strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
T. Zbigniew Dworak Literatura
<<<strona 26>>>

 

Zapomnienie (1)

 

 

Pamięci Romana Danaka

Autor

 

Jest to opowieść o człowieku, który na skutek własnej nierozwagi znalazł się poza czasem i przestrzenią. Usiłując gwałtownie odnaleźć sens swojego istnienia, wrócić do rzeczywistości, konstruuje on światy urojone, ucieka się do wspomnień. Ponieważ jednak w rozmyślaniach i wspomnieniach przeważają stare mity i znane prawdy, to niekiedy tylko udaje mu się oryginalną myślą przybliżyć do "wyjścia" – rozerwania zaklętego kręgu totalnego zapomnienia.

 

Kilka słów wyjaśnienia

 

Historia ta wydarzyła w pamiętnym 1984 roku, lecz dopiero teraz możemy o niej napisać. Niestety, nie jest jednak dokładnie znana data dzienna zniknięcia pewnego człowieka, nazwiska którego z różnych względów nie chcemy ujawniać – zresztą nie należy to do meritum sprawy.

Człowiek ów (z zawodu matematyk-elektronik), samotnik i oryginał, zamieszkiwał w skromnej willi na malowniczo usytuowanych peryferiach Metropolii. Sąsiedzi, z którymi zaginiony nie utrzymywał, jako mizantrop, żadnych towarzyskich stosunków, ograniczając się do zdawkowej uprzejmości, powiadomili stosowne władze dopiero wtedy, kiedy nieobecność mieszkańca willi wydała się im podejrzanie długa. Zdanie powyższe wyjaśnia całą niepewność w określeniu czasu zniknięcia. Okazało się bowiem, że lokator willi miał obyczaj – nie wtajemniczając nikogo w swoje plany – "znikać" od czasu do czasu na kilka do kilkunastu tygodni. Te "zniknięcia" były najzwyklejszymi urlopami, a że wyjeżdżający na urlop nie rozgłaszał, dokąd się wybiera – to już jego prywatna sprawa.

W toku poszukiwań wyszło na jaw, że Uczelniane Centrum Informatyczne (UCI), gdzie pracował zaginiony mieszkaniec willi, znało jego dziwne upodobania; co więcej: przymykano oczy na zdarzające się niekiedy "spóźnienia pourlopowe" – zaginiony był cennym pracownikiem – oprócz tego stwierdzono, iż po każdym takim "zniknięciu" pracował efektywniej, uczciwie i nawet na wyrost nadrabiając zaległości.

Co do "ostatecznego zniknięcia", to dyrekcja Centrum Informatycznego wyjaśniła, iż rzeczonemu pracownikowi wysłano pismo (wprawdzie dopiero po paru miesiącach nieobecności), w którym zawiadomiono go o rozwiązaniu umowy z powodu niestawienia się, po okresie urlopu, do pracy. Na pismo to dyrekcja nie otrzymała żadnej odpowiedzi, wszelako znając dziwaczne usposobienie zaginionego, nie próbowano pertraktacji ani też nie interesowano się dalszym jego losem. "Byłoby to bezcelowe" – oświadczył spokojnie dyrektor Centrum – a na zarzut, że brak zainteresowania byłym pracownikiem spowodował tak późne odkrycie jego zniknięcia, odparł, iż nie ma to znaczenia, bowiem rezultaty poszukiwań byłyby identyczne, to znaczy żadne. "Skoro postanowił zniknąć – utrzymywał dyrektor UCI – uczynił to w taki sposób, aby go nie odnaleziono".

Wywiad środowiskowy przeprowadzony wśród znajomych i sąsiadów zaginionego również dał nikłe rezultaty. Sąsiedzi nie potrafili nic bliższego powiedzieć o jego trybie życia. Udało się ustalić jedynie, że goście byli rzadkim zjawiskiem w jego willi na peryferiach. Dowiedziano się, że niekiedy zjeżdżało do niego większe towarzystwo i wtedy przez całą noc płonęły światła, dobiegały dźwięki muzyki, czasem śpiewy, lecz nie za głośne – słowem bawiono się w willi. Zawistni opowiadali o mających się jakoby odbywać tam orgiach, czemu słusznie nie dawano wiary, ponieważ zaginiony – jak się następnie wyjaśniło – nie gustował w takich zabawach, a w sprawach płci cechowała go rzadka w naszych czasach intymność. Zresztą kobiety nie bywały u niego za często i żadna dwukrotnie. Nie bez racji niektórzy twierdzili wręcz, że był on po prostu mizoginem...

W Centrum Informatycznym dowiedziano się natomiast, że czasami zaginiony odbywał ze swoimi najbliższymi współpracownikami konferencje w swojej willi, których rezultatem były zawsze nowe, rewelacyjne urządzenia elektroniczne.

Cała ta zebrana informacja nie wniosła niczego konkretnego, nie przybliżyła ani o krok rozwiązania zagadki zniknięcia. Zarówno współpracownicy, jak i bliscy znajomi (oni to bywali w willi zaginionego), a także – z trudem odnalezione – kobiety bądź zgodnie stwierdzali, że pomimo mitu samotnika zaginiony był niesłychanie towarzyski i "czarująco miły", bądź też o pewnych kwestiach nie chcieli się wypowiadać, jakby byli związani cichą umową milczenia ze swym kolegą i przyjacielem.

