strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jarosław Grzędowicz Literatura
<<<strona 27>>>

 

Wypychacz zwierząt

 

 

O AUTORZE
Jarosław Grzędowicz, urodzony w 1965 roku we Wrocławiu. Debiutował w1982 roku w łódzkim tygodniku "Odgłosy", od tamtej pory autor wielu opowiadań w pismach i antologiach, prowadził magazyn literacki Fenix, jako redaktor działu prozy polskiej, a od 1993 roku także jako redaktor naczelny. Pracuje jako dziennikarz i tłumacz komiksów (serii Usagi Yojimbo, Batman, Bronze Age). Jesienią wydał zbiór opowiadań grozy Księga jesiennych demonów, jego nowe opowiadania pojawiają się też w antologiach; Demony, Wizje Alternatywne 5 (w przygotowaniu) oraz PL+50 (w przygotowaniu). Pracuje obecnie nad powieścią, Pan lodowego ogrodu, która powinna ukazać się jeszcze w tym roku. Zamieszczone tu opowiadanie jest jednym z sześciu opublikowanych w Magazynie "Faktu".

– Nie wierzę, że to robię – powiedział do siebie Igor, usiłując przeniknąć wzrokiem mgłę i mżawkę. Istotnie, nie pasował do wijącej się przez las wyboistej drogi, podobnie jak nie pasowała jego Skoda Fabia Combi. Jej światem był asfalt miejskich ulic, ostatecznie trasy szybkiego ruchu, skrzyżowania i stacje benzynowe, a nie żwirowe koleiny i tnące drogę korzenie sosen podobne zardzewiałym wężom. Igor również należał do miasta. Biura, restauracje, neony. Umiał radzić sobie w miejskiej dżungli, unikać krępych wyrostków w dresach stojących w bramach, albo zdławić w zarodku każdą intrygę, która mogła wykiełkować na jakimś zebraniu zarządu czy biurowych korytarzach. A teraz brnął przez puszczę, a w bagażniku zawinięte w grubą torbę z folii termicznej spoczywały zwłoki.

– Nie wierzę – powtórzył, ale to nie zmieniało sytuacji. Pachan nie żył od wczoraj. Igor nie miał pojęcia, dlaczego. Dwa razy dziennie nakładał mu porcję konserwy, dosypywał chrupek, wyrzucał zafajdany żwir. Kiedy wracał z pracy, kocur najczęściej spał, zwinięty w kłębek na najwygodniejszym fotelu albo na łóżku. Rano budził go, wpychając kłujący wąsami pyszczek w oko i zanosząc się histerycznym mruczeniem. Chodziło głównie o poranną porcję konserwy, którą Igor wyjmował z lodówki zaspany, w samych gaciach, jeszcze zanim poszedł do toalety. Nic nie zapowiadało katastrofy. Sprawy toczyły się utartym rytmem.

We wtorek Pachan po prostu go nie obudził. Igor był przekonany, że zaspał, i dał kotu spokój. W gruncie rzeczy, w porannym rozgardiaszu właściwie o nim zapomniał. Parzył kawę, jednocześnie myjąc zęby, wiązał krawat, przeżuwając jagodziankę, potem porwał teczkę i poszedł do pracy. Wieczorem kocur leżał dokładnie w tej samej pozycji – na boku, z wyciągniętymi łapami. W rozchylonym pyszczku błyskały ostre zęby, w szczelinie uchylonej powieki jedno czarne jak paciorek oko. Najwyraźniej musiał wyzionąć swojego pręgowanego ducha jeszcze w nocy.

Igor wpadł w panikę. Pewnie, że żal mu było kosmatego, bezczelnego stwora, który plątał się po jego życiu od dwunastu lat. Ale chodziło też o żonę i córkę. Ich miłość do Pachana graniczyła z obłędem. Igor przez całe swoje życie nigdy nie był przez nikogo tak kochany, jak ten bury, tłusty kocur przez jego własne kobiety.

