w ślad za opalonym rycerzem. – Zrobi się z nich jakieś ozdoby wawelskie czy coś...

Radosne szczeknięcie Zawiszy niespodziewanie załamało się w płaczliwe skomlenie. W korytarzu rozległy się czyjeś kroki i atmosfera zauważalnie zgęstniała. Rycerze, magnaci i książęta poczęli naraz z uwagą przyglądać się paznokciom własnym i sąsiadów, pan Powała z Taczewa padł pod stół i udawał martwego, a biskup Oleśnicki w popłochu otaczał się kokonem z wawelskich arrasów. W drzwiach pojawiła się Jadwiga z siatkami zakupów.

– Cześć Jadzia – bąknął monarcha.

– Wrrrr! – odparła królowa zgodnie z wschodnioeuropejskim ceremoniałem dworskim. W sekundę później nieobznajomiony z nim Dżelal el-Din zwijał się na podłodze z widelcem wbitym w czoło po tym, jak według zasad tatarskiego savoir vivre’u powitał królową serią cmoknięć. Królowa, ignorując kulących się pod ławami i w kątach mężów stanu, odstawiła siatki na udającym rozgwiazdę Witoldzie i podała małżonkowi jakiś pergamin.

– Było w skrzynce – zgrzytnęła w kierunku kurczącego nogi Jagiełły. – Co to za jeden? – Wskazała wciąż nieprzytomnego Przemka.

– Iiii tam... taki jeden... – zbagatelizował sprawę król. – I tak miałem nim Smoka nakarmić...

– Śliczny. Biorę – oznajmiła niewiasta, zarzuciła sobie pazia na ramię i wymaszerowała.

– Bajzel tu macie. – Zatrzymała się w progu i znowu powiało grozą. – Od jutra wszyscy na Wawelu mają w kapciach chodzić. Wszyscy! – warknęła w kierunku Witolda, który pochopnie postanowił już wrócić do życia.

I wyszła.

Na sali zapanowało radosne rozprężenie i ktoś pośpiesznie zabarykadował drzwi. Pan Powała z Taczewa przez chwilę zgrywał twardziela, udając, iż szuka czegoś na podłodze, póki Witold nie roztrzaskał na nim ławy, rozładowując napięcie.

– Biskup! – ryknął Jagiełło. – Albo jakiś inny naukowiec! Powiedziałem "naukowiec", a nie nałogowiec, Witold! Biskup! Biskup, natychmiast wyłaź z moich ananasów!

– Arrasów, miłościwy panie!

– Przecież mówię, że ambarasów! Masz tu i czytaj, biskup! – wyciągnął pergamin w stronę Oleśnickiego. – Tak żem się zdenerwował, że aż mi się oczy spociły!

– To jakaś depesza, miłościwy panie! – wychrypiał biskup. – Stoi tu, że "nadejdzie czas, stop, że wyłamana będzie ich ręka prawa, stop, i wybite zęby, stop!" Podpisano – święta Brygida!

– Do cholery, przecież mówiłem, żeby nie przysyłać mi żadnych reklam, a gabinetów lekarskich w szczególności. Muszę sobie golnąć! – Rozzłoszczony król walnął pięścią w Świdrygiełłę.

Niebawem powrócono do porządku obrad.

 

***

 

A w Malborku panowie krzyżaccy nie tracili czasu...

– Po pierwsze, wypowiedzenie wojny należy zawczasu uzgodnić z Naczelną Radą Związku Zawodowego "Krzyżacka Solidarność" – wyliczał cierpliwie brat Herman. – Jeśli projekt przejdzie przez głosowanie wstępne, możemy rozpisać referendum wśród braci i...

– Ponadto należy honorować zwolnienia lekarskie! – wtrącił brat Alfred. – Wielu braci ma alergię na Litwinów lub źle znoszą tamtejsze powietrze, niektórzy też odmawiają służby wojskowej ze względu na poglądy religijne...

– Weźmy też pod uwagę młodszą generację. – Z mądrą miną pogładził się po brodzie brat Hans. – Niektórzy młodzi Krzyżacy dopiero co dostali się na studia.

Kuno von Liechtenstein opuścił przyłbicę.