Dowiedziano się jedynie o takich, na przykład, drobiazgach, że numer telefonu zaginionego był zastrzeżony nawet dla przyjaciół, że zaginiony ani myślał o małżeństwie... Ale wtedy odkryto, iż był on kiedyś żonaty. Małżeństwo to przetrwało zaledwie pół roku i zaginiony nigdy o nim nie wspominał. W aktach rozwodowych znaleziono lakoniczną sentencję o "niezgodności charakterów". Była małżonka nie chciała niczego wyjaśniać, ograniczając się do stwierdzenia, że dotychczas nie rozumie przyczyn rozwodu.

W zaistniałej sytuacji, kiedy ani wywiad środowiskowy nie doprowadził do ustalenia przyczyn zniknięcia, ani też ponawiane (w miarę oględne) wezwania – "ktokolwiek wie... " – w radiu, telewizji i prasie nie przyniosły rezultatu, zdecydowano się na komisyjne otwarcie willi. Nie uczyniono tego wcześniej, ponieważ możliwość samobójstwa – co stanowiłoby istotny powód dla takiej interwencji, wprawdzie spóźnionej – została niemal kategorycznie odrzucona przez biegłych. Zbyt wiele faktów przeczyło tak prostackiemu wyjaśnieniu kwestii zniknięcia, zaś bez sankcji prokuratora nie wolno przecież wchodzić do cudzego mieszkania, zwłaszcza pod nieobecność gospodarza.

Willa była właściwie parterowym domkiem z mansardami na strychu, dość typowym dla tej dzielnicy miasta. Po otwarciu jej przekonano się, iż nie ma najmniejszego powodu sądzić, że została opuszczona w pośpiechu lub iż rozegrała się tam jakaś tragedia. Wszędzie panował porządek, dość charakterystyczny dla ludzi nauki. Z niejakim zdziwieniem stwierdzono, że urządzenie wnętrza stanowi nieoczekiwane połączenie, acz w pełni harmonijne, spartańskiej prostoty i pewnego wykwintu. Spośród wszystkich pomieszczeń zwrócono uwagę na trzy pokoje, które otrzymały swoiste kryptonimy: salon, gabinet geograficzny i biblioteka. Mniejszą uwagę, może nieco pochopnie, poświęcono tak zwanej pracowni elektronicznej.

Salon był obszernym pokojem, skromnie umeblowanym. Znajdowały się w nim niskie stoliki i proste, lecz wygodne, fotele. Ściany zdobiły reprodukcje obrazów Salvatore Dali, Pietrowa-Wodkina i Hieronima Boscha. Centralne miejsce zajmowała doskonała kopia obrazu Płonąca żyrafa – lepsza od oryginału, który stracił barwy. W głębi salonu, na niewielkim podwyższeniu, stała "aparatura nagłaśniająca" w całości zbudowana przez zaginionego – poczynając od wielozakresowego odbiornika radiowego, poprzez stereofon, magnetofon, wzmacniacz stereo, zasilacz, odtwarzacz kompaktów (zupełna nowość!) aż po kolumny głośnikowe – wszystko oczywiście najwyższej klasy. Płytoteka, taśmoteka i kompakty przyprawiały o zawrót głowy wyborem nagrań. Zakres zainteresowań zaginionego był rozległy: od muzyki kameralnej do rozrywkowej, młodzieżowej, lecz bez przesady.

Nieopodal, w niszy, odkryto podręczny barek zaopatrzony w luksusowe alkohole. To tu, w salonie, przyjmował zaginiony swoich gości i tu odbywały się owe słynne night-parties.

Brak było tylko telewizora. Nie odnaleziono w willi ani jednego odbiornika telewizyjnego. Można to tłumaczyć niechęcią zaginionego do tego typu rozrywki, co później zostało w pełni potwierdzone.

Następnym, szczegółowo zbadanym pomieszczeniem był gabinet geograficzny. Spodziewano się odnaleźć w nim wskazówkę, dokąd mógł udać się zaginiony, lecz zamiast wskazówki poszukujący zderzyli się z jeszcze jedną zagadką. Spośród wszystkich atlasów tylko jeden był wydany współcześnie – pozostałe edycje pochodziły z różnych epok i z różnych państw oraz stanowiły raczej cenny materiał historyczno-geograficzny (niektóre mapy i atlasy były unikatowe), niż dowód konkretnych zainteresowań zaginionego; żaden rejon kuli ziemskiej nie był uprzywilejowany. Natomiast ściany były zawieszone co najmniej dziwnymi mapami i jeśliby uznać, że to one stanowią klucz do rozwiązania tajemnicy zniknięcia, to trzeba by skłonić się ku twierdzeniu, że komisja badająca willę popadła w obłęd.

