Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Dawid Juraszek Para-nauka i obok
<<<strona 18>>>

 

Zglobalizować edukację!

 

 

Jak zwykle, żeby nie było, że redakcja się opiernicza, kilkanaście zdań odrębnych do tematu poruszonego w artykule. Nie za bardzo odrębnych, ale zawsze. Zacznijmy od tego, że wszelkie uzdrowienia systemu edukacji są po prostu cholernie trudne. Zasadniczą sprawą jest bowiem posiadanie kadry nauczycieli, którzy sami... potrafią to, czego nauczają. Cóż, jak wiadomo, polska język – trudna język. Jedyni znani mi poloniści, którzy poza nauczaniem robili pieniądz z tego, że filologię na uniwerku pobierali, ze szkołą już dawno nie mają nic wspólnego. Zasadniczą przyczyną jest chyba to, że byli...za dobrzy. To mniej więcej tak, jakby majster popatrzył na swoją ekipę i zarządził, że Zenek z Mnietkiem (nie mylić z Mietkiem) mogą jeździć taczką, a Józek nie nadaje się nawet do tego i musi wrócić do zawodówki murarki uczyć. Dlaczego Józka nie wyleją z zawodówki, autor wyjaśnia. Może i dzieciarnia uczyłaby się trudna język, polska język, gdyby im kto wyjaśnił na przykład, że chodzi o to, by ów giętki (acz nie długi jak wąż boa) język wyraził, co pomyśli głowa. Lecz Józek, co go majster wyp... z ekipy, murować nie potrafi, on umie tylko zrealizować materiał. Skutki widać choćby w jakości tak zwanych tekstów literackich, zarówno tych mianowanych do doskonałych (O, drugie zdanie podrzędnie złożone! – wykrzyknął kiedyś zdumiony Jacek Inglot, będąc w 1/3 pewnej książki), jak i tych obijających się o redakcyjne biurka. Jako społeczeństwo jesteśmy trochę niczym mieszkańcy wysp Pacyfiku, którzy po zakończeniu II wojny światowej zaczęli uprawiać „kult cargo”. Jak oni budowali pasy startowe i z patyków makiety samolotów, tak my „uprawiamy edukację” i opędzamy się Józkiem, jako nauczycielem. Wszelkie reformy muszą się zacząć od zrozumienia, jaka jest różnica pomiędzy maszyną zbudowaną z aluminium i z chrustu. A pomysł, byle dobrze zrealizowany, chyba można tylko poprzeć.

 

Adam Cebula

 

 

Pytanie retoryczne: kto lubi lecieć z lekcji biologii o pantofelkach na chemię i klepać równania reakcji, a potem na fizyce obliczać tempo zjazdu z równi pochyłej, nie mogąc przestać myśleć o nadciągającym wypracowaniu z polskiego, by wreszcie na historii lewą ręką odpisywać pod ławką zadanie z matmy, a prawą z angielskiego, przez cały ten czas nie mając bladego pojęcia, na co to i po co?

Nakreślmy wstępny obraz edukacji językowej w Polsce. Już w szkole podstawowej zaczyna się kontakt z językiem obcym, najczęściej angielskim. Jest on na razie bardzo pobieżny, bo przecież dzieci są małe, a szkoły podstawowe nie są wymarzonym miejscem pracy filologów z najwyższej półki, którzy na ogół unikają ich jak ognia, a jeśli już tu trafią, traktują często jak przeszkodę na drodze kariery. Kontakt ten trwa w gimnazjum, gdzie z rozpędu kontynuuje się powierzchowne podejście z podstawówki, bo uczniowie przeżywają właśnie trudny okres dorastania, a zresztą w liceum zaległości się nadrobi. W szkole średniej wreszcie, już wtedy często z dwoma lub nawet więcej językami, usiłuje się załatać luki, ale że w planach matura, nauczanie przebiega według schematu „co się może pojawić na egzaminie”. W rezultacie przeładowana gramatyką młodzież traktuje lektorat z języka na studiach jako zło konieczne i dopiero, kiedy zostanie przyciśnięta do muru przez realia rynku, wybiera prywatne szkoły kursowe.

