strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Robert J. Szmidt Na co wydać kasę?
<<<strona 31>>>

 

Zaklinacz (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Co by było, gdyby w jednym szeregu stanęli Wiedźmin Geralt, Conan Barbarzyńca, oraz Leon Zawodowiec?
Co by było, gdyby świat, w którym żyli, pełen był odniesień do największych fantastycznych dzieł literackich i filmowych?
Co by było, gdyby opisano to z rozmachem Tolkiena i z humorem Monty Pythona?
Te pytania są tylko z pozoru retoryczne. Odpowiedzi na nie, znajdziesz Drogi Czytelniku, na kartach tej książki. Zanurz się w szalonym świecie Zaklinacza, gdzie wszystko jest możliwe. Weź udział w wyprawie, której nie sprostałaby Drużyna Pierścienia. Poznaj magię, która przerasta nawet możliwości Harry Pottera. Dowiedz się, jak powstała legenda o Wiedźminie. Odkryj setki nawiązań do najbardziej znanych dzieł fantastycznych, które tworzą tło tej niezwykłej powieści. Parafrazując słowa pewnej postaci z filmu, którą też spotkasz na kartach tej książki: Zaklinacz jest jak cebula. Nie, nie śmierdzi jak wspomniane przed chwilą warzywo - możesz się o tym organoleptycznie przekonać, drogi czytelniku, wąchając nabyty egzemplarz książki. Chodzi o warstwy. Podobnie jak cebula, tak i ta powieść składa się z wielu warstw. Odkryjesz jedną, pod nią znajdzie się następna i jeszcze jedna i kolejna.
Tylko od Ciebie i Twojego stanu wiedzy zależy, jak wiele tych ukrytych aluzji odkryjesz.

Mom-Aisly, jak na drugi dzień się okazało, znacznym grodem było, choć niewielu o nim wiedziało. A to z racji tego, że położone na płaskowyżu suchym w głębi gór wysokich nie rzucało się w obce oczy, zapewne zgodnie z zamiarem jego budowniczych. Wszelkiej maści zbrodzienie tutaj ściągały, jako i bankierów kasta. Sprzedać i kupić wszystko tutaj można było, co z rabunków i kradzieży pochodziło, ale o tem nikt nie wspominał, choć wszyscy wiedzieli. Listy wierzytelne do każdego bankiera na znanych ziemiach w mieście tym wystawione zawsze realizacji się doczekały. Nikt nie śmiał podważać ich wiarygodności, choć wprost zapytany twierdziłby a nawet przysięgał, że o takim miejscu jak Mom-Aisly nigdy nie słyszał. Złota nikt tu nie brał, jako że z przewozem kłopot by mógł mieć przy takiej złoczyńców obecności. Zresztą złota tu nie poważano, chyba, że w oberżach i zajazdach. Takich jak "Pod Pełnym Trzosem" gdzie drużyna zaklinacza się zatrzymała.

Tu stanęli i tu podzielili się rolami. Dwóch juków pilnowało, dwóch na handel poszło. Seeleon z Gaveinem obozując jeszcze nad rzeką selekcji dóbr zdobytych dokonali, zostawiając jedną sakwę i jeden zawój z derki co mieściły w sobie najprzydatniejsze podług ich wiedzy magiczne detale. Resztę do sprzedania przeznaczyli. Barbarzyńca z morfem, rzecz jasna, byli tymi, co skarbami mieli handlować mieli. Ten drugi, wedle zaklinacza planu, miał postać zmieniać przy każdej okazji, żeby plotka za szybko się nie rozniosła, o obcym, co tyle towaru posiada.