Na honorowym niejako miejscu widniała mapa... Atlantydy. Obok wisiała wielka mapa Grinlandii z Zurbaganem, Lissą itd. Znajdowały się tu też mapy kuli ziemskiej odnoszące się do zamierzchłych, legendarnych epok geologicznych (m. in. mapa Lemurii i kontynentu Mu). Były również mapy: Ultima Thule, Plutonii, Utopii i Esperii. Ciekawa była szczególnie jedna z map – wykreślona najprawdopodobniej przez samego zaginionego – tzw. Archipelag Marzeń i Wysp Bezludnych. W skład tego Archipelagu wchodziło siedem wysp: Wyspa Robinsona, Wyspa Tajemnicza, Wyspa Chairmana, Ziemia Sannikowa, Wyspa Skarbów, Avira i Una Isola Muy Hermosa. Komisja była porażona niezwykłym bogactwem fantazji geograficznej, nie uznającej żadnych horyzontów. Gabinet swoją oryginalnością stwarzał nieodparte wrażenie, iż zaginiony rzeczywiście udał się na któryś z nieistniejących lądów i wysp. Odczucie potęgowały poumieszczane tu i ówdzie rysunki dawnych żaglowców, znakomita kopia dzieła Claude’a Lorraina Marzenia samotnego wędrowca, a zwłaszcza anonimowy, niezwykle sugestywny obraz zatytułowany Szkarłatne żagle o zachodzie Słońca na tle niebezpiecznych barw oceanu.

Komisja opuściła gabinet z mieszanymi uczuciami. Kolekcja map, pomimo swojej absurdalności, wywoływała dziwne skojarzenia, wspomnienia, budziła tęsknotę oraz pragnienie powrotu do szczęśliwych lat i krainy łagodności, kusiła mirażem Niespełnionego i niejeden z członków Komisji skrycie żałował, że nie ma naprawdę "Farlandii" ani "Fantaluzji", lecz jakże można było napisać o tym w protokole? Ograniczono się tylko do suchego wyliczenia map bez żadnej jednak zamykającej konkluzji. Piszemy o tym, bowiem teraz, po wielu, wielu latach – kiedy zbieraliśmy materiał do publikacji – członkowie Komisji gorąco prosili, aby podkreślić niezapomniane wrażenia, które wynieśli z gabinetu geograficznego, nie mogąc o nich zapomnieć.

Ostatnim zbadanym pokojem była biblioteka – dosyć typowa, jeżeli chodzi o jej urządzenie. Większość prywatnych bibliotek tak właśnie wygląda: wysokie pod sufit regały, szczelnie zapełniające każdą ścianę. Zawartość biblioteki – dzieła literackie oraz naukowe: wśród tych ostatnich oprócz literatury fachowej (monografie matematyczne słynnej grupy noszącej pseudonim Nikolas Bourbaki, prace Riemanna, monografie z Teorii Informacji, poradniki i podręczniki cybernetyczne i elektroniczne) zwracał uwagę bogaty wybór z najróżniejszych dziedzin nauki – fizyki ze szczególnym uwzględnieniem teorii cząstek elementarnych oraz grawitacji, astronomii i kosmologii, psychologii, historii i archeologii – że wspomnimy tylko o najgłówniejszych działach. Nie było natomiast ani jednego podręcznika filozofii i odnosiło się (bliżej nie sprecyzowane) wrażenie, iż brak telewizora wiąże się w jakiś sposób z brakiem dzieł filozoficznych, wszelako jaka mogłaby to być korelacja – nie ustalono nigdy. Za to wśród monografii poświęconych historii zauważono pokaźną ilość traktatów roztrząsających problemy i typy cywilizacji ziemskich. Obok tych traktatów stały książki poświęcone historii odkryć geograficznych, naukowych i technicznych. Zaginiony uważał najwidoczniej wszelkie te odkrycia za immanentne składowe każdej określonej cywilizacji. Na ile się można było zorientować, zaginiony nie darzył sympatią zastanej cywilizacji, wyrażając się o niej "cywilizacja contra naturam". Nie zostało też do końca wykluczone przypuszczenie, że ta niechęć do otaczającej go cywilizacji doprowadziła do "ostatecznego zniknięcia".

Część biblioteki poświęcona literaturze pięknej zajmowały w głównej mierze arcydzieła literatury światowej – od eposu Gilgamesz, twórczości starożytnych Greków, przez np. Rubajaty Omara Chajjama, po wybitnych pisarzy naszych czasów, niekoniecznie laureatów Nagrody Nobla. Tak, tak! – to tylko dobrze może świadczyć o zamiłowaniach i smaku zaginionego. W nagromadzonej literaturze nie odczuwało się (dość typowego dla pseudointeligencji) snobizmu.

Nieco oddzielnie stały utwory z dziedziny science-fiction. Oczywiście Poe, Verne, Wells, (apek – ale najpocześniejsze miejsce zajmowała twórczość Stanisława Lema, braci Strugackich, Raya Bradbury’ego, Philipa Dicka, Ursuli Le Guin, jak również Kantyczka dla Leibowitza Waltera Millera. Tak więc zarówno tu, w bibliotece, jak i w salonie oraz gabinecie geograficznym obowiązywała pewna hierarchia, a nawet – harmonia.