Oczywiście jest to obraz uogólniony, nie uwzględniający wyjątków, takich jak np. nauczyciele-pasjonaci i studenci o talentach językowych, niemniej reprezentatywny. Trzeba pamiętać, że w wielu przypadkach tym, co pozwala uczniom zaliczać kolejne etapy edukacji są korepetycje, a to najdobitniej świadczy o bezsile polskiej oświaty. Takie „zaliczanie” często przyjmuje zresztą formę „odbębniania”. Uczniowie mający do przyswojenia materiał z bardzo wielu dziedzin nie są w stanie nadążyć za programem, w którym jedno trudne zagadnienie gramatyczne goni drugie, zbyt mało czasu pozostaje na interesującą konwersację, a z planem trzeba się wyrobić, choćby uczniowie mieli powtarzać jak papugi wykute na blachę schematy składniowe. Najgorsze jest poczucie nieprzydatności tego, czego jest się uczonym, nie mówiąc o znudzeniu niezrozumiałym materiałem. Nie wolno więc łudzić się co do efektywności i przydatności jednego czy dwóch języków uczonych bez żadnej dalekowzrocznej strategii w państwowej szkole. Jaki jest (a może, jaki powinien być) cel edukacji poniżej 19, a szczególnie 16 roku życia? Zapoznanie młodego człowieka z jak najszerszą, a zarazem przecież z konieczności dosyć płytką, wiedzą o otaczającym go świecie, aby mógł następnie zgłębiać przedmiot wybrany według własnego uznania na studiach. Proste? Proste. Ale czego tak naprawdę uczyć?

Z dużą dozą prawdopodobieństwa można powiedzieć, że ogromna część materiału z języka obcego (ale nie tylko), jaki młody człowiek poznaje w szkole, nigdy nie znajdzie praktycznego zastosowania. Pokuszę się o odpowiedź na pytanie, czego oczekuje i potrzebuje młodzież – możliwości porozumienia się w prostych codziennych sprawach, poproszenia o pomoc w niejasnej sytuacji, wyrażenia opinii. Tymczasem w pogoni za nieżyciowym programem faszeruje się uczniów bezużyteczną wiedzą o języku bez mała literackim i szczegółowych regułach pisowni i gramatyki, kiedy tym, co jest potrzebne, jest język konwersacyjny. W rezultacie młody człowiek za granicą, po kilku latach nauki języka, od biedy przywoła z pamięci definicję któregoś z czasów gramatycznych, ale pokaleczy wymowę i składnię pytając, co ma zrobić, by uwierzono, że poza szczerymi chęciami ma jakiekolwiek kwalifikacje do pracy na obczyźnie.

To jedna strona problemu. Druga, to zawężone spojrzenie większości specjalistów od jednego tylko języka, którzy ucząc np. niemieckiego klasę, która wcześniej miała kontakt z angielskim, nie potrafią bazować na tym, co uczniowie, nie zdając sobie z tego sprawy, wiedzą już o specyfice języków germańskich. Mało tego, zachęcające podobieństwa i pouczające różnice między mową ojczystą a obcą, mogące być wspaniałym materiałem poglądowym w wyjaśnianiu zawiłości językowych, nie są wykorzystywane, lub są wykorzystywane na opak, co skutkuje koszmarnymi kalkami polskiej składni i przerażeniem uczniów na wieść np. o mnogości czasów gramatycznych w angielszczyźnie. Zdarza się wprawdzie zaznajamianie uczniów z tzw. false friends lub też faux amis, czyli słowami z różnych języków, które brzmiąc zdradziecko podobnie znaczą coś zupełnie innego (choćby angielskie actually, które nie znaczy wcale „aktualnie”), brakuje natomiast tabel true friends: słów, które w zbliżonej formie i znaczeniu pojawiają się w mowie wielu narodów. Zaznaczenie analogii między językiem nowym a znanym już studentowi spoczywa wyłącznie na indywidualnym nauczycielu i jego szerszej wiedzy językowej oraz ochocie do „eksperymentowania”. To ogromne marnotrawstwo pracy uczniów i nauczycieli, porównywalne do rozpoczynania zajęć z fizyki od nauki rachowania, tak, jakby dodawać i odejmować nie uczono na matematyce. Logicznym posunięciem wydaje się wdrożenie porównawczej nauki języków w grupach pokrewnych, np. romańskich czy germańskich, co uchroniłoby polski system oświaty od wyważania otwartych drzwi. Bez podniesienia świadomości nauczycieli na polu mowy ojczystej też się nie obejdzie.