– Won!!! – Kontrargumenty wielkiego mistrza wymiotły delegację z jego komnat. Kuno podniósł przyłbicę i spojrzał z respektem na rozjuszonego von Jungingena.

– Widziałeś ich? Kombinują jak da Vinci z helikopterem. Wszystko zrobią, by ideę Zakonu pogrześć. Gdzie oni się tego nauczyli?

– Za blisko polskiej granicy żeśmy ten Malbork wybudowali... – mruknął Kuno. Pikietująca brać rycerska witała relację deputatów masowym szlochem.

– Przeklęte mąciwody! – zżymał się mistrz i przez chwilę szeleścił pergaminami, by wyglądać jak prawdziwy, poważny szef sztabu. – Nie będziemy czekać na posłów z Krakowa, dołączą do nas w drodze. Wszystko gotowe?

– Jawohl!

– Biskup wyświęcony, zbroje wyczyszczone, chorągiew pocerowana?

– Jawohl!

– Jakąś mapę Litwy mamy?

– Jawohl! Mamy niemieckiego Pascala "Litwa na weekend"!

– Gut! No to w drogę!

Zapadał już zmrok, ale płomień patriotyzmu w oczach wielkiego mistrza rozjaśniał nadciągające nad Malbork ciemności. W ostatnim proteście bracia manifestacyjnie obsypali mistrza deszczem zwolnień lekarskich, lecz von Jungingen zignorował je całkowicie, podobnie jak rozpuszczone wśród młodzieży zakonnej włosy, namalowane na tarczach "pacyfki" i oplecione kwiatami topory. Porwawszy bat pasterski, jął zapędzać braci do szeregów, pohukując przy tym raźno.

Wtedy to wreszcie zrozumiano, że wola mistrza jest nieugięta. Co rusz któryś z Krzyżaków wznosił łzawe spojrzenie ku ukochanym, wyniosłym murom Malborka, ulubionym tawernom i pokojom mniszek, a spazmy rozpaczy wstrząsały nim tak, że aż grzechotał we wnętrzu swej zbroi. Zasmarkani rycerze chorągwi św. Jerzego drżącymi głosami nucili "Międzynarodówkę" – tym przydarzył się pech podwójny, jako że nie należeli do Zakonu, a przyjechali z Reichu na wymianę międzyzakonną. Niestety, energiczne szuranie pergaminami wcieliło ich również do armii, a wszelkie próby protestu roztrzaskały się o bruzdę na czole wielkiego mistrza.

Wielki mistrz aż podskakiwał w siodle z nadmiaru emocji. Pośpiesznie wydawał ostatnie polecenia komturowi von Plauen, który w wielkiej loterii zakonnej wygrał zaszczyt dowodzenia obroną Malborka pod nieobecność wielkiego mistrza. Ku jego nieprzebranej radości, ominęła go sława weterana spod Grunwaldu.

– ... i pamiętajcie, komturze, iż jeśli który z braci zachorzeje, to nie wołać medykusa z Gdańska, bo to kutwa, tylko miejscowego nożownika-akupunturzystę – pouczał wielki mistrz. – Na noc zawsze zakładać szlafmycę, nie pić nieprzegotowanej wody i myć co wieczór wszystkie mniszki! Nie jeść za dużo słodyczy, odmawiać rano pacierz i... – tu schylił się z siodła i wyszeptał komturowi do ucha – za żadne skarby nie wpuszczać nikogo, kto by się Wallenrod nazywał!

– Jawohl! – Energicznie zasalutował komtur i po raz ostatni zmusił się do przybrania zawiedzionego wyrazu twarzy. – Mistrzu, naprawdę nie mogę z tobą jechać?

– W sumie... – zastanowił się von Jungingen.

Komtur struchlał.

– Eeee tam... Damy sobie radę! – Machnął ręką wielki mistrz i skierował się w stronę swoich oddziałów. Omdlały z ulgi komtur został z tyłu. Ulryk rzucił groźne spojrzenie na pierwsze szeregi, stanął w strzemionach i nabrał tchu.

– Teraz wrzaśnie "Litwo!" – mściwie mruknął któryś ze związkowców. Chichot, wzmocniony brzękiem blach, zastąpił szloch.

