numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 06>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Serce rośnie...?

 

Królu, mój królu,

tam na północy

pająk swe sieci rozwija,

Na piersi krzyż ma,

nienawiść w sercu,

na ustach: „Jezus, Maryja”!

(fragment piosenki z filmu „Czarne chmury”)

 

Doczekaliśmy się powieści ku pokrzepieniu serc. W rzadko spotykanym rodzaju historical fiction. Oto połowa XX wieku, w której Rzeczypospolita Trojga Narodów (Polska, Litwa, Ukraina) jest najsilniejszym krajem w Europie, państwem dobrobytu i mocarstwem, z którym liczą się ościenne nacje. Niestety, trudne termina nastają dla Rzplitej, bo Zakon Krzyżacki, od wieków polski lennik, próbuje się wyrwać spod jarzma – rozgrywka polityczna i szpiegowska już się zaczęła, rusza także krzyżacka wersja „projektu Manhattan”, mającego na celu skonstruowanie broni, która przewyższy inne i przeważy szale zwycięstwa na stronę walczącego o niepodległość Zakonu.

Dariusz Spychalski tworzy historię alternatywną w bezpośredniej konfrontacji z rzeczywistym biegiem wydarzeń – w świecie powieści ekspansja arabska nie została powstrzymana, Europę opanowali muzułmanie, nawet Irlandia jest krajem islamskim. Ostoją i przedmurzem chrześcijaństwa jest Rzeczypospolita. Momentem przełomowym dla alternatywnego biegu historii jest wiek XVII. Autor tworzy świat, w którym miesza się tradycja „złotej wolności” z rozwojem techniki okresu industrialnego. Ciężarówki, karabiny maszynowe, okręty podwodne i kontusze – rzecz jasna, tylko na uroczystościach, ale również szlachecka obyczajowość, ceremonie, anachronizmy rodem z okresu demokracji szlacheckiej. Nareszcie można poczytać o potędze i leczyć kompleks zaścianka...

Niestety, opowieść nie przekonuje. Przypomina patchwork zestawiony z nawiązań do znanych motywów i schematów. Gdybyż jeszcze do Sienkiewicza, jak chce tego Jacek Dukaj (Historia charakteru w: Nowa Fanstastyka nr 5/2005, str. 74), czy Clancy’ego! Mnie raczej nasuwa się podejrzenie, że jest to sięganie do obrazów filmowych – np. do Krzyżaków Aleksandra Forda – przyjęcie dla mistrzów Zakonu, jak żywo przypomina scenę uczty, a epizod otwierający powieść podejrzanie szybko kojarzy mi się z Komandosami z Nawarony Guya Hamiltona.

Powieść jest stylizowana na dokument, autor stara się jej nadać formę faktograficzną. Fabuła składa się z epizodów dziejących się w różnych miejscach – od Polski po Afrykę – co nie znaczy chaotycznych, lecz uszeregowanych wg klucza chronologicznego. W konsekwencji nie dziwi, że wprowadzono tu tłum postaci, ale żadnego głównego bohatera. Niestety, są to postaci papierowe, płaskie – określane wyłącznie przez pełnioną funkcję, bez zindywidualizowania. Może dzieje się tak z powodu ich pretekstowości, rzeczywistym bohaterem jest bowiem sytuacja polityczna, układ sił tuż przed konfliktem. Jednak, moim zdaniem, pretekstowość posunięta jest stanowczo za daleko. Autor w irytujący sposób wątki i postaci rozgrywa w szablonach. Oto po stronie polskiej, jak w socrealnej propagandówce: zapracowany szef wywiadu nie wierzy w zagrożenie i nie zwraca na nie uwagi, błyskotliwy agent pracujący w terenie nie ma dowodów, które mogłyby przekonać zwierzchników, że to jego rozpoznanie sytuacji jest prawidłowe, a oderwani od rzeczywistości analitycy nie zdają sobie sprawy, że Zakon ante portas. Po drugiej stronie źli Krzyżacy knują, rzecz jasna, bez ustanku, snują niecne plany, spiskują i kłamią... Litości!