Biblioteka służyła jednocześnie jako pokój do pracy (teoretycznej). Pod oknem stało biurko, a na nim... maszyna do pisania, jednak nie elektryczna. Maszyna była bardzo stara i o nietypowym układzie czcionek, ale doskonale zachowana. Obok maszyny znaleziono stos zadrukowanego papieru – jedyny pisany dokument, jaki pozostawił po sobie zaginiony. Początkowo nie bardzo wiedziano, co zrobić, jak zinterpretować maszynopis, który na pierwszy rzut oka przypominał zbiór dziwacznie ułożonych sentencji pisanych bez ładu i składu. Wrażenie potęgowało to, że tekst był pisany w sposób ciągły – stanowił jedno kolosalne zdanie bez początku i końca. Jednak w miarę lektury stało się jasne, że znaleziony dokument jest swoistym pamiętnikiem wewnętrznych stanów psychicznych, który przez zaginionego został nazwany (w przypisie umieszczonym na marginesie) "pamiętnikiem zapomnienia". Ten szokująco zobiektywizowany, chociaż nader subiektywny pamiętnik stał się przedmiotem wnikliwych studiów i badań. Po dokładnej analizie tekstu określono charakter zaginionego, jego pasje poszukiwania sensu istnienia, niechęć do otaczającej go rzeczywistości i jednocześnie głębokie przekonanie o istnieniu tak zwanej ewolucji intelektu.

Sprawę można by uważać za zamkniętą, jeśliby nie ów denerwujący fakt zniknięcia, dotychczas nie wyjaśnionego mimo wytężonych wysiłków Interpolu. Nawet pamiętnik okazał się w tym względzie bezużyteczny, lecz przecież człowiek nie może zginąć bez śladu, rozwiać się, przestać istnieć do ostatniego atomu i wspomnienia. Z drugiej strony nieśmiało sugerowane hipotezy o psychokinezie, dzięki opanowaniu której zaginiony mógł teleportować się w dowolny zakątek Galaktyki, należy uznać za bezpodstawne i niedorzeczne. Podobnie trzeba odrzucić hipotezę chronomocji, chociaż jeden z członków Komisji twierdził, że w pracowni elektronicznej znajdowały się urządzenia o nieznanym przeznaczeniu, na które nie zwrócono od razu uwagi, a później w zamęcie śledztwa, podczas komisyjnego opisu znalezionych rzeczy, urządzenia te zostały zdemontowane. Nikt jednak nie potrafił sobie przypomnieć osoby przeprowadzającej demontaż i należało przyjąć, że albo członek Komisji uległ halucynacji, albo jest to następna zagadka, której rozwiązania nie znamy. Na nic też zdały się przypuszczenia, iż zaginiony "przepoczwarzył się" i... uleciał w Kosmos.

Za zezwoleniem władz śledczych, które wobec beznadziejności poszukiwań umorzyły dochodzenie, przedstawiamy Czytelnikom "pamiętnik zapomnienia", aby sami zaznajomili się dokładnie z tą pasjonującą historią. Nie spodziewamy się jednak, że po lekturze pamiętnika ktokolwiek będzie mógł udzielić nam bliższych informacji lub wiedzy o "zapomnianym" – chociaż nie wykluczamy i takiej możliwości.

Początkowo zamierzaliśmy opracować redakcyjnie pamiętnik, usystematyzować go, podzielić na odrębne zdania, po namyśle jednak doszliśmy do wniosku, że byłoby to coś w rodzaju unicestwienia osobowości zaginionego. Pozostawiliśmy zatem tekst nie zmieniony, zachowując całkowitą wierność z oryginałem, i jedynie pozwoliliśmy sobie dać inny tytuł, który teraz brzmi po prostu: Zapomnienie. Wydaje się nam bowiem, że szereg problemów nurtujących zaginionego, dręczy również wielu z nas. Zaś z drugiej strony tytułem tym pragniemy przestrzec przed totalnym zapomnieniem wyżej wspomnianych problemów niepokojących ludzkość.

Czytelnikom zatem pozostawiamy interpretację Zapomnienia, jak również snucie domysłów, co do przyczyn i motywów "ostatecznego zniknięcia", podobnego nieco do zaginięcia włoskiego fizyka jądrowego Ettore Majorany. Podkreślamy raz jeszcze, że zagadka zniknięcia nie została dotychczas rozwikłana. Czyżby – jak o tym często na kartach pamiętnika zaginiony wspomina – "zapomniał się" i nie może sam siebie odnaleźć?

***

 

Otwarły się wrota informacji niczym Bramy Raju!