Wielki mistrz stracił wątek.

– Żołnierze Zakonu! Odjeżdżamy! – ryknął wreszcie, odnalazłszy ściągę pod zbroją.

Kilka tysięcy rycerstwa zakonnego zawyło z rozpaczy, któryś umarł z żalu i spadł z konia do fosy. Załzawiony Kuno wytarł nos w wielką chorągiew Zakonu. Wielki mistrz chciał coś jeszcze powiedzieć, ale machnął ręką, zawrócił konia i gwizdnął na resztę.

Komtur von Plauen odzyskał przytomność jakąś godzinę później.

– Odjechali? – spytał słabym głosem.

– Tak! – ryknęli nieliczni szczęśliwcy, wyznaczeni do pilnowania twierdzy.

– Trza to oblać... Pchnijże kto gońca do Zakonu Kawalerów Mieczowych, niech im powie, że mamy wolną chatę...

 

***

 

Impreza jednakże do udanych zaliczać się nie mogła. Przebiegły Kuno von Liechtenstein włączył bowiem do krzyżackich taborów zawartość piwnic twierdzy krzyżackiej, dzięki czemu nostalgia rycerstwa wnet przeszła w entuzjazm i niezbyt raźny patriotyzm. Spożycie paliwa było ogromne, ale sprytny Kuno chciał dokonać bezcłowych zakupów na Litwie. Był to, jak wiadomo, kraj mlekiem i wódką płynący do tego stopnia, iż wielu filozofów tego świata zastanawiało się, dlaczego nie nosi on nazwy Malibu.

Niemniej do Litwy pozostawał jeszcze szmat drogi, a póki co, przed Krzyżakami wyrosło nagłe wypiętrzenie polityczno-tektoniczne o nazwie Żmudź.

– Donnerwetter! Zabłądziliśmy! – zadudnił spod zbroi Ulryk, kiedy zwiadowcy przesylabizowali nazwę na drewnianej tablicy na przejściu granicznym.

– Nein! –zaprzeczył ze znawstwem Kuno. – Żmudź należy do Litwy, czyli do Witolda, czyli do Jagiełły, czyli do nas!

– A kniaź Świdrygiełło nas nie przegoni?

– Wywiad mówi, że pono niemocą wielką złożon. Bezbronny to kraj!

– Tedy ochrzcić by trza! – oznajmił świeżo pasowany biskup Hans, ważąc w garści maczugę i kichając przeokrutnie. Smarki strzeliły przez otwory w przyłbicy i obryzgały tablicę.

Erupcja obudziła dwóch celników żmudzkich, śpiących w służbowych krzakach na przejściu granicznym, którzy natychmiast poprawiali służbowe skóry, porwali służbowe pały i wyskoczyli na spotkanie gościom.

– Ty patrz! – stęknął jeden. – Korpus Dyplomatyczny!

– Ktoście wy! – Drugi był bardziej zasadniczy.

– Słowo Boże wam niesiemy! – oznajmił von Jungingen.

– Hurra, prezenty! – Ucieszył się pierwszy, lecz jego druga natura szybko wzięła górę. – Przewożone towary podlegają ocleniu!

– Genug! – zagrzmiał gniewny głos wielkiego mistrza wewnątrz zbroi.– To tak witacie swego przyszłego pana??? Biskupie! Chrzcić ich, chrzcić!

– Chorągiew im. Alberta Einsteina! Wziąć ich z lewa! – rozkazał Kuno.

Atakująca chorągiew zasygnalizowała manewr skrętu w lewo włączeniem kierunkowskazów i pancerne pięści rycerzy z łoskotem posłały znakomitą część własnych towarzyszy na ziemię. Przez chwilę szala starcia wahała się, lecz druga chorągiew, pod wezwaniem św. Człowieka z Cro Magnon, uderzyła na wprost. Wobec takiej przewagi celnicy nie bronili się długo i szybko wywiesili mapę Rosji. Dostrzegłszy liczne białe plamy, rycerze zakonni zaprzestali ataku i do rzeczy przystąpił biskup, kropiąc Żmudzinów wodą święconą z manierki.