Ale to tylko preludium. Zmiany w tym zakresie to krok na drodze do większego celu. Należy sobie bowiem zadać pytanie, czy lepiej nauczać jednego języka „porządnie”, czy większej ich liczby po tzw. łebkach (oczywiście, nie chodzi tu o obniżenie jakości w rozumieniu poziomu kompetencji kadry nauczycielskiej czy poprawności podręczników)? Wydawałoby się, że oczywistym jest opowiedzenie się za pierwszą opcją – wybór wydaje się bezdyskusyjny. Błąd tkwi jednak w samym założeniu, że edukacja osób niepełnoletnich doprowadzić może do nauczenia ich czegoś „porządnie” (jeżeli przez „porządnie” rozumiemy opanowanie tematu na poziomie względnie eksperckim). Pomimo prób, jakie śledzimy w Polsce od lat kilkunastu, poziom znajomości najpopularniejszej wciąż mowy Szekspira nie wykracza poza podstawy nawiązywania kontaktów i mglistą a teoretyczną wiedzę o koszmarnej gramatyce. Skoncentrowanie na angielszczyźnie dodatkowo utrudnia fakt, że na różnych etapach edukacji nacisk kładzie się często na inny język, brakuje więc minimum konsekwencji. Nauczenie jednego języka porządnie w ramach szkolnictwa niższego to w większości przypadków mit, nic więcej. W związku również z mobilnością zwiększającą się na naszych oczach, szczególnie na kontynencie europejskim, warto rozważyć, czy tenże angielski, choć to bez wątpienia łacina świata nowożytnego, wystarcza w każdej sytuacji i w każdym miejscu – w końcu nie tylko Polska ma problemy z nauczaniem języków obcych. I tu pojawia się rozwiązanie w postaci wspomnianego „uczenia po łebkach”.

Czy wobec niemożności wpojenia nastoletnim i młodszym Polakom znajomości nawet jednego języka w stopniu wystarczającym do płynnego posługiwania się nim, nie rozsądniej byłoby postawić na umiejętność podstawowej komunikacji w jak największej liczbie języków? Skoro dziś szeroko znane są takie „skrzydlate słowa”, jak pardon, sayonara, bon giorno, na schledanou, bitte, muchas gracias czy spasiba (żeby nie wspomnieć o hasta la vista baby, hände hoch, voulez-vous coucher avec moi lub nu pagadi), czy nie warto rozwinąć naturalnej ciekawości uczniów, jaka pojawia się zawsze na początkowym etapie nauki języka, by pozwolić im czuć się swobodnie, gdziekolwiek w przyszłości zawędrują? Umiejętność znalezienia się w zagranicznym sklepie czy urzędzie, możliwość czerpania potrzebnych informacji z miejscowych czasopism, stacji radiowych i telewizyjnych, sposobność wniknięcia głębiej w życie innych społeczności, to wszystko jest nie do przecenienia. Po co tracić lata nauki na jeden czy dwa języki, w których przyszli maturzyści i tak będą się posługiwać w stopniu wystarczającym najwyżej do podstawowej komunikacji, skoro przez ten czas można by nauczyć ich tego samego w językach kilkunastu? Obecnie jakość kształcenia nawet tych niewielu języków jest niska, ponieważ nauczyciele zmuszeni są wpajać dzieciom skomplikowane reguły gramatyczne, których czasem sami nie w pełni rozumieją a tym bardziej nie pojmują ich dzieci, podczas gdy początki nauki języka, nie abstrakcyjne czasy i obca składnia, ale praktyczne, potrzebne w codziennym życiu zwroty, przyswajane mogą być lekko i naturalnie. Każdy, kto spróbuje wytłumaczyć młodemu człowiekowi choćby angielskie czasy gramatyczne, a potem zainscenizuje sklep i zapozna go z podstawowymi zwrotami potrzebnymi przy zakupach, będzie wiedział, o czym mówię. Wysiłek i nauczyciela i ucznia, oraz użyteczność materiału będą w obu przypadkach diametralnie odmienne. Gramatyka przyjdzie z czasem, jako konsekwencja gromadzącej się wiedzy. O ile łatwiej będzie wytłumaczyć reguły rządzące językiem, kiedy odpowiednie przykłady będą już dobrze znane.