Całość opisana została językiem, który zwykłam nazywać przezroczystym – konstrukcyjnie prostym, quasi-faktograficznym, pozbawionym odautorskiej refleksji i skupionym na relacji zdarzeń. W wykonaniu Spychalskiego ten styl narracji praktycznie pozbawiony jest napięcia.

Trudno ocenić omawianą powieść – koncepcyjnie interesującą, lecz konstrukcyjnie po prostu słabą. Po przebiciu się przez monotonną opowieść ulotniła się nadzieja, że kolejne tomy będą lepsze – bo lektura pierwszej części Krzyżackiego pokera zwyczajnie nuży i nijak nie krzepi serca...

 

Małgorzata Koczańska

 

Dariusz Spychalski

Krzyżacki poker, tom I

Seria: Kuźnia Fantastów

Fabryka Słów 2005

Stron: 384

Cena: 24, 99

 


Granie o ludzkie losy

 

Molk – mieścina na Pobrzeżu, pod sztandarem Węża. Kiedyś samodzielny i niepodległy, teraz Molk jest suwerenem Aytlanu i jego Lwa. Oto świat debiutującego na fantastycznej niwie Marcina Wrońskiego. Świat autora jest skończony, ma swoją mitologię, bogów, historię, wiekopomne dzieła. Swoich bohaterów. A raczej bohatera – społeczność Molku. O ludziach zamieszkujących Pobrzeże pisze Wroński w zbiorze opowiadań pod wspólnym tytułem Tfu, pluje Chlu.

A jaki jest ten zbiorowy bohater? To między innymi nekromanta, kupiec, namiestnik, dziad-bajarz, wreszcie bogowie. Każdy z nich ma do opowiedzenia jakąś historię. Te historie przeplatają się wzajemnie: z opowieści o nekromancie dowiadujemy się o starszym gildii kupieckiej. Rzecz o namiestniku Quotlinie obfituje w szczegóły tyczące życia bogów.

Każde opowiadanie jest jak dobrze wpasowany puzzle. W sumie tych fragmentów nie jest dużo, raptem dziewięć. Jednak nieobecność chociaż jednego spowoduje, że w układance będzie brakować całkiem sporego kawałka. Dlatego mija się z celem nawet pobieżne omówienie poszczególnych utworów. Je po prostu należy przeczytać. Mam wrażenie, że nawet niekoniecznie w kolejności zaproponowanej przez autora czy wydawcę. Dopiero po zamknięciu okładek wiemy, co też Wroński nam zaprezentował.

Można w książce znaleźć kilka „podpórek”, ale całkiem niezłych. Bo na kim miałby się wzorować młody debiutant, jeśli nie na mistrzach gatunku? Znalazłam odniesienia do prozy Sapkowskiego, znalazłam i do „pratchettowskiego” spojrzenia na bogów.

Mówią, że do debiutu trzeba podchodzić raz: z kredytem zaufania, dwa: z rezerwą. Ja podchodziłam jak do jeża. Długo obrabiałam książkę w palcach zanim się wzięłam za porządne czytanie. I wyszło mi, że jeż niepotrzebny. Nawet kredytu zaufania mocno nie nadszarpnęło.

Jednak czytałam o złej porze roku. Książka przepełniona jest ciemnymi barwami, raczej nostalgiczna, o ponurym wydźwięku. Tu nic nie jest takie, jakie się z początku wydaje. I chyba na jesienną pluchę, gdy za oknem wiatr szarpie gołymi drzewami, niż w przededniu lata.