– Garną się do chrześcijaństwa, bestie! – udobruchał się wielki mistrz, widząc, jak obaj Żmudzini łapczywie zlizywali spływające im po policzkach strumyki.

– O ScheiBe, pomyliły mi się manierki! – jęknął z rozpaczą biskup. – Importowana "Żubrówka"!

– Ruhig, biskupie! – poklepał go Kuno. – Żubrów ci na Żmudzi dostatek, nałapiemy trochę, jak będziemy wracać, i założymy własną przetwórnię w Malborku!

Rozgrzane bojem bractwo ruszyło dalej w głąb żmudzkiej krainy w akompaniamencie chrzęstu zbroi i radosnego rżenia zataczających się koni. Hałas niósł się daleko w puszczę, budząc tubylców. Ci zaś wypełzali z szałasów, jaskiń i dziupli, po czym, po chwili wahania, ogarnięci wielką narodową nadzieją, poczęli przedzierać się w stronę ich źródła. Na niedźwiedzich twarzach malowała się rosnąca radość.

W owym czasie Żmudzini namiętnie oddawali się dwóm rozrywkom. Pierwsza, mająca miejsce głównie wiosną, polegała na długich przemarszach w sporych grupach, które inspirowała tajemnicza emanacja ze wschodu. W dobrym tonie było przyniesienie portretów słynnych wodzów lub szamanów na długich drągach, zdarzali się tacy, którzy przynosili same głowy. Śpiewano pieśni, których treści nazajutrz nie pamiętano, gdyż ów pochód zawsze kończył się napotkaniem konkurencyjnego pochodu, czemu towarzyszyło radosne okładanie się przy pomocy wyżej wspomnianych drągów, portretów i głów. Potem siadano do wódki.

Drugi sport narodowy, to znaczy bicie Krzyżaków, opierało się na podobnym schemacie – wędrowali w grupie ze śpiewem, dzierżyli kije, a po łuzganinie siadali do wódki.

– Nie walczę. – Na widok pierwszych Żmudzinów wygłosił swoje stanowisko polityczne brat Herman. – Ja w ogóle to jestem pacyfistą.

– A ja ogłaszam strajk głodowy – bąknął ktoś z tylnich szeregów.

– Gott mit uns! – Wielkim głosem wrzasnął wielki mistrz i wyciągnął wielki miecz. – Bić pohańca!

Działacze "Solidarności Krzyżackiej" chcieli jeszcze owo zagadnienie przedyskutować, lecz oto rozradowani, odziani w odświętne skóry Żmudzini nadbiegali w podskokach, wymachując niedzielnymi pałami. Za nimi niósł się echem potężny tupot, daleko cięższy od tupotu rumaków bojowych..

 

***

 

Na Wawelu tymczasem poczęto zdawać sobie sprawę z ogromu zagrożenia.

Witold potrząsnął głową, aż mu mózg zachlupotał.

– Jeszcze raz – zażądał. – Kto bije?

– Krzyżacy Żmudzinów – wymamrotał znużony trwającą od trzech godzin lekcją politologii biskup Oleśnicki.

– A co mnie to obchodzi?

– Bo Żmudź tobie się należy, choć Świdrygiełło tam rządzi.

– A Krzyżacy?

– Chcą ochrzcić Litwę, więc znienacka na Żmudź uderzyli!

– Litwa... To jest to moje, nie? – Bruzda na czole Witolda się pogłębiła.

– Tak, książę! Wielkie Księstwo Litewskie w unię z Polska i Mazowszem zostało połączone, a i Żmudź do niego należy. Krzyżacy, wcześniej tereny Prusów i Jaćwieży zagarnąwszy, z poparciem Cesarstwa Niemieckiego, Brandenburgii i Danii, krainę tę chcą zagarnąć dla siebie...

– Eee...

– Jeno wspólnie oprzeć im się możem, bo ze wschodu Ruś napiera, Tatarzy Podole często najeżdżają, a i o Kawalerach Mieczowych zapomnieć nie wolno. Jeśliby Krzyżacy Żmudź zagarnęli, Ryga z wnet Malborkiem połączyć by się mogła. Powstałoby wielkie państwo zakonne, które nawet wielkiej Szwecji mogłoby zagrozić...