 

...i poszedłbym,

chociaż sam już nie wiem, dokąd (a może mi się tak tylko wydawało?) – lecz to było silniejsze ode mnie: nie, żeby strach przed fizycznym bólem – o, gdyby tylko o to chodziło! – czułem, i to było silniejsze ponad wszystko, czego dotychczas kiedykolwiek i gdziekolwiek doznałem, ten dojmujący ból psychiki, lęk, tę bezradność i niemożność zapobieżenia rozwijającym się wypadkom, które pochłaniają nas ostatecznie i nieodwołalnie, jak gdyby już nic poza nimi nie istniało; wiedziałem: odejdziemy bez słowa protestu, nie zdobędziemy się na żaden, chociażby najmniejszy – bierny opór i trwać tak będziemy w zasłuchaniu, aż posłyszymy głos trąb, ale i one nie nasze odejście – czy też nadejście? – obwieszczać zamiarują, a tylko celom wyższym (lecz ja bym je nazwał niedosiężnymi ) służyć będą i wtedy właśnie wypełni się czas (przeznaczenia, czyżby?), jednak i wiedzieć nie będziemy, ani nawet podejrzewać nie przyjdzie nam do głowy, bowiem cóż to byłby za obłęd przypuszczać, iż nas już nie ma, skoro tak wyraziście czujemy własne ciała, uświadamiamy sobie swoje "ja" i jedynie prostak mógłby sądzić, że to – co widzi i czuje – śni mu się jeno, w dodatku snem tak dziwnym, iż nieprawdziwym, a mianowicie: jest snem snu, który się śni – (w dodatku akcydentalnie) – komuś tam, osobie irracjonalnej, czy też raczej nierealnej, bo zawsze słaby byłem w odróżnianiu "co jest czym czego" – ach prawda, i nawet ulubionego Kubusia Puchatka już nie będzie niezależnie od tego, że nigdy go wszak nie było, z wyjątkiem, lecz tak małym, iż nie wiem, czy warto jeszcze o tym tu wspominać: to znaczy – Kubuś Puchatek istniał wtedy i tylko wtedy, kiedyśmy w niewyobrażalnie drobnym ułamku sekundy, wręcz infinitezymalnym (a może wirtualnym?), stwarzali byt czerpiąc go ze świadomości – to jest rzutując wewnętrzne mikropsychostany na makrorealność, przy czym zachodziła inwersja tłumacząca właśnie owo wyniknięcie bytu ze świadomości: makrorealność mieliśmy wtedy... – nie, raczej na pewno – makrorealność (j.w.) była wówczas ułudą, nasze życie – złudą, nasze myśli – rzeczywistością, a jeśli ktoś tego nie doświadczał, ten był i jest ubogi duchem oraz nawet nie zdaje sobie sprawy, że mu się tylko śni, iż istnieje... – tak samo było więc z owym "kimś", który z kolei, nich to nikogo nie zdziwi! – śnił się nam i wszystko zaraz staje się proste i oczywiste, kiedy uzmysłowimy sobie (ciekawe tylko, czym?), iż jest to proces, cykl kołowy, regularny i uniwersalny, doskonały i niezniszczalny, "koło tęczowe" odwiecznej wieczności (rozpłatane) zawieszone w nieskończoności (niebiosa) Wszechświata, wirujące (ociekały) monotonnie, a chociaż (ambrozją) wydawać by się mogło – co przecież się częstokroć zdarza – iż nie ma go wcale, to tym gorzej dla nas (kogo?): świadczy to bowiem niezbicie o realności (tego koła-) istnienia jedynej i nieprzemijającej, my zaś nawet pewności mieć nigdy nie będziemy, czy naprawdę (ale co to znaczy?) istniejemy nie mówiąc już o tym, że czas naszego istnienie-nieistnienia, nawet tego pozarealnego, jest niewyobrażalnie krótki, również infinitezymalny po prostu zaniedbywalny! ( wtedy od razu jasna staje się oczywistość bezpłodności naszych zabiegów, pokuszeń, usiłowań, dążeń, aby udowodnić sobie i zresztą nie tylko sobie, lecz i innym (?), jak również własnym imaginacjom, tęsknotom i marzeniom, swoją obecność, tak jakby to mogło mieć jakikolwiek wpływ na obrót koła wieczności – więcej: w zuchwałości swojej nieprzywiedlnej zamiarom poczytujemy własne majaczenia, przynajmniej niektóre, za odrębne, poza nami istniejące byty – ba, przydajemy im atrybut Absolutu nic zgoła nie wiedząc o rzeczywistym ABSOLUCIE i w zaślepieniu, nawet kiedy chwilami udaje nam się przejrzeć, twierdzimy, żeśmy się tylko pomylili biorąc nie-byt za byt, czym inicjujemy takie pomieszanie pojęć, iż w końcu trudno się rozeznać who is who and what is what, z czego naturalnym biegiem rzeczy dochodzi niesnasek, wieloznacznych interpretacji, niespójnych wyjaśnień, aż wtrącamy się w stany, z jakich już nie ma odwrotu oprócz takiego, który przez swoja absurdalność już nim nie jest, bowiem usiłujemy unicestwić nieunicestwialne, gdyż nie istniejące; dobrze kiedy czynimy to aktem jednorazowym w "się" skierowanym, gorzej – kiedy usiłujemy to czynić wielowarstwowo sprowadzając nieszczęścia tym straszniejsze, że... nieistniejące – wyimaginowane – aż dochodzi do owego słynnego paradoksu, kiedy nieszczęścia są zdarzeniami urojonymi, zaś cierpienia – realnymi, chociaż odczuwają je także pewne imaginacje (wytwory fantazji?), ale wiedzieć tego nie możemy i z tego powodu cierpienie sprawiają nam (komu?) przykrość niewymowną oraz niewyobrażalne męki i odtąd wtrąceni w koszmar – wręcz gehennę – uciekamy w jeszcze jedną rajską krainę ułudy, gdzie już zupełnie zatracamy się – albo inaczej: w celu przywrócenia równowagi bardzo chwiejnej usiłujemy również zadawać cierpienia, niekiedy ból ponad miarę i wytrzymałość... – lecz porzućmy owe smutne rozważania i rozchwiani już zupełnie semantycznie oraz psychicznie wejdźmy w Ogród Barwnej Wyobraźni, gdzie szydząc z siebie samego – to jest konieczne! – tworzyć będziemy własne światy starając się, aby były spójne i zwarte, i jeszcze: domknięte, co nam się oczywiście nie może udać, wszelako próby wciąż i wciąż ponawiamy, by wreszcie stwierdzić... – nie, nie tak: najpierw bowiem domyślamy się tylko – i ucieszeni własną domyślnością czynimy następny fałszywy krok , zaś dopiero ochłonąwszy nieco z wrażenia widząc jakie głupstwo popełniliśmy (wręcz cały ocean głupstwa, żeby nie rzec: głupoty!), wycofujemy się delikatnie i już powoli, ostrożnie dochodzimy do sedna sprawy – do matematyki, która jest zbawieniem przywracającym spokój i równowagę ducha; więc kiedy już dobrze zaznajomimy się ze zbiorami, funkcjami, dystrybucjami, transformatami, operatorami (a takoż ze skalarami, wektorami i tensorami, a prócz tego z wyznacznikami, macierzami i krakowianami), kiedy opanujemy odwzorowania topologiczne i konforemne, poznamy klasy transfinalne mocy alef zero, funkcje klasy C nieskończoność, kiedy wreszcie właściwie obchodzić nauczymy z rozmaitościami różniczkowalnymi, kiedy zanurzymy się w przestrzenie Hilberta, gdy zrozumiemy grupy Galois i zbiory mocy continuum, wtedy łuski opadną nam z oczu i zapytamy:

