numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Michał Orzechowski Na co wydać kasę
<<<strona 40>>>

 

I (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE

Michał Orzechowski, dziennikarz i podróżnik, jest jednym z inicjatorów powstania polskiego Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Tybetu (Orzechowski w 1994 r. przeprowadził i opu­bli­ko­wał wywiad z Dalaj Lamą). Publikował opo­wia­da­nia m.in. w Nowej Fantastyce, Nowym Państwie i Playboy’u. "I" jest jego debiutem książkowym.

 

Samotny bohater staje przed największym wyzwaniem: próbą zerwania kolejnych zasłon i odkrycia prawdy o cywilizacji. Jest to subiektywna wizja rzeczywistości, łącząca wątki sensacyjne, romansowe i filozoficzne w jedną niezwykłą całość. Tytułowe "I", to znak, który dla każdego może być czymś innym: drzwiami do innych światów, zaproszeniem do przygody odkrywania, symbolem łączenia się nieba z ziemią. Opowieść snuta przez Orzechowskiego, wciąga od początku, ale wartka fabuła to tylko pierwsza, najbardziej powierzchowna warstwa książki. Pod nią kryją się kolejne poziomy, stawiane są ważne pytania, także te dotyczące mistycznej strony naszego życia. Sugestywne ilustracje litewskiego artysty Linasa Domarackasa doskonale dopełniają obrazy nakreślone w książce, tworząc atmosferę, którą czuć od pierwszych stron.

Kiedy Or wyruszy w wielką podróż, nie będzie przeczuwał, dokąd go zaprowadzi droga. Nawet nie zna pytań, na które otrzyma odpowiedzi. Czym jest otaczająca go rzeczywistość? Co można odebrać komuś, kto nie ma nic? Czy kobieta, którą spotka w swojej wędrówce, jest jego przekleństwem, czy przeznaczeniem? Czy lepiej walczyć ze sobą, czy też o siebie? Co go czeka

na szczycie Windy, na Ostatniej Stacji? I czy jest ktoś, gdzieś tam w górze, kto potrafi na te wszystkie pytania odpowiedzieć?

I zgasło światło

I było to dobre

Księga Ksiąg

 

Posłuchaj:

 

Obudził go straszliwy krzyk. Przez szum Miasta, dzwony kościołów, głośną muzykę, przekrzykujących się ulicznych sprzedawców przebił się wrzask, wycie tak okropne, że zdawało się, iż wszyscy na chwilę zamilkli i słuchali przerażeni.

Or zerwał się, szybko ubrał w swój wytarty drelich policjanta, chwycił do ręki pałkę i wyskoczył na ulicę.

Było prawie południe, słońce stało wysoko, paląc niemiłosiernie. Tłum na ulicach Miasta był rzadszy, sto milionów ludzi zdołało już dotrzeć do swoich miejsc pracy i szkół, więc Or dość szybko przebijał się w kierunku, skąd dobiegały krzyki i zawodzenie.

W miarę jak roztrącając przechodniów parł do przodu, jego niepokój przeradzał się w pewność – coś stało się w domu Sklepikarza Hoobaka.

Sklepikarz Hoobak był jego znajomym i wraz ze swoją córką o uroczym spojrzeniu i ciepłym uśmiechu – przynajmniej dla Ora – prowadził niewielki sklepik w oknie swojego maleńkiego mieszkania. O ile kilka kartonów biszkoptów i długie, cienkie świece wyłożone na parapecie, można było nazwać sklepem.

Przed małym, jak wszystkie w okolicy ubielonym wapnem, domem Hoobaka zgromadził się tłum. Wołając donośnie „Policja!” i odsuwając na boki gapiów, Or przecisnął się do drzwi.

W przedpokoju było ciemno, kroczył więc niepewnie, macając przed sobą rękami, odsuwając kolejne kotary i moskitiery. Nagle potknął się o coś miękkiego na podłodze. Pochylił się – to był Sklepikarz Hoobak.

Leżał skulony, trząsł się i płakał. Or dotknął jego ramienia.

– Co tu się stało? Okradli was? Przecież jesteście tak biedni? Co wam mogli zabrać?

– Każdemu... można zabrać... co mu... najdroższe... – Wychrypiał cicho Hoobak i rozpłakał się znowu.