– Eee...

– Szwedzi na krzyżackie Pomorze się łaszą, ale póki co milczą, mimo iż z Danią i Norwegią w unię w Kalmarze się połączyły. Ukraina też niespokojne ziemie, a Hanza coraz silniejsza w Gdańsku, niewesołe dni w Europie nastały... – zadumał się biskup.

– Europa? – wybałuszył oczy Witold.

– Wasza książęca mość! – zawrzasnął od progu paź Przemko II. – Posłowie z Czech i Moraw na Wawelu!

Witoldowi pękła żyła na czole.

W istocie, pod Bramą Floriańską stał orszak rycerzy, którym spod hełmów spływały kosmyki włosów na plecy.

– Króla nie ma dla nikogo! – ryknęła Jadwiga z okna baszty, na wszelki wypadek spuszczając kilka cegieł. Jęki Przemka I niosły się w tle.

– Máš v hlavě nasráno, ty hysterko!– wrzasnął któryś z rycerzy, rozwścieczony dobywając katapulty.

– Wybaczcie królowo, on nie poznał! – Uratował honor delegacji inny z rycerzy. – Tu rycerz Jan Żiżka z Trocnowa, poseł króla Czech, Moraw i Słowacji, Wacława Luksemburczyka!

– Umówieni?

– Ano! – skłamał z czeską rubasznością rycerz.

– To włazić, ale cicho! Władziu ma lekcję języków obcych, zły będzie jak licho!

Królowa wskazała halabardą drogę do sali, gdzie jedyną pamiątką po negocjacjach w sprawie krzyżackiej był osadzony w żelaznej dziewicy Dżelal el-Din. Tatarowi najwyraźniej zaszkodził widelec wbity w czaszkę i tylko szybka interwencja jednostki ÓŁOP-u (Ówczesnej Łajdackiej Organizacji Porządkowej) uratowała Jagiełłę od zadziobania na śmierć. Czesi weszli w chwili, kiedy wykład biskupa doprowadził księcia Witolda do stanu wyzwolenia pierwotnych instynktów. Waleczny Litwin zatrzasnął paszczę na blacie ławy, udarł kawał drewna i żując je, zwrócił się w stronę Czechów.

– Ffffflleeegggo? – powitał ich.

– My poselstwo od Wacława Luksemburczyka!

– Sfffierrtalllać! – rozkazał wielki książę, ale rodzący się kryzys dyplomatyczny zagłuszył huk, z którym Jadwiga wyważyła drzwi do laboratorium językowego.

– Władek! – wrzasnęła. – Jakiś Jan Żużel do ciebie! Jak skończysz z nim gadać, to wynieś śmieci!

Zakneblowany Dżelal el-Din próbował skontaktować się z Czechami, wprawiając swą żyłę na czole w intensywnie pulsowanie. Żaden z nich nie znał jednak alfabetu Morse’a, a uwagę ich przyciągnęło pojawienie się roztrzęsionego monarchy.

– Buenos dias, seniores! – wybełkotał. – Wulewu kuszy avek mła?

– Ja nie... – zarumienił się Jan Żiżka. – Ale mój towarzysz, Jan z Sarnowa, wielce zawsze waszmości podziwiał i...

– Etwas zu trinken? – Jagiełło postawił gościom ultimatum.

– Ja! – szybko przypomnieli sobie niemiecki Czesi.

Wyczucie dyplomatyczne i tym razem Jagiełły nie zawiodło i już po godzinie rozmowy toczyły się bez problemów.

– My jesteśmy husyci! – ryczał Jan Żiżka, waląc pięścią w stół. – Wąchamy wojnę na sto mil! My wiemy, że wojna w Polsce!

– Wojna? – zdumiał się Jagiełło.

– Toż to Krzyżacy Żmudź najechali! – stracił rezon Czech.

– ScheiBe, carramba. – Otworzył szeroko oczy monarcha. – Warum always dowiaduję się o alles na końcu? No, prawie na końcu... – Spojrzał na plującego drzazgami Witolda.