 

Karolina Wiśniewska

 

Marcin Wroński

Tfu, pluje Chlu

Fabryka Słów, 2005

Stron: 352

Cena: 24,99

 


Zapowiada się świetnie

 

Ostatnio nie narzucałem się Czytelnikom ze swoimi recenzjami (w tym stwierdzeniu kryje się pewna kokieteria – nie pisałem do Fahrenheita ponad rok), ale zmusiła mnie do tego Dominika R. (oby jej Allach mowę odebrał!), którą spotkałem na Wrocławskich Dniach Fantastyki. Kiedy spojrzała w moją stronę, nie wiadomo dlaczego przywołało to w moich myślach wizerunek dwu obracających się ku celowi luf wieży działowej „Bismarcka”. Westchnąłem, zrobiłem rachunek sumienia, wzbudziłem w sobie żal za grzechami, tymi oczywiście, których nie zdążyłem popełnić, i przygotowałem się na spotkanie z Przedwiecznym. Ale Dominika raczyła odłożyć egzekucję na później pod warunkiem, że popełnię dla niej jeszcze kilka recenzji. Niechże więc Czytelnicy moje wypociny potraktują jak próbę ratowania życia – znaczy, ulgowo. Nigdy nie byłem recenzentem, nie mam pojęcia, jak się pisze recenzje, ale tonący brzydko się chwyta.

Ponieważ nie widzę powodu, dla których miałbym pisać recenzje z książek, które mi się nie spodobały, bo to zajęcie dla masochistów, więc podzielę się z Czytelnikami moimi wrażeniami na temat książki, którą niedawno miałem honor tłumaczyć. Wydawca – Wojtek Sedeńko (Oby Żył Wiecznie! – dalej będę używał skrótu OŻW) – obiecuje, że wypuści ją we wrześniu, więc chyba recenzja ukaże się akuratnie. Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym napisać kilku zdań o książce, którą sam tłumaczyłem – nie masz takiego prawa przyrody, które by tego zabraniało. W końcu – a różni mnie to od wielu innych recenzentów, piszących o innych książkach – rzetelnie ją przeczytałem.

Wybrakowani Diwowa wywołała w Rosji sporo szumu, bo też jest to książka dość niezwykła. Leży w nurcie political fiction, który u nas też uprawiają niektórzy z pisarzy – choć ci daliby się pewnie wykastrować za to, iżby choć raz w życiu napisać coś tak dobrego (myślę tu choćby o pewnym panu, który stworzył tzw. fantastykę gumofilcową, a poza tym popisuje się swoją nienawiścią do Rosji i wszystkiego, co rosyjskie). Nie przesadzam – biorący do ręki powieść Diwowa Czytelnik będzie miał okazję zetknąć się z czymś znakomitym. Ponieważ Rosja, to nasz sąsiad (w powieści bezpośredni – jej akcja dzieje się w Związku Słowiańskim, utworzonym przez połączenie Rosji i Białorusi), dobrze byłoby wiedzieć, co u sąsiada w sąsieku piszczy. Tendencje społeczne, opisywane przez Diwowa, są tendencjami w Rosji aktualnymi, niektóre z nich – na szczęście nie wszystkie – da się zaobserwować i u nas, więc sytuacja opisywana w powieści może się jeszcze zdarzyć. Poznaj, Czytelniku, Rosję, zanim Rosja pozna ciebie!