Pierwsze wizyty u kupców miejscowych pokazały Tranogowi, że łatwa to będzie robota jako, że głód wielki panował na magiczne przedmioty, zwłaszcza w szemranych szeregach bandyckiej braci. Zatem twardo się targując, barbarzyńca i morf co rusz do zagrody wracali, kolejne naręcza lasek, różdżek i wszelkiego dobra z niej wynosząc. Dzielili jednako ostrożnie, tak by każden z kupujących myślał, że niewielka partia, zda się, na jakim magu wędrownym zdobyta, jemu tylko przypadła. A i kupcy dzięki temu większe ceny oferowali, w tajemnicy przy tym cały interes trzymając, węszyli zyski niepomierne gdy konkurencję wyprzedzą.

Heretixus tylko zacierał ręce z zadowolenia, gromadząc kolejne listy wierzytelne. Tranog początkowo wielce nieufnie patrzył na poczynania nowego druha. Myślał bowiem, iże złoto czyste brać będą za magiczne przedmioty albo i drogie kamienie. Aleć szybko mu to wszyscy pozostali z głowy wybili. Choć morfowym słowom nie chciał wierzyć to zapewnieniom zaklinacza zaufał. A ten, po obliczeniach jakich na papirusie wcześniej z nekromantą dokonali wykoncypował, iż nie mniej jak szesnaście fur złota powinni za towar otrzymać od bankierów. I to nie byle jakich, ale zamkowych, a te jak wiadomo parę cetnarów są w stanie udźwignąć. Z takim taborem trudno by było miasto zbójców opuścić... A list wierzytelny z hasłem albo i dwoma na bank tylko właścicielowi wiadomy, z potwierdzeniem odbioru w kuli magicznej przekazanym pewność dawał, że za rogatkami nie stanie się wybraniec nędzarzem lub trupem zgoła. Wprawdzie takie tu niepisane prawo panowało, że każden kto w mieście handlował nietykalność od innych zdobywał. Przynajmniej w sprawie łupienia, o czym niedługo mieli się przekonać. Ale czy przy tak wielkim bogactwie, wszyscy by się pohamowali... Wszelako za taki pieniądz można było i królestwo kupić, a już księstwo znaczne na pewno. Dlatego Tranog, choć niechętnie, ustąpił i nadal targany wątpliwościami, na układ przystał. Jeno bacznie pilnował, by wszystkie papiery od bankierów do Gaveina sakwy trafiły.

Tak minęło im niemal pół dzionka. W coraz dalsze rejony miasta złodziei musieli się zapuszczać w poszukiwaniu co możniejszych kupców, bo tych ze znaczniejszych dzielnic odwiedzili już wszystkich. A że w klimacie tam panującym szybko gardło wysychało, po kolejnej udanej transakcji zatrzymał południowiec morfa na środku ulic zbiegu.

-Nie obraź się Heretixusie – rzekł – ale takie mnie męczy pragnienie, iże muszę przysiąść gdzie w cieniu i garniec wina, alboć piwa osuszyć.

– Jako sobie życzycie – zmiennokształtny nie widział w tym nic zdrożnego. I jego dręczyło nieliche pragnienie. – Wy się pokrzepcie jakim płynem a ja tymczasem następny towar przygotuje.

– Co to, to nie – zaoponował Tranog, raczej pozostawieniem złodzieja bez opieki zaniepokojony, niźli w powodowany dobrymi obyczajami. – Zapraszam cię przyjacielu i nawet postawię...

– Skoro taka wasza wola – przystał Heretixus od razu. – To gdzie idziemy?

– Tyś tu bardziej rozeznany – rzekł Tranog. – Zatem prowadź.

– Co by daleko nie szukać – morf wskazał okazały budynek z krzykliwymi szyldami. – To mordownia, ale lepszego lokalu w tej dzielicy nie znajdziemy, a dalej iść, jak sam mówisz, sił ci brakuje.

– Niech więc będzie.