– Właśnie! – Wielki książę dłubał w zębach. – Świdrygiełło nigdy nic nie jarzy, a ostatnio w ogóle... Wynieśli go do piwnicy po obradach – może go przyniosę, co? Jednak co trzy głowy to nie jedna...

– Merde! – Zignorował radę brata Jagiełło. – Kein dziennik watching, choćby adin, od razu nichts wiedzieć. A nie mówić ja, sztoby ein modern Italiano TV kaufen?

– Co on mówi? – stropił się swoim nieuctwem Czech.

– Ubolewa! – politycznie wyjaśnił biskup Oleśnicki.

– No! – Podchwycił wątek husyta. – Nasz pan i władca mówi, że on chętnie Polaków i Krzyżaków pogodzi w majestacie prawa i nawet niedużo to będzie kosztować...

Jagiełło zadumał się, zawiesiwszy wzrok na Witoldzie i brzdąkając od niechcenia widelcem pośród czoła unieruchomionego Dżelala. Wielki książę litewski żuł obrus w daremnej próbie pozbycia się smaku drewna z ust.

"Leją nicht mich, but Witolda." dumał sobie król. "Ten zaś niczego nie kapuje, a war mit Krzyżaki to dla niego nihil novi, a zatem ja se better odczekam ein Moment, popaktuję, a Krzyżakom porachujemy gnaty later, jak sobie teeth na Litwie połamią..."

Niech wam będzie! – wrzasnął nagle, wyciągając ręką do Czecha.

Umowa? – spytał Jan Żiżka. – Zgadzacie się, panie?

– Yes, I don’t! – odparł wymijająco Jagiełło. – Oleśnicki, ty podpisz. Ja... tego... zaciąłem się przy goleniu.

 

***

 

Na rozprawie sądowej prowadzonych przed majestatem króla czeskiego Wacława pojawiły się wszyscy zainteresowani. Po nieudanej krucjacie Krzyżacy byli wybitnie nie w humorach.

– Wodzu Hegemonie, ale nas sprali... – jęknął zbolałym głosem Kuno. – Szliśmy przez ich szeregi jak ein Messer durch masło, a potem...

– Kuno, po pierwsze to wyrośnij z komiksów – stęknął Ulryk von Jungingen. – A po drugie, co my tu właściwie robimy? Mówiłem ci już, ta Żmudź jest popieprzona! Słyszałeś, co oni śpiewali? Nie chcę takiej prowincji...

Ciii...

– Cisza! – zaryczał woźny i szmer na sali sądowej umilkł posłusznie. Litwini odłożyli plujki, Krzyżacy wyprostowali się dumnie w ławach, a Polacy przestali się z nich nabijać. Nawet Witold wiedział już bowiem, że żmudzki prototyp pochodu pierwszomajowego rozbił w gruzy krzyżacki mit o niezwyciężoności, a w chwilę później sprawę zakończyły żubry.

Von Liechtenstein nie wiedział, iż sam nieumyślnie spowodował katastrofę. Żubry w owych czasach miały wtyki w całej Żmudzi i wyraźnie słyszały uwagę Kunona odnośnie łapania i hodowania ich gatunku w Malborku. Jakkolwiek nic nie miały przeciwko byciu upłynnianym przez Żmudzinów, zdecydowanie sprzeciwiały się kontraktom handlowym z narodami, które nie dość, że wzbraniały innym wejście do Europy, to jeszcze określały żubra zupełnie idiotyczną nazwą – der Wissent. Sprzeciw swój oburzone czworonogi wyraziły w zmasowanej szarży.

Spojrzenia wszystkich padły na wtaczającego się na salę rumianego Wacława Luksemburczyka. Ten umościł się na miejscu prokuratora i skinął na kapelana.

– In nomine patris et filli et spiritus sancti...– powiedział ksiądz.

– Amen – odpowiedzieli wszyscy z wyjątkiem głupawo uśmiechniętego Dżelala el-Dina, a Jagiełło uznał za stosowne dodać:

– Cinquecento mamma mia de la kupa matrona di fiesta amora wódka!

– Władziu! – szturchnął go w bok Oleśnicki. – Wszyscy wiedzą, że chodzisz na korki. Nie czas teraz na popisy!

– Myślałem, że on do mnie... – szeptem usprawiedliwił się król.