W powieści Diwowa Rosję oglądamy zza ramienia pracownika Agencji Socjalnego Bezpieczeństwa – Pawła Gusiewa. Agencja realizuje tzw. „teorię dwustopniowej sprawiedliwości”, twórcy której uznali, że największymi przestępstwami są te, które wymierzono przeciwko „porządnemu” obywatelowi i jego własności. Wszelkie więc chuligańskie wybryki, przemoc, molestowanie seksualne i kradzieże własności prywatnej trafiają pod jurysdykcję ASB i są karane natychmiastowym niemal wyrokiem katorgi. Pełnomocnik Agencji aresztuje przestępcę na miejscu. W razie stawiania oporu może go nawet zabić, choć najczęściej obezwładnia go tylko piekielnie bolesnym strzałem z „iglaka” walącego pociskami z chemicznym środkiem unieruchamiającym, po czym do roboty bierze się oficer przesłuchujący – czyli śledczy. Materiałem dowodowym jest zeznanie złożone przez oskarżonego pod wpływem środka psychotropowego – absolutnie szczere, bo człowiek nafaszerowany chemią nie jest w stanie kłamać. Specjalnym zarządzeniem wprowadzono konieczność uznawania takiego zeznania przez sąd jako dowód wystarczający do skazania – po czym delikwent znika. Trafia na katorgę – do obozów o reżimie tak ostrym, że porównane z nimi stalinowskie gułagi, czy hitlerowskie obozy koncentracyjne mogłyby się wydać zgrupowaniami Armii Zbawienia – gdzie ciężką harówką spłaca swoją winę wobec społeczeństwa. Z tej katorgi się nie wraca – choć demonicznie przebiegłe władze zorganizowały kilka „ucieczek więźniów” po to, żeby napełnić bojaźnią bożą resztę pozostających jeszcze na wolności bandziorów. Czytelnik zechce łaskawie zauważyć, że w ten sposób władze depczą prawa człowieka, pod pretekstem ochrony tychże praw – po prostu przestępców uznaje się za nieludzi, którzy sami siebie postawili poza nawiasem społeczeństwa.

Po kilku latach działalności Agencji Moskwa przypomina miasto utopijne. Wszyscy do wszystkich się uśmiechają, miasto jest bezpieczne i sterylne jak pampersy przed użyciem, o chuliganach i bandytach dawno już zapomniano – jednych wytępili bezlitośni szeryfowie (tak lubią o sobie mówić pełnomocnicy Agencji), inni zwiali gdzie pieprz rośnie, albo jeszcze dalej. Rodzi się pytanie – co mają robić szeryfowie, których jest w mieście znacznie więcej, niż opryszków?

Problem ten przewija się przez całą powieść – i pod koniec znajduje swoje rozwiązanie. Nie będę go zdradzał, nie chcąc psuć Czytelnikom zabawy – a gwarantuję, że będzie przednia. Diwow ma talent do kreowania wartkiej akcji, kreślenia bardzo barwnych charakterów, jego proza poprzetykana jest fajerwerkami przedniego humoru, właściwego Rosjanom, którzy jak żaden chyba inny naród na świecie mają sami do siebie ironiczny stosunek i potrafią jak nikt z siebie żartować. Bohaterowie Wybrakowanych mówią żywym, barwnym językiem, a choć niekiedy klną sążniście, w odróżnieniu od bohaterek i bohaterów pewnej straszliwie trzytomowej powieści, robią to wtedy, kiedy rzecz jest zrozumiała z psychologicznego punktu widzenia... i z nieporównanie większym smakiem.

Powieść prezentuje nam bardzo skromny zestaw gadżetów – w zasadzie nie masz w niej żadnych „zabawek”, których choćby dziś nie dałoby się wyprodukować. Cała jej „fantastyczność” tkwi w warstwie społeczno politycznej. Na domiar wszystkiego trudno się nie zgodzić z pewnymi stwierdzeniami zawartymi w powieści – nie przesadzę niestety, jeżeli powiem, że chyba nie znalazłby się wśród Czytelników niniejszego ani jeden, który choć raz w życiu nie zetknął się z chamstwem czy rozmaitej formy przemocą. Jeżeli się mylę, niechże mi ktoś o tym napisze. Czy jest wśród Was ktoś, kto – jak legendarny amerykański szeryf Bufford Pusser – nie zapragnął kiedyś wziąć w dłoń bejsbolową pałę i walnąć nią w bezczelnie uśmiechnięte ryło bandziora, czy choćby zwykłego nachalnego chama? Nie popełnię chyba błędu, jeżeli powiem, że Diwow swoją powieść skierował do takich właśnie ludzi.