Ruszyli przez ulicę, ku wrotom gospody, a raczej kantyny, co wynikało z szyldu leniwie kołyszącego się na wietrze. Pod ścianą nieopodal wejścia zauważył Tranog dwóch podrostków, co pilnowali kupy bagaży. Jeden był mały, jakby niziołek i gruby jako antałek. Drugi zaś tyczkowaty, choć niespecjalnie wysoki o włosach i cerze koloru słomy. Widać było, że nerwowi są strasznie. Zwłaszcza, że zmierzała ku nim wcale niemiła para. Zbóje to byli i to straszni. Jeden masywny i słusznego wzrostu, z mieczem na plecach i dwoma ciężkimi sztyletami przy pasie, drugi zaś chuderlawy i lekko zgarbiony. Broni u niego nie było wprawdzie widać, ale o zakład można by pójść, że pod fałdami kaftana niezły arsenał trzymał. Zbóje owi, odziani w mało znaczne szaty, jakie wielu podróżnych na drogę zakłada, luźne i mało kolorowe zbliżali się do tawerny wolnym, wystudiowanym krokiem. Gęby paskudne rozciągały się już w uśmiechach, jako że podrostki do ucieczki już się zbierały gotowe bagaże porzucić. Szybko jednak spełzły z paskudnych ryjów wyrazy zadowolenia. Na dwa kroki przed ofiarami wyrósł bowiem wielki jak pień rozłożystego drzewa barbarzyńca z toporem bliźniaczym przerzuconym niedbale przez ramię. Dłubiąc w zębach oprawionym kawałkiem kości jedonia spojrzał jeno na nadchodzących a oni już krok zmylili. Szli jednak nadal. Większy chyba nie zamierzał ustąpić ale kompan jego odciągnął go i ledwie o łokieć Tranoga minęli.

– Nieroztropnie panie Tranogu postępujesz – powiedział morf, gdy oprawcy zniknęli w drzwiach tawerny. – Nigdy nie wiesz kogo możesz zaczepić i z kim zadrzesz.

– Mnie tam wszystko jedno. Nie boje się.

– Nie o strach tu chodzi, jeno o sztylet w plecy ukradkiem wrażony. W ścisku, przy kontuarze nikt nie zauważy czyja ręka to uczyniła...

– Ja tam nigdy w ścisk nie wchodzę i nigdy nie siadam plecami do odrzwiów. Taka mam zasadę – barbarzyńca objął ramieniem druha. – Pójdźmy, napijmy się piwa i do roboty się bierzmy.

– Ciekawe – mruknął morf. – Był tu taki jeden, co tej samej zasadzie hołdował... Straszny zabijaka... Mówili o nim Smyk, bo lico miał jak dzieciuch, czym wielu mylił...

– Tak? – zaciekawił się Tranog. – I co z nim?

– Raz złamał słowo sobie dane... Mówiono potem, że trudno było doliczyć się strzał i noży z jego pleców wyciąganych...

– Uwielbiam takie ciekawe, a przy tym i wesołe historie – południowiec poklepał po ramieniu swojego kompana.

Wnętrze kantyny było ciemne i pełne dymu, choć to nie woń kadzidła tu dominowała.

– Mam nadzieję, że nie szczą tu do piwa, jeno wiatry z podwórca te zapachy niosą – mruknął Tranog, ledwie weszli.

– I ja chciałbym w to wierzyć – zawtórował mu morf, acz bez przekonania.

O miejsce ciężko było, ale tak szczęśliwie trafili, że dwaj kompletnie pijani nubijczycy z najciemniejszego kąta ku wyjściu ruszyli, a pani Tranogowa ze świstem w zwalnianą ławę wbita, zapędy do jej zajęcia wielu chętnym w mig z głów wybiła. Barbarzyńca i zmiennokształtny, od razu wolne miejsca zajęli i gdy szynkarz posłał dziewkę by uprzątnęła po czarnych naczynia, po sporym garncu wina zamówili. Z piwem bali się ryzykować. Czekać jednako musieli chwilkę. Zatem po sali się rozglądali, Tranog z ciekawości, jako że rzadko miał okazję w takich miejscach przebywać, a morf w poszukiwaniu znajomych twarzy. Jednako to barbarzyńca pierwszy takowe obaczył. Przy kontuarze dwaj wędrowcy wcześniej napotkani wyraźnie ofiary szukali. I znaleźli. Stał tam bowiem młodzieniec w obszarpanych szatach i nerwowo zerkał znad swojego kubka na ich oblicza posępne.