AZALI NIE BYŁO TO SZALEŃSTWO NIE DOSTRZEGAĆ REALNOŚCI W

ABSTRAKCJI MATEMATYKI? AZALI OCZY NASZE BYŁY PUSTE,

A USZY GŁUCHE?

i wrychle uświadomimy sobie, ż to jeszcze nie wszystko, nie koniec, a początek zaledwie, bo, jako mowa była o rozchwianiu semantycznym, pojmiemy w nagłym olśnieniu, że psychologia jest za mało zmatematyzowana, zaś matematyka zbyt mało spsychologizowana i konstruować wtedy zaczniemy przedziwne hybrydy wiedzy pod auspicjami cybernetyki oraz teorii informacji, wstępem do których jest metamatematyka, parapsychologia oraz intelektronika, lecz ciągle odczuwamy niedosyt i wciąż czujemy, że to jeszcze nie to ("co tygrysy najbardziej lubią" – jak mawiał Tygrys do Kubusia Puchatka), zatem przystępujemy do następnego etapu tworzenia i... – i padamy śmiertelnie znużeni, jeszcze niedorośli, zapominamy na jakiś o wszystkim, pogrążamy się w otępieniu, aż przychodzi wtórne stadium zapomnienia, a wtedy zrywamy się raptownie, aby czynić nowe głupstwa z gatunku Horror Story, alibo jeszcze gorzej – i tak miotamy się, i szamotamy, z jednej skrajności w drugą popadając bezustannie, co nazywamy, ażeby jakoś usprawiedliwić własna nieporadność i niespójność, motorem postępu szczycąc się i zachłystując tym nic nie mówiącym terminem, albowiem – oprócz tego, co się już wyżej było rzekło, nieco może nieopatrznie – zbyt często tak się jakoś zdarza, że postępem mienimy negację przeszłości bezmyślnie odrzucając milionolecia ewolucji oraz minione epoki cywilizacji, depcząc gwałtownie i bez rozeznania wszystko co dawne oraz głosząc z bezczelnością niesłychaną, iż to MY teraz WSZYSTKO (!) inaczej i od nowa tworzyć będziemy nie zauważywszy wszelako, że tym samym zawiśliśmy niejako w próżni, więc nie ma w co wbijać pali pod fundament Nowego... – wtedy ze wstydem nie przyznając się jednak do tego otwarcie, sięgamy zatem do skarbnic przeszłości i uświadamiamy sobie, że postęp to nie jest negacja przeszłości, lecz jej twórcza – cóż za ohydne słowo! – kontynuacja, zaś tradycja oznacza nowe treści i sensy w pięknej, dostojnej wiekiem szacie – – – tak rozważałem oddalając się po krzywej niewiadomego stopnia w bliżej nieokreślonym kierunku, a dokoła migały – pojawiając się i sczezając – kolejne epoki i ery cywilizacyjne, zaś Alef – pojawiwszy się nie wiadomo skąd – mówił cichym, monotonnym głosem wyliczając mijane cywilizacje, lecz nazw ich dokładnie nie słyszałem – poszum wiatru towarzyszącego jak zwykle każdej burzy (dziejowej również) zagłuszał jego słowa, więc wyjąłem z kieszeni podróżne szachy i zaproponowałem partyjkę, na co z ochotą przystał i od razu, bez uprzedzenia dał mi mata w kilku ruchach; grałem nieuważnie, a on odruchowo – sfrustrowany tym wahałem się, czy jeszcze grać, lecz Alef nie pozwolił mi długo namyślać się: zaproponował mi nawet wieżę for, co z oburzeniem odrzuciłem i graliśmy w cichej zawziętości, chociaż nie bardzo zdawaliśmy sobie sprawę dlaczego, jako że dzień był łagodnie pogodny i nastrajał dobrodusznie, zaś na mijane cywilizacje nie zwracaliśmy więcej uwagi nucąc pod nosem w dwugłosie "Una bambola... " i wtedy pojąłem dopiero, że toczymy grę niezerową o jeszcze jedną cywilizacje i od nas zależy już tylko – tu strach mnie ogarnął, bowiem zapomniałem warunków początkowych – jej dalsze istnienie, czy też wyniknięcie-–– pytałem Alefa, lecz i on nie pamiętał dokładnie, tedy graliśmy truchlejąc o wynik, a już długie cienie poczynały się kłaść: nieomylna oznaka zmierzchu, czyżby także cywilizacji? myślałem intensywnie usiłując dać Alefowi mata, w czym byłem tak podobny do niego z ta jedną, maleńką różnicą, że z jego punktu widzenia to ja powinienem dostać mata – zmagaliśmy się, a figur już niewiele pozostało na szachownicy – miotały się jak oszalałe, jakby przeczuwając co się stać może, tylko królowie dostojnie tkwili i z rzadka kiedy czynili jakiś ruch (E5 –> D6, na przykład), i