Or odsunął zasłonę i wszedł do pokoju. W ciemnym, dusznym pomieszczeniu pełnym krzyczących i biegających ludzi, przy oknie przysłoniętym moskitierą, na łóżku nieruchomo leżała córka Hoobaka, z twarzą przykrytą zakrwawionym płótnem. Wszędzie było pełno zawiniątek, paczek, skrzyń, donic z rosnącymi warzywami. Czyjeś ręce szybkim ruchem narzuciły kawałek tkaniny na stojącą w kącie niedużą, drewnianą klatkę, w której gdakała kura. Spod powały zwisały pęki ziół, jeszcze bardziej zaciemniając wnętrze pokoju. Starsza kobieta, wyżymająca zakrwawioną szmatę do miski, odwróciła się, spojrzała na niego i poznawszy, podeszła bliżej. Płakała, łzy ciekły jej po spuchniętej i zaczerwienionej twarzy.

– Co się stało? – Spytał Or, czując jak nogi uginają się pod nim.

– Oczy. Ukradli jej oczy. Handlarze.

 

 

Będziesz miłował bliźniego swego,

a w nienawiści mieć będziesz nieprzyjaciela swego

Księga Ksiąg

 

Handlarze. Handlarzy bali się wszyscy. Także Policja. Robili wszystko, co chcieli – kradli, rozprowadzali narkotyki i broń, handlowali organami ludzkimi, kontrolowali większość kurew (nawet tych, które robiły to za zgodą, a niekiedy i namową swoich mężów – w końcu żyło się naprawdę ciężko), pili, bili i gwałcili. Niekiedy zabijali. W jego rejonie mieli jedną ze swoich baz – obozów.

Nigdy nie zapomni, kiedy pierwszy raz stoczył walkę z ich Psami. Stał właśnie i wpatrywał się, a raczej pożerał wzrokiem kolorowe, cukierkowate portrety Shri Devi – znanej piękności, aktorki i tancerki – od których sprzedawca sennie odganiał trzcinową packą roje much, gdy to się zaczęło.

Nagle wybuchła panika. Wszyscy zaczęli krzyczeć „Psy!”, „Psy!”, kobiety piszczały przenikliwie i umykały, trzymając mocno swoje dzieci, kupcy zamykali pośpiesznie stragany, każdy uciekał albo chował się gdzie mógł. Psy, których było coraz więcej, podniecone paniką wywołaną swoim pojawieniem się zaczęły szaleć – biły i kopały tych, którzy nie zdołali wystarczająco szybko uciec, przewracały i demolowały stragany. W kilku miejscach zapłonęły sklepiki i małe trzcinowe chatki.

Wtedy Or wyjął swój największy skarb – sfatygowany, pordzewiały, ale ciągle jeszcze działający rewolwer i wymierzył go w potarganego, brudnego Psa, biegnącego w jego kierunku.

– Policja! Odejdźcie stąd! Ten teren jest pod ochroną!

Psy spojrzały na Ora z nienawiścią i poczęły powoli skradać się ku niemu między poprzewracanymi straganami. Or przełknął ślinę, stanął w lekkim rozkroku, i kiedy Psy runęły na niego, zaczął strzelać.

Do dzisiaj ma na całym ciele blizny i ślady drobnych zębów. I do dzisiaj pamięta dziką twarz pierwszego zastrzelonego wtedy Psa.

Twarz dziecka.

 

(...)

 

Musisz jeść, spać i srać -

To nieuniknione

Księga Ksiąg

 

Szedł długim korytarzem, oświetlonym gazowymi i naftowymi lampami, po ładnym, wyplatanym dywanie, ciągnącym się wzdłuż szeregu masywnych, stalowych drzwi z łuszczącą się farbą. Mijał policjantów, urzędników, kobiety, niektóre w czarczafach, niektóre bez – te przeważnie brzydkie albo stare.

Doszedł do drzwi swojego szefa z napisem „Koordynacja Dzielnicowa” i umieszczonym poniżej hasłem „Porządek musi być!”. Drzwi obite były starą jak sam Pałac, sczerniałą i popękaną prawdziwą skórą zwierzęcą, co budziło w ewentualnych petentach obrzydzenie, odrazę i lęk. I o to właśnie chodziło.

Przystanął, poprawił swój wyblakłoniebieski, wielokrotnie cerowany mundur, odruchowo przygładził nastroszone mokre włosy i już miał zapukać, kiedy coś nad jego głową zapiszczało, zamruczało. Błyskawicznie padł, uniósł pałkę w obronnym geście.