– Poczekaj tutaj panie morfiku – Tranog spokojnie wstał, topór wyjął i pomiędzy grupkami głośno dyskutujących ludzi ruszył w tamtą stronę. Morf chciał go zatrzymać, ale zrezygnował. Barbarzyńca był dobrym wojownikiem, a i na sali nie widać było wielkich tego miasta włodarzy. Zatem miast nawoływać do rozsądku przyjaciela, jedynie wygodniej się rozsiadł i patrzył na wypadków rozwijanie.

Tranog szedł tymczasem w kierunku kontuaru niezauważenie od tyłu do zbójów się zbliżając. Był ledwie na wyciagnięcie ręki za nimi, gdy się zatrzymał. Dobrze słyszał jak ten większy coś pokrzykuje, ale słów tych nie zrozumiał, musiały zaiste w obcym był języku wypowiedziane. Szczęściem drugi za tłumacza robił. Chwycił młodzika za rękę i tako rzekł:

– Twoja gęba nie podoba się mojemu druchowi.

– Dajcie pokój – młody na to. – Ja jeno wypić coś chciałem. Nie szukam zwady.

– Z nami się nie wadzi – znowuż chudy odpowiedział nie puszczając ręki młodzika. – Na niego stryczek czeka w trzynastu księstwach nie licząc cesarstwa. Na mnie w siedmiu.

– Co mnie do tego? – mruknął chłopak – Nie ja was ścigam. A co do gęby, to z taką się urodziłem

– I z taką umrzesz, pyskaczu.

W ręce napastnika błysnął sztylet. Młodzik pobladł i cofnął się pół kroku. Z jednym może mógłby szczęścia próbować, ale z dwoma. Strach wyzierał z jego oczu, gdy kolejne dwa sztylety ze świtem przecięły przed nim powietrze. Chudy wyciągnął rękę po zawiniątko, które leżało na kontuarze obok kubka, z którego to młodzian popijał. Szponiasta dłoń ujęła materiał i tam już została. Pani Tranogowa bez trudu przez rękaw szaty się przebiła i głęboko w drzewo weszła, odcinając chciwe łapsko tuż pod łokciem. Chudy jęknął i podniósł kikut do oczu przy tym obficie posoką siebie i kamrata barwiąc. Większy ze zbójów na moment stracił głowę widząc przed oczami kalekiego druha i nim odzyskał orientację leżał ze skręconym karkiem u stóp wijącego się z bólu jednorękiego bandyty.

– Nie ma za co – powiedział Tranog do oniemiałego młodzika, stojącego obok z wytrzeszczonymi oczami i obtarł ostrze topora o kaftan rannego, któren z twarzą wykrzywioną zdziwieniem i pełnymi łez oczami na podłodze właśnie przysiadł i krwawienie bezskutecznie usiłując zatrzymać.

– A ty się nie maż. – Tranog przyklęknął i po głowie go poklepał. – Chłopaki nie płaczą.

– Hejże! – Barman o twarzy, która w niejednym gościu musiała budzić chęć do natychmiastowego zapłacenia pochylił się nad kontuarem. – A kto za sprzątanie zapłaci?

Tranog wstał i na odciętą rękę pokazał.

– Masz na niej pierścienie warte więcej niż to zamieszanie. Twoje są. Sprzątanie się zwróci a i na opłacenie naszego rachunku wystarczy – tu wskazał stół, przy którym morf siedział popijając podane przed chwilą wino.