Jak mógłby wyglądać taki program? Nie wiadomo, jakie języki potrzebne będą w przyszłości. Państwowa oświata zachłystuje się na razie angielskim, ale kiedy pojawi się zapotrzebowanie na rosyjski czy chiński, ludzie znowu odpłyną do prywatnych szkół kursowych. Kiedy zaś edukacja narodowa w bólach zrodzi programy nauczania tychże języków, to po kilku-kilkunastu latach, gdy wreszcie wypuści pierwszych absolwentów, hitem może być już arabski. Takie błędne koło zapóźnienia można przerwać tu i teraz, i właśnie przedstawiona metoda daje na to szansę. Pojawić by się musiał nowy przedmiot – języki świata, który począwszy od szkoły podstawowej zapoznawałby młode pokolenie z najprostszymi i najpopularniejszymi słowami i zwrotami w językach krajów Europy a potem całego świata. Rzecz jasna musiałby on zostać skoordynowany z zajęciami z geografii, niepodobna bowiem rozbudzić w dziecku zapału do języka kraju będącego dlań tylko pustą nazwą. Najlepiej byłoby zacząć od angielskiego (który powinien być przez cały czas traktowany priorytetowo, przynajmniej dopóki nie pojawi się nowy język światowy), by przejść do niemieckiego, a następnie do języków słowiańskich, romańskich itd. Na każdym etapie należałoby budować znajomość nowego języka w oparciu o wiedzę już przyswojoną. Co jakiś czas musiałyby odbywać się powtórki z wcześniejszego materiału, by nabyte umiejętności nie uległy uśpieniu. Pod koniec gimnazjum, a najpóźniej w liceum, powinien pojawić się wydzielony blok poświęcony angielszczyźnie, już nie wyłącznie konwersacyjnej, a w konkretnych placówkach oświatowych nastawionych stricte na nauczanie języków także np. niemieckiemu czy chińskiemu – miałoby to na celu pogłębienie wiedzy i szlifowanie umiejętności w kierunkach cieszących się popularnością pośród uczniów i będących na czasie. Na maturze (jeżeli jeszcze się uchowa) obowiązywałby wspólny egzamin ustny z wszystkich przerabianych języków oraz pełny z angielskiego i/lub innego wybranego przez ucznia, który to język mógłby być następnie kontynuowany jako lektorat na studiach. To właśnie na studiach uczono by pogłębionych konkretnych odmian najbardziej potrzebnych języków (biznesowej, medycznej etc.), których nauka powinna już pójść gładko (a nie tak, jak obecnie na lektoratach, odbębnianych po obu stronach biurka), ponieważ solidne podstawy komunikacji w nich zostały już wcześniej opanowane. Nastolatkowi na razie wystarczy, że będzie mógł wymienić wrażenia na wycieczce zagranicznej, gdziekolwiek w Europie zawędruje, poradzić sobie na dworcu, w sklepie itp. W liceach następowałoby pogłębianie znajomości języków cieszących się zainteresowaniem studentów; to samo powinno dotyczyć konkretnych dziedzin wiedzy, które w przyszłości mogłyby być studiowane Natomiast kiedy młody człowiek wybierze już swoją drogę życiową, będzie miał solidny fundament, na którym zbuduje umiejętności czy to w biznesie, nauce, historii czy medycynie. Nie ma groźby, że ilość języków wyprze dzieciakom z głów ten najważniejszy – angielski oraz inne przedmioty; będzie raczej na odwrót – to właśnie teraz uczniowie rozmieniają się na drobne i uczą wszystkiego w totalnym galimatiasie, przedmioty ścisłe na przemian z humanistycznymi, techniczne z artystycznymi. Zblokowanie zajęć i uczenie podobnego z podobnym w logicznie uporządkowanych grupach programowych (o przedmiotach pozajęzykowych bliżej za chwilę) jest kluczem do sprawnego zarządzania tym, co wydawać się może niektórym nazbyt ogromnym materiałem językowym.