– Te Deum! – oznajmił kapłan, a stojący na podwyższeniu chór nabrał powietrza w płuca.

– Te, matoł! – odparł urażony Witold, ale uwaga wszystkich skupiła się na pieśni, której melodia niespodziewanie urzekła i Polaków, i Litwinów. Najpierw wszyscy poczęli nucić, potem kołysać w takt muzyki, a na końcu cały gmach zatrząsł się w posadach, kiedy z gardeł rycerskich wydarło się gromkie "Przepijemy naszej babci domek maaaaałyyy!!!". Król i jego otoczenie zgodnie z etykietą powstrzymali się od śpiewu, ale na ich twarzach pojawiło się wzruszenie. Ta słynna pieśń religijna bardziej bowiem niż "Bogurodzica" podkreślała polskie przywiązanie do tradycji i uwielbienie części przodków. Tu i ówdzie odzywało się nawet nieśmiałe "Wir werden unseren Babbi Haus vertrinken", co świadczyło, iż Niemiec też człowiek.

Wtedy to wstał Wacław Luksemburczyk.

– Witam serdecznie wszystkich chrześcijan... i muzułmanów – dodał szybko, widząc, iż Dżelal el-Din sięga po arkan. – Witam króla Polski Władysława Jagiełłę, wielkiego księcia litewskiego Witolda, kniazia żmudzkiego Świdrygiełłę, wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, oraz wszystkich przybyłych tu Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Krzyżaków, Niemców, Czechów, Tatarów...

– I Greków! – dorzucił jakiś głos z zapałem. Spowodowało to kilkuminutową przerwę w rozprawie, gdyż z tego, co pamiętał Jagiełło, posłów greckich odprawiono. Wciąż nie dobudzony po negocjacjach na Wawelu Świdrygiełło chrapnął głośno i Zawisza dyskretnie uderzył nim o ścianę. Wacław przemawiał dalej:

– Zadaniem naszym stało się rozpatrzenie problemu natury polityczno-prawnej. Strona polska uważa, iż krzyżacki atak na Żmudź jest złamaniem pokoju, i żąda rekompensaty, rewindykacji umów oraz prezentów. Stanowczo dementuje też szerzone przez Krzyżaków pogłoski, iż jakoby Żmudź pogańska wciąż była. A jeśli tak, to tylko trochę. Głos ma obrona.

– Idź! – mruknął Kuno von Liechtenstein, konspiracyjnie szturchając Ulryka.

– Ale ja już mówiłem, że nie chcę tej Żmudzi...

– Idź i mów to, co w Malborku!

– Z "Litwo!"?

– Nie, lepiej nie, bo jeszcze Witold się połapie. Idź!

Zasmucony wielki mistrz wdrapał się na mównicę i puścił bąka, który odbił się echem wewnątrz zbroi, i spojrzenie na Jadwigę, które miało odbić się echem dopiero za czas jakiś. Odpędził jednak dziwny niepokój, poprawił krawat i pokazowo zaszeleścił pergaminami.

– Zadaniem Zakonu jest chrystianizacja – zagaił, poprawiwszy opaskę na czole, kryjącą ślad po żubrzej racicy. – Od czasu do czasu musimy sobie coś schrystianizować. Czasem Krzyżak musi, jak co go przydusi! – huknął, dumny z wrażenia, jakie wywołał jego kunszt poetycki. – A Żmudź nie schrystianizowana, a za to całkiem po... – zawahał się przed kolejnym rymem, lecz szybko odnalazł kolejny argument. – A tak w ogóle to my potrzebujemy Lebensraum!

– Czy obrona chce powołać jakichś świadków? – spytał Wacław.

– Ty patrz! – jęknął ze złością Jagiełło. – Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy!

– Naturlich! – odparł wielki mistrz. – Oto brat Wolfgang! Lieber Wolfgang! – zwrócił się do zakonnika. – Ist Leben schwer w Zakonie?

– O ja! – zapłakał gorzkimi łzami wywołany Krzyżak. – Nichts do jedzenia, schlafen na podłodze, zimno! O ja, mein Furher! Wir brauchen Lebensraum!