– Wszelako właściciel jeszcze żyje, może mieć coś przeciw... – Barman nie ustępował, acz pożądliwie patrzył na dłoń i zdobiące ją pierścienie.

Barbarzyńca spojrzał na upapranego posoką zbója, który zwolna tracił już świadomość.

– Skoroś taki porządny, odczekaj jeszcze chwilkę. Zda się, że on już ścierwem śmierdzi, albo to twoje piwo ma taki aromat.

Przełknął barman szyderstwo i zabrał kikut z kontuaru. Popróbował zdjąć jeden z pierścieni chudego, ale nie bardzo mu się wiodło. Schował przeto rękę pod kontuar i wrócił do obsługiwania gości. Stajenni tymczasem, przez dziewki przywołani, zabrali się do wynoszenia ofiar scysji niedawnej.

Zasiadł Tranog przy swojej ławie i jakoś dziwnie luźniej się w tym zakątku zrobiło i ciszej znacznie niż przed chwilą.

– Twoje zdrowie Heretixusie – wzniósł toast barbarzyńca i wypił łapczywie ze dwie kwarty wina. Tak go suszyło.

Morf oszczędniej popijał. Wszak nie miał tak mocnej głowy jak południowiec zaprawiony tak w boju jak i w pijaństwie. Odkładając garniec rzucił okiem na salę i zobaczył, że z młodzikiem rozmawia jakiś starzec. Właśnie rozmowę zakończyli, młody jeszcze skinął głową wskazując na ławę, przy której jego wybawcy siedzieli. Stary ruszył w tę stronę, chłopak poszedł za nim.

– Witam szlachetnych panów – odezwał się stary stając obok barbarzyńcy i kłaniając się dość nisko. – Chciałem podziękować...

– Jak już mówiłem, nie ma za co – skwitował jego wysiłki Tranog, garniec od ust odsuwając.

– A jest – starzec podniósł się, ale nie odstąpił. – Wszak ubiliby mojego młodego towarzysza, gdyby nie wasza pomoc.

– A w rzeczy samej – przyznał barbarzyńca. – Niemniej nie dla podzięki to zrobiłem.

– Wiem też o posługaczach sprzed tawerny... – kontynuował nie zrażony tymi słowami starzec. – Oni też moi...

– Dajcie pokój i idźcie swoja drogą – Tranog spojrzał na niego surowo. – My tu tylko przejazdem jesteśmy i zwady, jako i wy, nie szukamy.

– Pozwólcie wszelako szlachetny panie – tamten nie odstąpił – na dwie chwile rozmowy.

Morf przysiągłby, że nim ich spojrzenia się skrzyżowały, Tranog zamierzał krótko napastliwego starca odprawić. Miast tego, posłusznie się odsunął, miejsce przy ławie robiąc i rzekł:

– Pozwalam wszelako, jako szlachetny pan, na dwie chwile rozmowy...

– Dzięki ci, zacny Tranogu. – Stary nie skorzystał jednak z zaproszenia. – Wolałbym jednak, gdybyśmy przeszli na jasną stronę – wskazał na bardziej oświetloną część sali.

– My do mroku nawykli – morf pokręcił głową i za rękę chwycił wstającego barbarzyńcę. – Chcesz mówić, to mów tutaj, albo znikaj.

Szarpniecie sprawiło, że Tranog jakby otrzeźwiał, spojrzał zdziwiony na kompana i za garniec chwycił siadając na swoim miejscu. Stary zrobił kwaśną minę ale po chwili przysiadł się do stołu.

– Pozwólcie mości panowie – zagaił – że się przedstawię. Zwą mnie Obij Raz a tego tu młodziana – wskazał niedoszłą oprychów ofiarę – Łyko Niebochodziak. Pochodzimy z pustyni, co za tymi górami się rozciąga. Sprawę mam delikatnej natury. Transportu szukamy i eskorty właściwej.

– A ilu was? – mało przytomnie zapytał Tranog.