zawsze rozważny! – aż tknięci jedną myślą zaczęliśmy podejrzewać, że to ONI grają nami, zaś ruchy figur są jeno kamuflażem mającym nam odebrać zdolność realnego postrzegania i tak chyba było naprawdę... – gra została nierozstrzygnięta – odetchnęliśmy z ulgą, lecz zaraz zafrasowaliśmy się niepomiernie: przecież oznaczało to, iżeśmy niczego nie osiągnęli i gra się nadal toczy, lecz już w przestrzeniach urojonych hiperprzestrzeni zmiennej zespolonej Z duże (pisz pan, durniu!... ), czego żadnym sposobem nie mogliśmy dostrzec, chociaż zaglądaliśmy tam ciekawie, jeden przez drugiego, ale wszystkie nasze zabiegi obracały się wniwecz – ignorowano nas dokładnie, wręcz totalnie, więc zrozpaczeni i po części znudzeni usiłowaliśmy uruchomić podręczny losotron, lecz ten przy pierwszych manipulacjach zaciął się i mimo usilnych perswazji (waliliśmy weń stukilogramowym młotem) nie raczył działać, tedy ze śpiewnym śpiewem, tupiącym przytupem puściliśmy się w tan wyuzdany po pustej pustyni tumany pyłu piaskowego pod niebiosa wznosząc (aż stawał się gwiezdnym) i świergoląc bez przerwy turlaliśmy się z wydmy na wydmę, aże przestwór nieba rozwarł się ogromny pustką ziejący i czarny już tą pustką, lecz nie braliśmy tego poważnie, dopóki nie lunęło lunięciem straszliwym > skąd deszcz na pustyni? < myślałem bezsensownie i wymachując rozpaczliwie niemniej rozpaczliwymi kończynami, krztusząc się i parskając usiłowałem dopłynąć do brzegu, kiedy nagle ogarnęło mnie mrożące krew w żyłach przerażenie, czy to aby nie Lethe – rzeka zapomnienia?; ale raczej nie, bo skądże by ona tutaj na tym pustkowiu? – na wszelki wypadek jednak zawróciłem i popłynąłem z powrotem: miałem zapewne rację, ponieważ Alef zniknął bez śladu – widocznie zapomniał się i nie wie, że go już nie ma – sam tedy płynąć teraz muszę po Oceanie Świata, aż dopłynę... – nno tak, płynąc w tym kierunku dotrę bądź to do Thule, bądź to do Hesperii, bądź też, co jest najprawdopodobniejsze, donikąd i wtedy dostrzegłem, jak zniża się koliście płaski samolatający aparat: przemknął nade mną z łagodnym poświstem, zatoczył krąg, znieruchomiał nagle i zabłysnął całą gamą barw, aż się ocean zapalił feerycznymi ogniami, zaś ja – przewróciwszy się na wznak – podziwiałem ów pojazd napowietrzny (jak ten pan, zacny i bogobojny, co ujrzał był razu jednego chłopa lecącego na powietrzu... ) i nagle uprzytomniłem sobie: to NOL, który po mnie (!) przybył!, lecz srodze się myliłem – przybył, ale nie po mnie, wskazał mi tylko kierunek snopem światła, który rozpłomienił na moment grzywacze niczym pochodnie i w następnej podchwili rozpłynął się rozedrganiem migotliwym, roztajał w atmosferze bez najmniejszego śladu; dążyłem więc nadal samotnie brużdżąc wyrzutami ramion, skurczami ciała gładź wodną, aż zobaczyłem na horyzontem szkarłatem szalejący napis w nieznanym mi bliżej języku i nieznanym al(e)fabetem wykonany, lecz mocą transcendentnych skojarzeń wiedziałem, co oznacza, przeto bez trwogi i wahania płynąłem w jego kierunku: wyblakł i rozmazał się w promieniach Gwiazdy Dziennej, która wzeszła nagle i bez uprzedzenia świtem, zorzą poranną – nie zwracałem na to uwagi zafascynowany odsłaniającą się panoramą i pojąłem, że oto wstępuję na Ziemię Upragnioną, aliści rychło o tym zapomniałem podziwiając nic nie znaczące szczegóły i fragmenty owego Kraju, który mi się "ścielił do stóp". Więc nic dziwnego, że zatraciłem poczucie całości i przy niemilknącym akompaniamencie muzyki organowej oddalałem się bezwiednie od swojego przeznaczenia – jak to teraz pojmuję i gorzko sobie nierozwagę wyrzucam żalem nadaremnym, kwileniem dojmującym, to znów skowytaniem z cicha wzburzając otoczenie niewiele z mojej, jak również swojej tragedii rozumiejące, a ja radbym doświadczenie niedoświadczenia trwale przekazać i uchronić od zapomnienia raz po raz ponawiając syzyfowy swój trud wołając:

"AZALI NIE WIDZICIE, I&NBSP;ŻE NICOŚCIĄ, BEZŁADEM &NDASH; CHWILOWO

JENO UPORZĄDKOWANYM &NDASH; JESTEŚCIE? AZALI ZMURSZELIŚCIE JUŻ

TAK DOKŁADNIE, ŻE ZMURSZAŁOŚĆ MACIE ZA STAN DOSKONAŁY &NDASH;

INWARIANTNY!?"

tak wzywałem do opamiętania, lecz w swoim egoistycznym uporze nikt nie chciał dać posłuchu memu wykrzykiwaniu i jeszcze: naigrawano się, szydzono, aż ze smutkiem musieliśmy stwierdzić – zaiste, owa zmurszałość jest tak dalece posunięta, że stała się niezmiennicza względem czasu, atoli nic dobrego wyniknąć z tego nie może i zapytywaliśmy siebie samych, dokąd że teraz udamy się? a w tej rozterce dogłębnej nie zauważyliśmy pluralizmu, który stał się naszą – zupełnie nie wiadomo, dlaczego? – immanentną własnością; usiłowaliśmy jakoś to zaklasyfikować, skodyfikować grzechocząc ustawicznie pojęciami niby kośćmi w kubku i losowo wybieraliśmy każdą następna drogę, zaś w Monte Carlo trwał metodyczny bezruch, albowiem zaanektowaliśmy mocą wyższych konieczności wszystkie kasyna gry, żeby uczynić sobie z nich losopoligon ostateczny i krupierzy z nieopisaną trwoga oraz bojaźnią śledzili nasze poczynania nie potrafiąc wypowiedzieć nawet sakramentalnego rien na va plus i nie usiłując nawet zrozumieć, o co i dlaczego gra tak przedziwna się toczy, a my, no cóż? – wrychle szkaradną zabawę umyśliliśmy sobie stawiając osobowości va banque i od nas od chwili niniejszej zależało, której osobowości dane będzie ISTNIEĆ, a której nie – i braliśmy w niewolę tysiące, setki tysięcy osobowości przewrotnie się z ich osłupienia radując, aż nadszedł, a raczej powiewem łagodnym nadciągnął cień Alefa i zabronił nam pustej, do tego w miarę głupawej zabawy: i rzeczywiście, co nam po tych wszystkich razem wziętych osobowościach? – przy największym nawet wysiłku nie udałoby się ich zintegrować, spotęgować, rozwinąć w szereg harmoniczny nieskończony ładem swym głoszący nasz tryumf, a cień Alefa chwiejąc się nieznacznie i rytmicznie kusił mnie mirażem Ogrodu Rajskiego i dałem się ponieść wzruszeniu chwilowemu, wtedy cień Alefa zaśmiał się szyderczo i oto znalazłem się w chaszczach kolczastych gęsto poprzetykanych jadowitymi pokrzywami, wśród których żwawo uwijały się szerszenie nucąc monotonnie, na jedną nutę: "ach, cóż to będzie za mniód..." – ze zgrozy osunąłem się na ziem i wrzasnąłem!: stojąc niemal pionowo na czterech łapach, zaś pozostałymi ująwszy się pod boki wielka mrówka brunatnica łypała na mnie bezczelnie i skrzypiącym głosem zrzędziła – niewiele z tego rozumiałem, jako że czułem się tak osamotniony (cały pluralizm tymczasem dokądś diabli wzięli– ), iż gotów byłem uwierzyć ględzeniu mrówki: podobno byłem OSTATNI, z czym wiązał się przywilej oglądania narodzin nowej, myrrmenicznej cywilizacji – poszukałem

 



Czytaj dalej...




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 26 >