Nad nim, pod sufitem, kołysał się zakurzony kryształowy żyrandol, na którym siedział w uwitym przez siebie gniazdku mały lemur o ogromnych, błyszczących oczach.

Lemur patrzył na niego, przekrzywiając głowę, wyraźnie zaciekawiony.

– Cholera. – Or powoli wstał. Wtedy lemur narobił na niego.

– Cholera! – Dopiero teraz Or zobaczył, że tam, gdzie upadł na ładny, wyplatany dywan, lemur narobił już wcześniej. I to sporo, więc cały drelich był ubrudzony.

– Cholera!!!

Wściekły, bez pukania pchnął drzwi i wszedł.

Na środku długiego, przyciemnionego pokoju stało szerokie, obdrapane mahoniowe biurko, za którym siedział jego szef – Di’Jacop. Na widok wchodzącego Ora Di’Jacop gwałtownym ruchem zgarnął przechadzającego się po blacie biurka gołębia i wsadził go do szuflady. Podniósł na Ora wystraszone oczy i rzucił agresywnie: – Gołąb?! Jaki gołąb? – Najwyraźniej Or przeszkodził mu w czymś, więc niezbyt zgrabnie pokrył zakłopotanie arogancją.

Or zdziwił się trochę. W całym Mieście pełno było nielegalnych zwierząt. Mimo że Księga Ksiąg wyraźnie mówiła „Ochraniać wszelkie życie”, wielu hodowało dla jajek kury czy kaczki. Nie wspominając już o Di’Jacopie. Istniał także cały czarny rynek na króliki, lisy, jeże, chomiki, koty, psy czy nawet węże, ale wykrycie handlujących nimi „morderców”, jak zgodnie ich określano, kończyło się zwykle wieloletnim więzieniem. Jeśli nie czymś gorszym.

Di’Jacop po chwili uspokoił się. Nonszalanckim gestem strzepnął wyimaginowany kurz z biurka.

– O, widzę, że poznałeś się już z lemurkiem? Pamiętaj: „Ochraniać wszelkie życie”. Zawsze. I nie denerwować się. – Wyciągnął rękę, wskazując krzesło. – Proszę, siadaj... – Zawahał się. – Albo nie. Jesteś bardzo brudny. I mokry.

Pod ścianą, w wielkich, kilkupiętrowych klatkach gdakały kury, słynne kury Di’Jacopa. Zajmowały całe ściany, aż do samego sufitu. Były ich całe dziesiątki.

Wysoko spod sklepienia przypatrywała im się, wachlując skrzydłami, duża sowa, przywiązana za nogę do drążka, na którym siedziała.

Or podszedł bliżej i oparł się brudnymi rękami o blat biurka. Obok cicho ciurkał zegar wodny. Di’Jacop z odrazą spojrzał na ręce Ora, ale nic nie powiedział.

– Dzisiaj rano w mojej dzielnicy ukradziono dziewczynie oczy.

Cisza. Di’Jacop oganiał się złożonym wachlarzem od much i patrzył na swoje kury.

– Oślepiono ją.

Dalej cisza. Głośno zagdakała jedna z kur, Di’Jacop spojrzał z troską w jej kierunku.

– Patrz się na mnie, do jasnego gromu! W mojej dzielnicy znowu okaleczono człowieka! – Or grzmotnął pięścią o blat.

Di’Jacop leniwie obejrzał ubrudzone kałem dłonie Ora, jego mokry, wysmarowany mundur, wreszcie beznamiętnie popatrzył Orowi w oczy.

– No to co?

– Jak to co? Przecież obydwaj doskonale wiemy, że to Psy.

– A nawet jeśli to Psy, to co my możemy zrobić? – Powiedział Di’Jacop, akcentując wyraźnie słowo „my”.

Or stał dalej, lekko pochylony i oparty o blat, podczas gdy Di’Jacop wstał ze swojego fotela i podszedł do kurników. Chwilę pooglądał klatki, wreszcie spod jednej z gdaczących kur wyjął jajko, potem drugie. Podszedł do ściany, podstawił garnuszek pod wystający ze ściany kran i odkręcił kurek.