"Jeżeli coś się stanie temu kotu, rozwiodę się z tobą" – powiedziała mu na odjezdnym Irena. Nie brzmiało to jak żart. O ewentualnej reakcji córki, której Pachan towarzyszył od niemowlęctwa, nie chciało mu się nawet myśleć. Kiedy dzwoniły z Norwegii, najpierw i przede wszystkim pytały, jak się ma i co robi Pachan. Obecnie sztywny i martwy, wypełniał torbę po mrożonkach.

W ostatniej chwili Igor przypomniał sobie absurdalną i niesamowitą opowieść przyjaciela i zadzwonił do niego, czując jak trzęsą mu się nogi.

Samochód wytoczył się z lasu na drogę wśród pól, wysadzaną ledwo majaczącymi we mgle rosochatymi wierzbami. Igor odetchnął z ulgą.

Dom, stare pruskie gospodarstwo, wznosił się wśród sosen i brzóz, otoczony krzakami jaśminu. Dokładnie tak jak miało być.

Stał i z bijącym sercem naciskał dzwonek, wściekle oszczekiwany przez dwa psy, kryjące się gdzieś w krzakach. Co jakiś czas między prętami parkanu pojawiały się gryzące sztachety pyski tak blisko siebie, jakby gospodarstwa pilnowały psie syjamskie bliźnięta. Wypchana makabrycznym ciężarem torba obijała mu się o nogi.

– Błagam, bądź w domu – jęknął Igor.

Upłynęła piekielnie długa chwila, wypełniona piekielnym ujadaniem, a wreszcie kobiecy głos zawołał: "Cerbi, do budy!" i szczekanie ucichło.

– Przepraszam bardzo – powiedziała najpiękniejsza kobieta, jaką widział kiedykolwiek w życiu, otwierając mu furtkę. – Musiał wyleźć z zagrody. Zazwyczaj spuszczamy go dopiero w nocy.

– Dzień dobry – wydukał Igor, patrząc w bezwstydnie zmysłowe oczy o barwie lapis lazuli. Był pewien, że się rumieni. – Ja... ja dzwoniłem... znaczy... byłem umówiony z panem eee... panem Romanem...

– Mąż jest w pracowni na dole. W piwnicy. Pokażę panu.

Dziewczyna miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, grzywę kruczoczarnych kędziorów, niebieskie oczy i szczupłą twarz arabskiej księżniczki. Szecherezada mogłaby nosić za nią tren.

Prowadziła go, okutana przeciwdeszczowym płaszczem, wąskie bose stopy migały przed nim w mokrej trawie, nie mógł oderwać od nich wzroku. Psy już nie szczekały, mignęły mu gdzieś we mgle za stodołą, biegły przy sobie tak ciasno, że wydało mu się że to jeden, dwugłowy stwór.

W domu było mrocznie i staroświecko. Pachniało starym drewnem i jeszcze czymś dziwnym, jakby kalafonią. Szecherezada wskazała mu jakieś drzwi i zapaliła światło, a potem znikła za dwuskrzydłowymi wierzejami do salonu. Zdążył zobaczyć w szczelinie drzwi, jak płaszcz spływa z jej ramion na podłogę, w kompletnym osłupieniu zarejestrował błysk światła na jej nagich, smagłych pośladkach. Dziewczyna zwinęła się w kłębek na fotelu na wprost telewizora. Wypatrzył jeszcze jedwabiście gładką pierś, zwieńczoną strzelistą sutką, kiedy sięgała po pilota.

Na schodach prowadzących w dół i w wąskim korytarzu stały wypchane zwierzęta. Dzik, zające, jakieś psy, lisy. Powiesił swój płaszcz na rozłożystym wieńcu jelenia, który spoglądał ze ściany szklanym, smutnym wzrokiem. Zapukał.