Wielki mistrz wywołał jeszcze pięciu swoich wojaków, aż przegonił go woźny. Wystąpienia wywarły jednak swój skutek – zarówno obrona jak i oskarżenie pochlipywało nad nędzą życia krzyżackiego i wywołany Jagiełło długo musiał wycierać nos.

– Ja chciałem powiedzieć, że to wszystko nie moja wina! – oznajmił. – To ten cały Mieszko tak namieszał, że tam, gdzie powinna przebiegać granica Litwy, Rusi i Niemiec, rządzą się Polacy. I to rządzą kiepsko, skoro sobie króla z importu musieli ściągnąć Ale Żmudź jest Świdrygiełły, czyli Witolda, czyli moja! I nie oddamy wam ani guzika! Niech się tylko Świdrygiełło obudzi, to już on wam kota popędzi!

Zawisza Czarny zamachał groźnie uchwyconym za kark Świdrygiełłą i strona niemiecka stęknęła z przerażenia. Jagiełło docenił ów gest psychologiczny i kontynuował.

– Nie będzie Niemiec pluł nam....

– Na miejsce! – ryknął woźny i Jagiełło uciekł z mównicy, pozostawiwszy tam uprzednio stracony wątek.

Wacław Luksemburczyk świeżo nabytym odruchem pogrzebał w pergaminach i oświadczył:

– Mości panowie, ogłaszam werdykt sędziowski. Z uwagi na miażdżącą przewagę argumentacji krzyżackiej i interesujące konto w banku helweckim oświadczam, iż Polacy i Litwini powinni odwalić się od Żmudzi, a ponadto złożyć obietnicę nie budzenia kniazia Świdrygiełły. Obie strony wymienią kurtuazyjne prezenty...

– Słyszałeś? – syknął Jagiełło do Oleśnickiego. – Dali więcej niż my!

– To zniewaga! – biskup zazgrzytał zębami, aż iskry poszły. Czupryna Świdrygiełły zaskwierczała. – Chociaż właściwie... Jaśnie panie, on coś mówił o prezentach...

– No właśnie... – zmarkotniał król. – Co robimy?

– Kęsim! – podpowiedział tatarski jednorożec.

– To jest myśl! – rozpromienił się monarcha. – Zawisza! Bierz ich!

Z głośnym ujadaniem rycerz z Garbowa rzucił się naprzód, tłukąc na prawo i lewo kniaziem Świdrygiełłą.

– Spokój! – Strzelił parą z nozdrzy woźny. Zawisza wyhamował i obejrzał się z lękiem.

– Rozróba! – Jadwiga podkasała kieckę i tygrysim skokiem runęła na głowę woźnemu. W ułamek sekundy później funkcjonariusz państwowy był już wleczony w stronę drzwi. – Mój ci on! – Rzuciła przez ramię walczącemu motłochowi.

Polacy i Niemcy wyrazili aprobatę przez trzykrotnie podrzucenie kniazia Świdrygiełły i z ulgą rzucali się na siebie. Litwini odnaleźli inne zastosowanie dla swoich plujek, napchawszy je jakimiś grudkami i przypalając je od czupryny kniazia Świdrygiełły, gdy tylko wylądował w pobliżu. Rozmarzonymi, nieobecnymi spojrzeniami Pogoń śledziła starcie Korony i Krzyża.

– Mein Fuhrer, a co ze mną! – jęczał brat Stefan z dwoma nagimi mieczami w dłoni

– Teraz nie! – odwrzasnął wielki mistrz, tłukąc jakiegoś polskiego biskupa. – Przy okazji!

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam (ientnika
Wywiad
Hor-Mono-Skop
Konkurs
Adam Cebula
Łukasz Orbitowski
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
W. Świdziniewski
W. Świdziniewski
Tadeusz Oszubski
Satan
Paweł Laudański
Adam Cebula
Adam Cebula
B. Anterionowicz
Eryk Remiezowicz
Marcin Mortka
P. Nowakowski
Tadeusz Oszubski
Jolanta Kitowska
Dawid Brykalski
XXX
Wit Szostak
M. L. Kossakowska
T. Kołodziejczak
Brian W. Aldiss
Antologia
 
< 29 >