Autor zastosował bardzo ciekawy chwyt literacki – otrzymasz, Czytelniku, jakby wydanie powieści z 2099 roku – choć jej akcja obejmuje kilka miesięcy roku 2009. Diwow pozwala sobie też na pewną zabawę z Tobą – powieść opatrzono przedmową z roku 2015, napisaną przez człowieka, który pojawia się na jej kartach, i posłowiem z roku 2099, komentującym wszystkie elementy z pozycji bezstronnego badacza. Na takie chwyty literackie mogą sobie pozwolić tylko ludzie biegli w rzemiośle – a Diwow bez dwu zdań do takich należy.

Niełatwo odgadnąć, jaki stosunek ma sam autor do opisywanej sytuacji społecznej i swoich bohaterów. Z jednej strony opisuje społeczeństwo, w którym rysują się pewne dość wyraźne tendencje faszyzujące. Z drugiej strony, bohaterowie Wybrakowanych, agenci ASB to ludzie, których nie sposób nie polubić. Tłumacząc tę powieść, cały czas miałem wrażenie, że w podobny sposób można by też przedstawić agentów Gestapo.

Nawiasem mówiąc wśród naszego społeczeństwa pokutuje pewien fałszywy mit (Kloss i Brunner), wedle którego gestapowcy byli brutalnymi bandziorami, specami od bicia w mordę, a panowie z Abwehry to byli ludzie od koronkowej, szpiegowskiej roboty. W rzeczywistości Abwehra była wywiadem wojskowym – oficera Abwehry w sztabie np. dywizji Wehrmachtu nie interesowały subtelności gry szpiegowskiej – on musiał zebrać informacje dotyczące tego, co dzielnym niemieckim chłopakom w najbliższej przyszłości chcieli zrobić brutalni Amerykanie czy durni Ruscy. Musiał bić w pysk, bo nie miał czasu – ani ochoty – na stosowanie chwytów psychologicznych. A Gestapo było policją polityczną, jak Media-Markt – nie dla idiotów.

Wracając do naszych baranów – bohaterowie Diwowa nie tylko są sympatyczni, ale tak też ich odbierają mieszkańcy Moskwy. Jedynym, który jawnie sprzeciwia się działalności brakarzy jest młody dziennikarz, przedstawiony przez autora jako niesympatyczny idealista, kompletnie oderwany od codzienności moskiewskiej ulicy. Nie za bardzo też ich lubią milicjanci – ale to akurat jest zrozumiale. Dlatego niełatwo orzec, czy prezentowana przeze mnie powieść układa się w nurt utopii, czy antyutopii.

Zechciej Czytelniku osądzić to sam.

W sumie uważam, że Wybrakowani jest powieścią, która przypadnie do gustu wszystkim myślącym Czytelnikom, do jakich z przesadnym może optymizmem zaliczam tych, co zaglądają na stronę Fahrenheita.

Chciałbym też w tym miejscu wyrazić wdzięczność Wojtkowi Sedeńce (OŻW) nie dlatego, że dał mi zarobić, ale dlatego, że poprzez konsekwentną politykę wydawniczą przybliża polskiemu czytelnikowi niektóre z najlepszych powieści, jakie się ukazały na rynku rosyjskim. Wszystkich się nie da, bo polskich autorów szlag by trafił z zazdrości. Jeden z moich ulubionych (naprawdę bardzo sobie cenię prozę Kresa!) napisał, że nie czyta niczego, bo lepsze rzeczy budziłyby w nim zazdrość, a czytanie gorszych od jego powieści nie ma sensu. No, znalazłby się chyba jeszcze jeden powód. Można się uczyć, jak pisać lepsze niż te, które się pisze, prawda?

 

Andrzej Sawicki

 

Oleg Diwow

Wybrakowani (tytuł roboczy)

Solaris, 2005

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 06 >