– Proszę – rozległo się. W tym momencie jeleń wydał z siebie przeciągłe mruczenie, poruszył łbem i zrzucił płaszcz na podłogę. Igor nie był w stanie wrzasnąć. Wydał z siebie tylko jakiś mysi pisk i oparł plecami o drzwi. Jelenia głowa wyciągnęła się w jego stronę tak daleko, jak tylko pozwalała umocowana na drewnianej tarczy szyja. Powąchał Igora i prychnął w niego trocinami.

Powinien był się spodziewać, ale co innego usłyszeć, a co innego zobaczyć na własne oczy. Został uprzedzony, a mimo to omal nie zemdlał.

Drzwi za jego plecami ustąpiły. Chudy mężczyzna o pobrużdżonej twarzy siedzący za ogromnym stołem, miał kwadratowe powiększające gogle z wbudowanymi latarkami, a w ręku coś, co przypominało długopis. Przed nim stała biała ręka szkieletu. Dłoń i kilkanaście centymetrów kości, stojące pionowo na blacie, jakby kostucha pozdrawiała spod stołu. Igor stał nieruchomo, trzymając torbę z martwym kotem, i nie mógł nic powiedzieć.

Długopis w ręku mężczyzny zasyczał i strzelił drobnymi iskrami. Trupie palce poruszyły się.

– No dobra, zobaczymy.

Odwrócił się na obrotowym fotelu i popukał w klawiaturę. Komputer stojący w tej graciarni wyglądał bardzo profesjonalnie, to znaczy nie miał obudowy, a wszystkie elektroniczne bebechy poniewierały się dookoła podpięte taśmami wielobarwnych kabli.

Dłoń poruszyła się a następnie zgarnęła z blatu dużą monetę i trzymała ją między palcem wskazującym a kciukiem.

– Uważaj pan teraz – powiedział mężczyzna, stukając w klawiaturę. Palce poruszyły się, moneta przetoczyła się podawana między kostkami, koziołkując aż do małego palca i z powrotem. A potem wypadła nagle i stuknęła o blat.

– Szlag – Zaklął mężczyzna. Siedząca na podwieszonym pod sufitem drążku sowa, błysnęła nagle kocimi oczami i zahukała. Igor stał nieruchomo i nadal nie mógł wykrztusić ani słowa. Zaczęła mu natomiast świtać nadzieja.

– Podoba się panu moja sowa? – zapytał mężczyzna.

– Wypchana?

– Oczywiście.

– Kot mi... umarł – wygłosił wreszcie Igor. Określenie "zdechł" w stosunku do, w gruncie rzeczy członka rodziny, wydało mu się co najmniej niestosowane.

– Pokaż pan.

Pachan spoczął na metalowym blacie. W ostrym świetle lamp wyglądał na jeszcze bardziej martwego niż kiedykolwiek. Mężczyzna, poświstując jakąś nieokreśloną melodię, podważył mu szczęki, obmacał sztywne łapy, zajrzał w oko.

– Skąd pan ma mój adres? – Zapytał wypychacz zwierząt surowo. Gogle powiększały mu oczy, wyglądał jak głębinowa ryba.

– Mój przyjaciel... robił mu pan – papugę.

– Dlaczego pan po prostu nie pochowa zwierzątka? Koty żyją krócej niż ludzie. Trzeba się pogodzić z tym, że przeżyje pan kilka pokoleń. To tak, jakby drzewo miało człowieka. Nie oszuka pan śmierci. Ten kot nie żyje i tak już zostanie.

– Nie chodzi o mnie. Moja żona... i moja córka... One tego nie zniosą. Monika ma dwanaście lat, znała tego kota przez całe życie. Uwielbiają go. Irena, moja żona powiedziała mi kiedyś, że jeżeli temu kotu coś się stanie przeze mnie, to się ze mną rozwiedzie. I to nie brzmiało jak żart. Teraz są w Norwegii. Moja żona tam pracuje. Staż naukowy. Zabrała córkę na wakacje. Wracają za trzy tygodnie, ja... proszę pana. Zapłacę.