– Czterech. My oraz Artuś i Trepciak. Posługacze, co bagaży przed tawerną pilnują.

– Nie z nami powinieneś o tym rozmawiać – wtrącił morf.

– Dobrze zapłacę – szybko odparł stary, odchylając połę szaty i pokazując ukradkiem pękate mieszki do pasa przytroczone.

– Nie w tym rzecz – Heretixus pochylił się nad ławą. – My już własną misję mamy. I nie możemy od niej odstąpić.

– Rozumiem – Obij zasromał się słysząc te słowa i zaczął szatę na powrót opuszczać.

– Czy mnie wzrok nie myli – morf nagle ze zdziwienia aż wytrzeszczył oczy. – To, co masz przy pasku. Ta różdżka... To różdżka światła, nieprawdaż?

– Znacie się na tym? – zdziwił się młodzian, odruchowo swoje szaty obciągając.

– O tyle, o ile. Terminowałem u handlarzy magizną – mruknął Heretixus trochę żałując, że podejmując drażliwy temat sekret drużyny może zdradzić, ale skoro zaczął... – Wiem, że niewiele ich zostało na świecie, a i specjalnych trza umiejętności, by takową bronią władać.

– Ano trza. – przyznał starszy z wędrowców. – Tych co je strugają własnymi rękami już na świecie prawie nie ma... Stąd i rzadkość wielka stanowią. Wiedzieć już pewnie wiecie, że i Łyko ma taką różdżkę – z miny morfa wiele można było się dowiedzieć, jeśli kto umysł miał przenikliwy. – Własnoróbkę, ale marna jest... jak zapłonie, to nie równo, prosto, ale jakoś tak jak gałąź w odrosty na boki idzie... Szkolę go dopiero, ale to pojętny uczeń.

Barbarzyńca nic nie mówił, przysłuchiwał się tylko popijając wino, ale gdy rozmowa zeszła na różdżki nagle się ożywił.

– Jeśli taka to rzadkość, to pewnie drogie są straszliwie – rzucił niby od niechcenia.

– Niemal bezcenna – przyznał stary – ale tylko dla mistrza tej sztuki, takiego jak ja. Kto nie zna mocy magii specyficznej, ten z niej pożytku miał nie będzie a i może się sparzyć straszliwie.

– Mogę ją obaczyć? – poprosił barbarzyńca i starzec po chwili wahania przystał na tę propozycję. Kijaszek nie był długi, zaledwie na dwie dłonie i grubszy tylko trochę od Tranogowego kciuka. Zdobiły go runy i symbole koliste.

– Widziałem ostatnio parę takich – mruknął Tranog oddając różdżkę Obijowi.

– Gdzie? – zainteresowali się gwałtownie i mistrz i uczeń.

– W sakwie Seeleona. – Choć morf kopał pod ławą z całej siły południowiec zdał się nie czuć tego wcale i nie przerywał kłopotliwej rozmowy z Obij Razem.

– Znaczy się...

– Mój druh, a zarazem słynny nekromanta ostawił sobie ze trzy takie różdżki.

– Prawda to? – zapytał z błyskiem w oku Łyko.

Morf przytaknął, choć niechętnie. Słysząc to Obij pochylił się nad stołem i szepnął – Odkupię je. Za każdą cenę.

– Mistrzu – jęknął słysząc te słowa młokos – a nasza wyprawa?

– Księżniczka Organza nie vyrgul, nie ucieknie. – Stary zbył go machnięciem ręki. Widać było w jego oczach żądzę posiadania. – A i ja ci już takiej różdżki nie wystrugam, jak trzeba... a jak ojca twojego na szlaku spotkamy, to...

– Jak to spotkamy? – zdziwił się Łyko. – Mówiliście, że nie żyje...

– A tak, tak – stary zmieszał się. – Ty i siostra...