Zwiększająca się ilość ćwiczonych języków wcale nie musi stanowić wzmożonego obciążenia dla uczniów, jak to się wydaje na pierwszy rzut oka. Faktem jest, że przy pewnym poziomie zaawansowania w jednym języku nauka kolejnych staje się łatwiejsza. Uczeń, z doświadczenia wiedząc już, jak uczyć się języka, przyswaja nowy materiał coraz sprawniej. Wrócę jeszcze na chwilę do uczenia języków w grupach pokrewnych. Nauczanie np. rosyjskiego przy umiejętnym wykorzystaniu analogii z innymi językami słowiańskimi, czy hiszpańskiego w korelacji z włoskim i francuskim, to oszczędność czasu i sposób na ułatwienie nauki, ale cennym efektem ubocznym jest przecież także wykształcenie zdolności do analizy i syntezy jakiejkolwiek nabytej wiedzy. Nauka wielu języków naprawdę może stanowić o przyszłej wielkości intelektualnej absolwenta, i dlatego powinna stać się priorytetem. Korzyści z językowego zbliżenia się różnych narodów również są w mojej opinii nie do przecenienia.

Trzeba zdać sobie sprawę, co naprawdę oznacza globalizacja, a nie tylko epatować samym słowem. Szkolna wiedza o reakcjach chemicznych czy obyczajach eugleny zielonej, która ma wić, i tą wicią kręci, to nie tylko strata czasu, to marnowanie potencjału młodych ludzi i ograniczanie ich szans na przyszłość. Zajęcia powinny odbywać się w szerokich blokach przedmiotowych. Biologia z chemią i fizyką powinny służyć objaśnianiu materialnej strony świata, a nie zaciemnianiu go obliczaniem fotosyntezy i wkuwaniem symboli pierwiastków; język polski z historią ojczystą zrozumieniu dziedzictwa przeszłych pokoleń zamiast wbijania do głów "co poeta chciał powiedzieć" i ilu padło pod Grunwaldem; matematyka z logiką rozwijaniu racjonalnego myślenia, a nie wkuwaniu równań trygonometrycznych; a przede wszystkim geografia, historia świata, kultury i cywilizacji wraz z nieodłącznymi językami docenianiu różnorodności, wykorzenianiu stereotypów i ignorancji, kreowaniu postaw tolerancji i szacunku dla obcych oraz uświadomieniu natury powiązań międzynarodowych, w opozycji do dzisiejszego torturowania się pogłowiem świń na jednego mieszkańca, datami narodzin i śmierci Ludwików czy stroną bierną w aspekcie Continuous.

Można wprawdzie sarkać, że anglistów mamy bez liku, nie brakuje też germanistów i romanistów, ale skąd wziąć zastępy arabistów, sinologów i slawistów? To jednak problem pozorny. Do nauki podstaw konwersacji nie trzeba językoznawców. Nie dajmy się uwieść mitom, jakoby długi staż pracy i zaliczane kolejne szczeble kariery automatycznie przekładały się na umiejętność przekazywania wiedzy. Wystarczy przeciętna znajomość języka i przeszkolenie pedagogiczne, by poprowadzić kilkutygodniowy czy kilkumiesięczny kurs podstaw komunikacji werbalnej. Wiązałoby się to z dużą rotacją nauczycieli, także w ramach tego samego języka, co gwarantowałoby zapoznanie uczniów z różnymi sposobami wymowy i niwelowanie ewentualnych błędów, które przy nauce pod kierunkiem jednego nauczyciela przez wiele lat skutkują nieodwracalnym spetryfikowaniem złych wzorców. Na poziomie zupełnie elementarnym zaś w tajniki witania się i przedstawiania mógłby najmłodsze dzieci wprowadzać jeden przeszkolony w zakresie wymowy nauczyciel początkowy korzystający z kompleksowego podręcznika.