Zabulgotało, pociekła gęsta, ciemnozielona maź. Di’Jacop napełnił kubek i nie zakręcając kranu zręcznie podstawił drugi. Po chwili z obydwoma pełnymi kubkami podszedł do grubej rury, biegnącej z sufitu do podłogi. Przekręcił skobel i otworzył małe drzwiczki w rurze. W środku obracał się pionowy pręt z kołem zębatym. Z otwartych drzwiczek dobiegł Ora świst trzaskających biczy, ryki zwierząt, z hałasem pracowały jakieś maszyny. Di’Jacop wyjął spore urządzenie ze sterczącymi z jednej strony dwiema łopatkami, przystawił jego drugi koniec z małą przekładnią do wirującego koła zębatego, łopatki zaczęły mieszać powietrze, głośno przy tym klekocząc. Podstawił jeden z kubków, wbił do mieszającej się zielonej brei jajko, po chwili powtórzył to samo z drugim kubkiem i jajkiem. Odstawił mieszadło i zamknął rurę.

– Oto jest prawdziwa Moc! – Powiedział Di’Jacop i z emfazą poklepał grubą rurę. – Wspaniała rzecz, nie?

– Niby co?

– Technika.

– Dziękuję bardzo. Ta twoja technika. I te twoje kury.

– Kury? Jakie kury? Widzisz tu jakieś kury? – Di’Jacop westchnął głęboko powietrzem śmierdzącym kurzym łajnem i podszedł z powrotem do biurka. – Wiesz przecież, że trzeba „Ochraniać wszelkie życie”. A to oznacza, że trzymanie zwierząt bądź jakakolwiek ich eksploatacja jest grzechem, a więc przestępstwem. Chcesz? – Spytał, podstawiając Orowi kubek.

– Nie żartuj. Ty nigdy nie dajesz nic za darmo.

 

 

Wszystkim życzymy źle nam z oczu patrzy

Księga Ksiąg

 

Di’Jacop usiadł, siorbiąc łapczywie ze swojego kubka. Wyraźnie delektował się brunatno-zieloną papką z rozbełtanym jajkiem, z kącika ust ściekała mu bura maź. Or z obrzydzeniem odwrócił wzrok i popatrzył w odległy róg pokoju. Nagle coś tam dostrzegł i aż zesztywniał. Na małym stoliku zobaczył jakiś leżący, ciemny kształt, rozczapierzone skrzydło sterczące bezradnie w powietrzu.

Udając, że ogląda rzędy klatek, Or podszedł do stolika. Leżał na nim duży ptak – orzeł albo sokół, przywiązany grubym sznurem. Pierze miał brudne i potargane, pod powyrywanymi piórami, gdzie sznur wpijał się w jego ciało, widać było otarte mięso i zakrzepłą krew. Dziób mu zawiązano, pozostawiając miejsce na wciśniętą rurkę, zakończoną małą pompką. Rozbryzgi pożywienia na dziobie i wszędzie wokół stołu świadczyły o intensywnym tuczeniu. Ptak patrzył na niego tępym, zrezygnowanym spojrzeniem. Or odwrócił się i bez słowa stanął przed Di’Jacopem.

– Papa. Jaki cudowny wynalazek. Gdyby nie my i nasze kochane glony, całe to cholerne miasto już dawno skonałoby z głodu. – Di’Jacop dokładnie oblizywał upaprane palce z glonów, zezując jednocześnie na Ora.

-To czemu nie dacie jej do uprawy wszystkim, każdej rodzinie, tylko co tydzień wydajecie przegotowane, nie nadające się do hodowli porcje? – W głosie Ora zadźwięczała dziwna, stalowa nuta.

Di’Jacop nawet nie przerwał siorbania zielonej brei, tylko mruknął zza kubka – Bredzisz. Sam wiesz, jaka to skomplikowana technologia. – Machnął ręką w kierunku sufitu. – Odpowiednie warunki, nasłonecznienie, nadzór. Tylko my potrafimy wytworzyć Papę, bez której zdechłbyś z głodu.

– A ja sądzę, że do hodowli Papy nie trzeba żadnych odpowiednich warunków. Trochę słońca, ciepła. I gówna.

Di’Jacop zakrztusił się. Odstawił swój kubek na biurko i spojrzał na Ora mało przyjaźnie.

– A ty co, niby taki uczony, hę? Mów, czemu zabierasz mi czas?

– Powiedziałem już. W mojej dzielnicy Psy znowu okaleczyły kolejną osobę. To musi się wreszcie skończyć!

Di’Jacop przyjrzał mu się uważnie.

– Znajoma?