– Czyja siostra? – młodzieniec popatrzył na swojego mistrza jak na szaleńca. – Wujostwo nic mi o żadnej siostrze nie mówili. Jam jedynak...

– Jaka siostra? Coś ci się przesłyszało – obruszył się Obij

– Przecie słyszałem, jak mówicie...

– To przez te różdżki, – jęknął starzec. – Zupełnie mi się pokręciło...

– A wiele złota macie? – zapytał morf przerywając kłopotliwą rozmowę.

– Dość. Przy sobie pięć tysięcy ćwiartaków, sprzedalim właśnie zaprzęg na targu... Ale tam, gdzie się udajemy, pieniędzy mam więcej niźli sobie możesz wyobrazić

– Tuś bratku nie trafił – Tranog ponownie wtrącił się do rozmowy. – Wyobraźnię to akurat mamy niezmierzoną!

Na dźwięk słowa "złoto" południowiec całkiem do życia wrócił i garniec odstawiwszy przysunął się do rozmawiających.

– Wy tu sobie spokojnie przy napitku pogadajcie, potargujcie – powiedział wstając i gramoląc się z toporem z kąta – a ja skoczę nogi rozprostować i towar przyniosę.

Przepuścili go i w milczeniu obserwowali jak ku wyjściu zmierza a tłum zebrany przy barze rozstępuje się przed nim niczym kłosy zboża dojrzałe, ostrym wiatrem smagane.

– Wiele w nim mroku – mruknął Obij, gdy Tranog zniknął im z oczu.

– Ale to człek prawy – odparł zmiennokształtny. – Choć raptus...

– Może, ale jasność od mroku jeden krok tylko dzieli – starzec pochylił się nad ławą. – Głupcem jest ten, co wiedzie innych na zatracenie w mroku, nie bacząc na nic.

– Kto jest większym głupcem – odparował morf. – on sam, czy ten, kto za nim idzie?

– Ciekawa sentencja – Obij uśmiechnął się chytrze. – Muszę ją zapamiętać.

– Wydacie wszystko na te różdżki, mistrzu – Łyko korzystając z przerwy w rozmowie, raz jeszcze spróbował swoją opinię przedstawić. – I jak opuścimy tę krainę?

– Myślę, że w tym mogę wam pomóc – Heretixus rzucił właśnie okiem na salę i pod przeciwległą ścianą mignęły mu znajome twarze. – Znam tu pewnego przemytnika. Zwą go Samotny, cham z niego i bawidamek, ale nikogo nie oszuka. A i na kredyt czasem coś zrobi. Zwłaszcza jak go ktoś do muru przyprze... co dość często się zdarza.

– Jedno mogę mu obiecać – ucieszył się Obij. – Po dotarciu na miejsce naprawdę szczodrze go wynagrodzimy.

– Poczekajcie przy stole, pogawędzę z nim chwilę. – To mówiąc zmiennokształtny wstał i z garncem w dłoni ruszył ku rozbawionemu towarzystwu.

– Witajcie – uśmiechnął się widząc, jak zaskoczeni znajomkowie omal nie oblali się piwem. – Może byś tak przesunął się Chlewik, czubie jeden... – powiedział do obdarzonego bogatym owłosieniem drągala, któren naprzeciwko przystojnego młodziana siedział. – Nadam wam intratną robotę...

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Zatańczysz pan...?
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
HOR-MONO-SKOP
Romuald Pawlak
Andrzej Pilipiuk
W. Świdziniewski
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Łukasz Małecki
Łukasz Orbitowski
Konrad Bańkowski
Paweł Laudański
Adam Cebula
T. Zbigniew Dworak
Łukasz Orbitowski
Magdalena Kozak
Krzysztof Kochański
Tomasz Duszyński
Konrad Bańkowski
Bartuss
XXX
Tomasz Pacyński
Robert J. Szmidt
Agnieszka Hałas
Jacek Piekara
Alexander Brajdak
 
< 31 >