Zbyt wielu obecnych nauczycieli, zmuszonych programem nauczania do parcia naprzód z coraz trudniejszą i bardziej abstrakcyjną gramatyką, bez względu na rzeczywisty poziom opanowania dotychczasowego materiału przez młodzież, często zmęczonych wciąż tym samym środowiskiem i znużonych brakiem efektów, nie jest w stanie zapewnić wysokiego a nawet dostatecznego poziomu zajęć. Rutyna, zasiedzenie, kwalifikacje metodyczne i językowe nabyte dziesiątki lat temu, to wszystko jest wrogiem ucznia. Program nauczania jest tylko w części nastawiony na opanowanie języka użytkowego, a w przeważającej mierze na ćwiczenia gramatyczne i zdanie matury. Tu właśnie nauczyciele konwersacji, z zasobem życiowego słownictwa, delegowani z ciekawym programem zajęć od szkoły do szkoły są szansą na ożywienie życia szkolnego, na wprowadzenie atmosfery nowości w zatęchłe klasy, na rozbudzenie fascynacji językiem

Licea, by rzecz skonkludować, służyłyby do tego, aby pogłębić i ukierunkować wiedzę wedle zainteresowań i potrzeb przyszłych studentów. Nie bójmy się, przyszły student historii, biologii, filologii czy matematyki nie wyjdzie z liceum z głową pękającą od zbędnych wiadomości od Sasa do lasa, ale z wiedzą uporządkowaną i przede wszystkim nowoczesną. To, co na pierwszy rzut oka wydawać się może "ogromnym materiałem językowym", w rzeczywistości ma zupełnie inną naturę. Licealiści zmagali i zmagają się nadal z ogromnym materiałem z ponad tuzina rozmaitych dziedzin, często z poprzedniej epoki, które nie dość, że się im w przeważającej mierze nie przydają ani nie przydadzą, to nawet nie pozostawiają po sobie umiejętności związanych z samym procesem uczenia, które nauczanie języków niejako przy okazji oferuje. Że o ułatwieniach, jakie niesie ze sobą nauka języków według rodzin nie będę się ponownie rozpisywał.

Szkoła ma czemuś służyć (najlepiej przygotowaniu do życia w przyszłym, a nie przeszłym świecie), a nie po prostu być taka jaka jest, kiedy wszyscy narzekają, ale status quo zostaje zachowane, a zamiast prawdziwych zmian dokonuje się jedynie przestawianek. Trzeba z nauki języków uczynić oś tworzenia się społeczeństwa globalnego. Człowiek wyedukowany w zakresie obcych kultur, obyczajów i języków łatwiej odnajdzie się w świecie zglobalizowanym. Zbyt wiele błędów i nieporozumień na arenie międzynarodowej i w indywidualnych kontaktach oraz w postrzeganiu wydarzeń na świecie przez opinię publiczną bierze swój początek z prostej niewiedzy. Szeroko zakrojony pionierski program edukacji językowej w połączeniu z geograficzną i społeczną gwarantowałby wykształcenie w Polakach świadomości europejskiej, z którą na razie krucho, a w wyobrażalnej perspektywie uzyskanie zasłużonej opinii narodu pozbawionych kompleksów poliglotów z niebagatelną wiedzą o świecie. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to jak mrzonka, ale gdyby już teraz zacząć sprawnie wprowadzać nakreślony wyżej program nauki języków obcych, to bez wątpienia za lat kilkanaście młodzi Polacy czuliby się równie swobodnie w Polsce, co we Francji, Norwegii, Rosji, Japonii czy Arabii Saudyjskiej. Tylko czy ktoś w Polsce sięga myślą tak daleko?

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 18 >