– Że co? A czy to ważne?! – Odparł Or trochę za szybko i zbyt gwałtownie. Di’Jacop już swoje wiedział.

– Znajoma, znajoma. Pewnie bliska.

Napięta cisza była niestety niemym potwierdzeniem.

– No dobrze, ale co my tak naprawdę możemy zrobić? – Di’Jacop wydął usta.

– Spalić ich bazę. Wyrzucić stąd. Przegnać... – Or nie dokończył, bo dostrzegł mały cień, który pojawił się za moskitierą.

Dopiero teraz Di’Jacop popatrzył na niego zaniepokojony.

– Co... co ci się...?

Patrząc za Di’Jacopa w kierunku uchylonego okna, Or powiedział spokojnym głosem:

– Ktoś siedzi na twoim parapecie. Patrzy i słucha. Pies.

Wypadki potoczyły się błyskawicznie. Di’Jacop obejrzał się za siebie w stronę okna, podczas gdy Or wyuczonym odruchem wyrwał wszyty w rękaw krótki łańcuch zakończony żelazną kulą i zamachnął się nim na umorusanego Psa uczepionego framugi. Di’Jacop odwrócił głowę i widząc błysk łańcucha, rzucił się na Ora.

Zaskoczony, i nie chcąc też trafić Di’Jacopa, Or cisnął więc łańcuchem niezbyt celnie, stalowa kula odbiła się z hałasem od framugi i rozrywając moskitierę wyleciała na zewnątrz. Pies zniknął.

Podbiegli do okna. Pies był już kilka pięter niżej, ześlizgując się z małpią zręcznością po gałęziach winorośli, wreszcie przepadł w gęstwinie okrywającej rusztowania.

– Dlaczego... to zrobiłeś? – Wydyszał Di’Jacop, spocony i roztrzęsiony. Or pierwszy raz widział go w takim stanie.

– Przecież to Pies. Bezpański Pies pod twoim oknem. – Nadal nic z tego nie rozumiał.

– Psy też mają ojców.

Or gwałtownym ruchem złapał głowę Di’Jacopa w zgięcie swojego łokcia. Ten zacharczał, naprężył się i silnie wygiął, usiłując się wyrwać. Or ścisnął mocniej jego szyję i rozejrzał się szybko – niedaleko, na stole, stał w małej kałuży cieknący wodny zegar. Zepchnął go na ziemię, zegar z hukiem roztrzaskał się, woda chlusnęła na posadzkę. Or przycisnął Di’Jacopa do podłogi, wolną ręką poszukał w szczątkach zegara. Wyjął wyszczerbioną szklaną rurkę i przystawił ją blisko do spoconej twarzy swojego szefa.

– Pytasz, co można zrobić w sprawie Psów? A może by tak, na przykład, oko za oko? – Or uśmiechnął się zimnym grymasem naciągniętym na twarz. – To dlatego ich kryjesz. A więc jednak jesteś porządnym człowiekiem. W pewnym sensie.

Dłuższą chwilę patrzył na trzęsące się ręce Di’Jacopa. Puścił go i z rozmachem odrzucił rurkę. Zagdakała trafiona nią kura.

Di’Jacop – stary, nieszczęśliwy człowiek, który jeszcze przed chwilą był wszechwładnym szefem Policji w całym dystrykcie, spojrzał na niego oczami zrozpaczonego ojca, bojącego się nieprzytomnie o los swojego ukochanego dziecka.

– Myślałem, że handlujesz z nimi.

Di’Jacop milczał, patrzył w ziemię.

– Aha, znaczy, że też handlujesz. A to dla małego, jak wróci. – Z trzaskiem postawił przed Di’Jacopem kubek, rozchlapując jego zieloną zawartość na ładne mahoniowe biurko. – Śmierdzi gównem.

Rozejrzał się po gabinecie. Jego wzrok napotkał puste spojrzenie spętanego ptaka.

– Twierdzisz, że musi być porządek? No to ja ci tu zaraz zrobię prawdziwe porządki.

Lemur, leżąc zwinięty w żyrandolu, przysłuchiwał się dobiegającym zza drzwi odgłosom rozbijania i niszczenia, mrużąc swoje wielkie, czarne oczy.

Trochę później Or wyszedł otrzepując mundur z pierza i piór. Zamykając drzwi rzucił w głąb gabinetu – A jajko, to możesz sobie wsadzić!

Zszedł schodami. Jakoś nie chciał już jeździć windą.

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 40 >