– Już dobrze, dobrze. Lubię robić koty. Najlepiej mi wychodzą. Zaczynałem od kotów. Pomyślałem sobie, że jak zrobię kota tak, żeby nikt się nie zorientował, to inne zwierzęta to będzie pestka. Ta elegancja ruchów, gracja... Wie pan, w Ameryce czy Japonii wydają na to miliony, a ich roboty są beznadziejne. Przewracają się, chodzą gorzej niż kukiełki. Moje są inne. Nikt nie zauważy różnicy. Nawet pańska córka. Widział pan cerbera?

– Widziałem dwa psy...

– To jest jeden pies. Dwugłowy. Składa się z Burka, który umarł ze starości, i Szoszona, który wpadł pod traktor. Tylko głowa ocalała, więc postanowiłem zachować obydwa. Lubiłem je.

Wyjął coś, co wyglądało jak miniaturowa piła tarczowa i włączył świszczący silniczek. Ostrze zagłębiło się w ciało kota, jadąc wzdłuż długiej, prostej linii. Futro rozstąpiło się, ukazując sino różowe mięśnie. Igor wzdrygnął się.

Mężczyzna wyłączył silnik.

– Dobra, przepraszam. To dla pana przykry widok, ale muszę się spieszyć. Zamroził pan kota, ale teraz rozkład będzie szybko postępować. Pół godziny go jednak nie zbawi. Musi mi pan powiedzieć jak on się zachowywał. Co lubił, jak reagował, wszystko. Bez obawy. Zrobimy tak, że nikt nie zauważy różnicy.

– On będzie jadł?

– Będzie jadł, wydalał, zagrzebywał w kuwecie. Spał, mruczał i właził na kolana. Ludzie widzą to, co chcą widzieć. Sądzi pan, że pańska córka pomyśli: "mój kotek jest jakiś dziwny, to chyba robot?" Spokojnie. Koty najlepiej mi wychodzą. Usiądziemy na górze i opowie mi pan wszystko przy herbacie. Zdaje się, że przyda się panu jeden głębszy.

Igor pomyślał, że jeden głębszy to chyba jednak nie będzie magiczne "pół promila" i chyba rzeczywiście się przyda. Na górze wypychacz zajrzał za dwuskrzydłowe drzwi.

– Kochanie, zrobisz nam herbaty?

Odpowiedziało mu wściekłe syknięcie i jakiś trzask, jakby miotnęła w niego kubkiem. Mężczyzna cofnął się skonsternowany i zamknął drzwi.

– Chyba sami zrobimy sobie herbaty. – powiedział.

Siedzieli w kuchni, nad herbatą i wiśniówką. Igor opowiadał o swoim kocie, a wypychacz notował. Pachniało wiśniami i migdałami, ogień huczał w kaflowym piecu.

Dziewczyna weszła nagle i bezszelestnie, kiedy właśnie opowiadał o tym, jak Pachan wpadł kiedyś do wanny. Założyła przynajmniej kusy szlafroczek, ale i tak robiła niesłychane wrażenie. Pojawiła się znikąd i nagle wślizgnęła mu się na kolana, obejmując za szyję. Igor zająknął się i umilkł. Szecherezada bezwstydnie polizała go w szyję i zamruczała. Zamarł, nie mając pojęcia, co dalej robić. A potem znienacka ugryzła go potężnie w ucho i wyszła z kuchni.

Wynalazca siedział jakby nigdy nic.

– Piękna, co? – zapytał z dziwną dumą w głosie.

– Tak... przepraszam – wydukał Igor, trąc ucho, które paliło, jak oblane wrzątkiem. – Ta pańska żona, jest trochę jakaś... dziwna.

– No tak... – odpowiedział smutno wypychacz zwierząt i westchnął. – Mówiłem panu, że koty mi najlepiej wychodzą.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 27 >